Na podstawie http://azbyka.ru/fiction/budem-kak-deti/ tłumaczył Eliasz Marczuk
Dla młodszego i średniego wieku szkolnego
W postaci rozmów i wciągających historii autor, prawosławny pedagog z wielkim doświadczeniem, wykłada czytelnikowi podstawy prawosławnej wiary i pobożności.
Książka napisana dla rodzinnego czytania, może w pełnej mierze służyć jako pomoc nauczycielom szkół niedzielnych (do nauczania religii) i dla wszystkich, zainteresowanych prawosławną nauką i chrześcijańską pedagogiką.
Niestety! Przychodzi pora i dziecięce dusze dokądś wyślizgują się. Nie tylko od nas, ale i od naszych źródeł, od samego-samego.
Ponad dziesięć lat wstecz według błogosławieństwa Władyki Filareta przyszedłem prowadzić zajęcia w Niedzielnej szkole. Naczytałem się przed tym mądrych słów, mówię, mówię o wierze maluchom, a oni… papierkami się bawią.
- Dzieci, posłuchajcie! To - ważne, to...
Ale one mają swój świat, ja – swój. Między nami – ściana. Nie, nie, one zachowywały się cicho, ale promyki ich uwagi szybowały w innym wymiarze.
To była pierwsza Niedzielna szkoła w Mińsku. Poradzić się nie ma kogo. I tu odkryłem ważny problem, być może, jeden z kluczowych - problem zainteresowania.
Co człowieka interesuje, tym on się i zajmuje, temu poświęca swój czas, siebie, swoje życie. Na podstawie pokrewieństwa zainteresowań rodzą się przyjaźnie, wspólnoty, związki.
Być może, żywioły zainteresowań wpływają na bieg historii? „Chleba i widowisk!” – doleciało do nas z głębi wieków. I jeśli miliony interesuje, dokąd leci piłka, a nie ich dusza, to w takim razie dokąd leci świat?
Metropolita Kaliningradzki i Smoleński Cyryl pewnego razu powiedział: „Jeśliby Zakonu Bożego uczono w ciekawy sposób, to rewolucji nie byłoby”.
Więc tak! A jak uczynić, żeby dzieci zainteresowała główna sprawa życia – zbawienie duszy? W poszukiwaniu odpowiedzi zwróciłem się ku Świętej Ewangelii. Chrystus, nasz Boski nauczyciel mówił… przypowieściami. Tajemnice Królestwa Niebieskiego odkrywał na znanych obrazach – siewca, siejący ziarno, zakwas, włożony do ciasta… Przy czym sens odkrywał On tylko najbliższym uczniom – apostołom. A ludziom dawał możliwość samym się domyślić…
- Dzieci, chcecie zagadkową historyjkę?
- Tak, tak, opowiedzcie, opowiedzcie!
I poszły opowiadania z życia ptaszków, piesków, jedno za drugim, tym bardziej, że nagromadziłem wszelkich zagadkowych prawdziwych historii.
Patrzę – papierki zapomniane, oczka w ciebie się wpijają…
- A następnym razem będzie ciekawa historyjka?
- Będzie, będzie.
Te zajęcia pomogły wydać cykl dziecięcych audycji radiowych. Ich bohaterowie żyli pragnieniem poznania, snuli domysły, czynili odkrycia. Audycja, wychodząc w eter raz w miesiącu, nadawana była ze dwa lata.
Batiuszka, z którym stale się naradzałem, pokazał scenariusze Władyce. Metropolita pobłogosławił wydać je w postaci książki, która teraz przed Wami.
Daj Boże, żeby ona komukolwiek pomogła.
Mińsk 6 marca 2002 r.
Tylko zadźwięczał dzwonek, dzieci rzuciły się. Do drzwi. W końcu obiecywany gość!
- Pokój domowi waszemu! – ukłonił się on.
- Z pokojem witamy! - pokłoniła się babcia i przedstawiła Dmitrijowi Michajłowiczowi dzieci: - To moje wnuki, Taniusza i Sierioża.
Gość, ściskając im ręce, konspiracyjnie zapytał:
- Przyznajcie się, kto z was nie lubi ciekawych historii? Nie ma takich? Wszyscy lubią? Braciszek i siostrzyczka zgodnie odpowiedzieli:
- Tak! Tak!
- A jeśli historia będzie całkiem niezwykła, nieprawdopodobna?
Tania, nie zamyślając się, wypaliła:
- Jeszcze lepiej!
Dmitrij Michajłowicz, jakby poddając się, rozłożył ręce i westchnął:
- W takim razie muszę cokolwiek opowiedzieć. Babcia dalej zapoznawała gościa:
- Moja córka, Jelena Siergiejewna i zięć, Igor Pietrowicz.
Kiedy wszyscy usadowili się, Dmitrij Michajłowicz bez szczególnego wstępu ostrzegawczo podniósł palec i triumfalnie ogłosił: – Zaczniemy, chyba. Żyła-była zgodna rodzina bocianów. One wszystkie kochały się i nigdy nie rozstawały się. Ale pewnego razu zdarzyło się nieszczęście. Kiedy bocianów nie było, chłopcy ze wsi dobrali się do ich gniazda i podłożyli do niego kacze jajka. A sami schowali się, zaczęli obserwować, jak skończy się ich dowcip.
Wróciwszy, bociany zauważyły, że coś jest nie tak. On zaczął awanturę, ona – tłumaczyła się. słowem, wybuchła kłótnia. Nigdy między nimi nic podobnego nie było, a tu... Na szum przyleciało całe stado, zaczęły coś debatować, krzyczeć, sprzeczać się. Wreszcie gwar ucichł. Gospodyni gniazda popatrzyła na wszystkich smutnie, wzbiła się wysoko-wysoko, złożyła skrzydła i pomknęła w dół. Rozbiła się na śmierć, nieszczęsna...
Ot, jak zabawili się chłopaki… Oni, oczywiście, nie myśleli, że tak wyjdzie. Właśnie o to chodzi – nie myśleli…
Okazuje się, ptaki mają swój język, swoje zasady przyjaźni, miłości, wierności. Wcześniej, kiedy ludzie mieli czyste dusze, rozumieli język zwierząt i ptaków, mogli rozmawiać z nimi. A i one rozumiały człowieka, i słuchały go.
Jak wam się wydaje, dlaczego chłopaki położyli do gniazda kacze jajka? Oni co - złe dzieci?
Pierwsza odpowiedziała Tania:
- Rzeczywiście, niedobre.
Sierioża pozwolił sobie na rozważanie:
- Być może, oni i nie są źli, ale postąpili źle.
Dmitrij Michajłowiecz zgodził się:
Być może z nich i wspaniali chłopcy, tylko ot zło uczynili. Ale dlaczego? Oni domyślali się, jak to się skończy?
- Nie, nie domyślali się – z przekonaniem odpowiedział Sierioża. – oni po prostu chcieli się zabawić.
I tu opowiadający przytoczył słowa pewnego pisarza: „Jeśli ptak usiadł na waszą głowę, nie jesteście winni, możecie go przepędzić. Ale jeśli pozwoliliście temu ptakowi uwić gniazdo na waszej głowie, już jesteście winni: sami pozwoliliście”.
- Oto i do tych dzieci przyleciała zła myśl – włączyła się do rozmowy babcia. – Nie, żeby odgonić ją, opędzić się i bociany dalej żyłyby zgodnie…
***
Dmitrij Michajłowicz nieoczekiwanie zapytał:
- Wszyscy pamiętacie, jak wyglądają dmuchawce?
- Z żółtymi kwiatkami, z białymi kuleczkami! – odpowiedziały dzieci.
- A co się dzieje z puszystymi kuleczkami, kiedy na nie dmuchną?
- Nasiona dmuchawca rozlatują się, jak na spadochronach – wytłumaczył Sierioża.
- A dlaczego?
- Żeby znów wyrosnąć.
O taką odpowiedź chodziło opowiadającemu:
- Tak, lecą nasionka-spadochroniarze, gdzie upadną, tam i wyrosną.
Tak latają i myśli-nasiona. A każda myśl, która trafi do naszej głowy, może wyrosnąć w uczynek. Przyleci dobra myśl, posłuchasz się jej, zaczniesz robić dobre uczynki i sam wyrośniesz na dobrego człowieka. A jeśli do dobrych dzieci przyleci zła myśl? Co będzie?
- One staną się złymi – wywnioskowała Tania.
- Złe myśli trzeba przepędzać – stwierdził Sierioża.
Gość był zachwycony:
- Dobrze powiedziałeś – przepędzać! A jak je przepędzać? Jak obronić swoją głowę przed złymi myślami, jak pomnożyć w swoim sercu dobro? Chcecie wiedzieć?
Dzieci pokiwały głowami. Oczywiście, kto odmówi!
Tu ich nowy znajomy zaproponował konspiracyjnym tonem:
- Dawajcie, pomyślimy o tym razem. Zgoda? Dzieci ochoczo się zgodziły: wyraźnie polubiły rozmówcę.
- W takim razie na początek zastanówmy się – zaproponował nowy temat – czym jest święto? Korzystając z praw starszego zaryzykował odpowiedzieć Sierioża:
- To niezapomniany dzień na cześć jakiegoś wydarzenia.
-Dobrze. A święto duchowe – to szczególny dzień, w którym przyszła radosna wiadomość o odkryciu jeszcze jednej tajemnicy o Bogu, o życiu świętych.
Zanim opowiem o pewnym takim święcie, Narodzeniu Przenajświętszej Dziewicy Marii (21 września), chcę zadać wam jedno pytanie: czy ktokolwiek wie, co powiem za chwilę? Nie? A co się stanie za godzinę? Nie wiecie?
Teraz nawet dorośli z zainteresowaniem śledzili przebieg rozmowy. Sierioża usilnie marszczył czoło i ciszę naruszyła Tania, szczerze przyznawszy:
- Nie wiemy.
Gość tymczasem mówił dalej:
- A co zdarzy się w świecie w ciągu roku? Przez sto, tysiąc lat? Nikt z nas tego nie wie. Jednak, od czasu do czasu rodzą się ludzie, ludzie, którzy przewidują przyszłość. Jak się ich nazywa?
- Wróżkami? – pośpieszyła z odpowiedzią Tania.
- Czarownikami? Prorokami? – pomógł siostrzyczce Sierioża.
Dmitrij Michajłowicz zmarszczył się:
- Wróżki i czarownicy – to oddzielny temat. Oni związani są z ciemnymi siłami, które chcą nas oszukać. Czasem, żeby zdobyć nasze zaufanie, siły te mogą powiedzieć i to, w co można uwierzyć. Inna sprawa – prorocy. Oni przepowiadali nadchodzące nie sami, im polecał odkrywać je Sam Bóg.
Tysiąc lat przed – pomyślcie, dzieci! – tysiąc lat przed tym, zanim wydarzył się najważniejszy cud, przepowiedział go prorok car Dawid.
- Jaki najważniejszy cud? – nie wytrzymała Tania.
- Najważniejszy cud: Bóg przyszedł na ziemię w osobie Pana naszego Jezusa Chrystusa. Przepowiednia cara Dawida przekazywana była z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. Ona zapisana była w świętych księgach. Wszyscy oczekiwali – kiedyż zjawi się Zbawiciel? Nazywali Go jeszcze Mesjaszem. Przyjście Mesjasza przepowiadali i inni prorocy: jedni na siedemset, inni na sześćset lat przed Jego Narodzinami.
Oto dlaczego mieć dużo dzieci w rodzinie uważano za szczególną łaskę Bożą. Każdy miał nadzieję, że jego dzieci będą uczestnikami, świadkami Królestwa Bożego na ziemi, Królestwa Mesjasza. Jeśli zaś w rodzinie nie było dzieci, to otaczający patrzyli na nią z pogardą: bezdzietność uważana była jako kara za grzechy.
Kiedy, zgodnie z przypowieściami proroków, nadszedł czas narodzenia się Mesjasza, w mieście Nazarecie żył pobożny starzec Joachim.
Dmitrij Michajłowicz uczynił pauzę, żeby złapać oddech.
- A co znaczy pobożny? – zapytała Tania.
- Pobożny? Postanowiła pomóc gościowi babcia. – To dobry, uczciwy, głęboko wierzący w Boga i wypełniający Jego przykazania człowiek.
- Całkowicie słusznie – zgodził się Dmitrij Michajłowicz. – Otóż, Joachim miał żonę Annę, która pochodziła z rodu arcykapłana Aarona.
- Arcykapłan – cichutko objaśniła babcia – to pierwszy, główny kapłan. Gość żarliwie kontynuował:
- Ich dziadkowi i babcie, pradziadkowie i prababcie, a także wszystkie poprzednie pokolenia były głęboko wierzącymi pobożnymi ludźmi. Jak i wszyscy, oni czasem grzeszyli, popełniali błędy, ale znów powracali do pobożnego życia.
Pokornymi, miłosiernymi, kochającymi Boga i ludzi byli też Joachim z Anną. Ale do głębokiej starości nie było u nich dzieci, co bardzo smuciło małżonków. Zwłaszcza martwił się Joachim, ponieważ pochodził z rodu samego cara Dawida, więc, znaczy, Chrystus mógł być jego potomkiem.
Nie patrząc na swoją starość, Joachim i Anna nieustannie błagali Boga, żeby On darował im dziecko. Oni dali obietnicę: jeśli urodzi się im maleństwo, poświęcą jego życie na służbę Bogu.
W tym czasie był zwyczaj na wielkie święta przynosić Bogu ofiarę. Zwykle było to koźlę lub owca. Przyniósł swój dar do świątyni i pobożny Joachim, ale główny kapłan, powołując się na jego bezdzietność jako na oznakę grzechu, nie pozwolił mu złożyć ofiary. Głęboko zmartwiony, odszedł Joachim na pustynię, gdzie modlił się i prosił Boga, aby obronił go przed powszechną pogardą i darował im z żoną dziecko. O to samo prosiła Boga i Anna. A dowiedziawszy się o tym, co się wydarzyło w świątyni, ona, nie tracąc nadziei jeszcze wzmogła swoje błagania.
I oto pewnego razu zjawił się jej Anioł – posłaniec Boga – i powiedział: „Anno! Usłyszana została twoja modlitwa, westchnienia twoje przeszły przez obłoki, łzy twoje zjawiły się przed Bogiem, i ty urodzisz Córkę. Przez nią otrzymają błogosławieństwo wszystkie plemiona ziemskie i całemu światu darowane zostanie zbawienie”.
Dzieci, a wiecie co to takiego błogosławieństwo? Nie? Dawajcie zapytamy tatę.
- Przyznam się, nigdy nad tym się nie zastanawiałem. Wiem, że wcześniej wszystko robiono według błogosławieństwa. Rodzice błogosławili dzieci w drogę, na samodzielne życie, za mąż... A dlaczego? Nie wiem. W nasze czasy wszystko to odeszło.
- Szkoda, że odeszło – westchnął Dmitrij Michajłowicz. – Słowo to pochodzi od wyrażenia „błahoje (dobre) słowo”. Samego Syna Bożego nazywamy Słowem. Błogosławieństwo przekazuje światło Chrystusa w nasze dusze, wylewa zbawienną pomoc Łaski Bożej.
Jednak wróćmy do Joachima i Anny. Pięćdziesiąt lat modlitw i nadziei na Boga nie przeszło obok. Przyszła pora i przepowiednia spełniła się: urodziła się im Córka, Która według wskazania Anioła została nazwana Marią. To imię oznacza „Pani”.
Przyszła Boża Matka od pierwszych Swoich lat wybrała drogę życia z Bogiem. Ona stała się mostem między niebem i ziemią, Pomocnicą i Obrończynią dla każdego z nas. Narodzenie Przenajświętszej Dziewicy Marii – to wielkie święto dla wszystkich wierzących, albowiem przez Nią przyszedł początek naszego zbawienia.
Kiedy wszyscy usadowili się w oczekiwaniu na nowe historie, Dmitrij Michajłowicz zaczął:
- Pamiętam, poprzednim razem rozmawialiśmy o ptakach. Jednak kiedy nie zwrócimy uwagi na psy, będą czuły do nas żal. One też chcą, żeby je rozumieć i lubić. Każdy pies świętuje, kiedy w domu spokój, kiedy cała rodzina w dobrym nastroju.
U pewnej rodziny żył piesek-pojednawca. Wystarczyło, że ktokolwiek z domowników zaczął szumieć, a drugi – odpowiadać podniesionym głosem, to on szczekając podbiegał do nich i ciągnął jednego do drugiego, zapraszając do pojednania. I patrząc na jego gorliwość, na jego błagające oczy, nie można było nie uśmiechnąć się. A tam gdzie uśmiech, tam pokój i radość.
Usłyszawszy tę historię i tatuś postanowił nie pozostawać z boku:
- Tak, psy zasługują na szczególną uwagę. Trudno wyliczyć to wszystko, co one zrobiły dla człowieka. W czasie drugiej wojny światowej psy pomagały saperom odnajdywać miny. One znajdowały je po zapachu. Znany jest owczarek Dik, bez pomocy którego zburzony zostałby wspaniały Pałac Pawłowski w Petersburgu. W jego fundamencie faszyści podłożyli ogromną bombę z zapalnikiem czasowym, ale pies znalazł ją. Któż może powiedzieć, ile żyć uratował Dik, zapobiegając w ciągu swojej służby dwunastu tysiącom wybuchów?
Specjalnie wytresowane psy wyciągały rannych żołnierzy spod wrogiego ognia. Nie bojąc się ryku silników, one rzucały się pod nadjeżdżające czołgi i wysadzając je, ginęły.
Kiedy pod Moskwą w rejonie Wołokołamskiej szosy przedarły się faszystowskie czołgi, ich atak powstrzymany został przez czworonogich obrońców.
Tu i babcia nie mogła przemilczeć:
- W czasie wojny był przypadek i ze zwykłym kundlem-podwórkowcem. Pluton zwiadowców w opuszczonej stajni chował się przed wrogiem. Jakoś niepostrzeżenie przystał do nich ryży pies, którego żołnierze nazwali Ryżykiem. Ludzie dzielili się z nim, kto czym mógł.
Pewnego razu po nocnym wypadzie wojownicy przynieśli czterech ciężko rannych i ostrożnie położyli ich na siano w kącie stajni. Ryżyk położył się u ich nóg. Tu zaczęła się burza i to taka, że wydawało się, od grzmotów i błyskawic trzęsła się ziemia. I nagle wszyscy zamarli – od drzwi stajni po ziemi, jak niebieskawa piłeczka, potoczył się kulisty piorun, kierując się do tego kąta, gdzie leżeli ranni. Przerażenie objęło ludzi na widok zbliżającej się śmierci. I wtedy Ryżyk rzucił się naprzeciw ognistej kuli. Rozległ się wybuch. Wszyscy zostali cali, oprócz psa. Zwiadowcy zdjęli furażerki i z wojskowymi honorami pogrzebali Ryżyka, jak wojownika. Kto nauczył go poświęcać się?
- A kto nauczył setera Silwę? – podchwycił gość. – Jej gospodarze razem z syneczkiem trafili do faszystowskiego obozu koncentracyjnego, gdzie ich prawie nie karmiono. Najbardziej cierpiał z głodu chłopiec. W pewną noc on obudził się od cichego popiskiwania. Ktoś lizał mu ręce i twarz... Któż to mógł być, jak nie ich Silwa?! Ale jak ona znalazła się tu, przecież ona została w domu uwiązana? Strzępek przegryzionego sznura, chwiejący się na szyi, mówił wiele. Potajemnie, żeby nie zobaczyła straż, Silwa przekopała właz pod kolczastym drutem i nocami zaczęła przynosić swoim gospodarzom kości, ziemniaki i marchewki, znalezione w polu, które i uratowały malucha. Czyż można tego nauczyć?
Pomilczeli. I tu mama przypomniała:
- Poprzednim razem rozmawialiśmy o świętach cerkiewnych. A ja czytałam, że we wrześniu Prawosławna Cerkiew świętuje Podniesienie Krzyża Pańskiego.
Tu tatuś oburzył się:
- No jakież to święto? Ja wiem, że w dawnych czasach najbardziej okrutnych przestępców oczekiwała straszna śmierć: ich przybijano do drewnianego słupa z poprzeczką.
Taka egzekucja nazywała się ukrzyżowaniem. Oprócz tego, że uważana ona była za najbardziej haniebną, ta egzekucja przynosiła i straszne męki – okropny ból, nieznośne pragnienie a najważniejsze – rozpacz oczekiwania nieuniknionego końca.
- I oto na taką straszną śmierć został skazany niewinny Bogoczłowiek Jezus Chrystus – odpowiedział mu Dmitrij Michajłowicz. – Powiedziawszy: „Nikt nie zabiera Mi życia – Ja Sam je oddaję”, On dobrowolnie przyjął straszne męki, żeby zbawić nas, zwyciężyć śmierć i grzech.
On oddał życie i za was, dzieci, i za mnie, i za każdego człowieka, żebyśmy my żyli zawsze – mieli życie wieczne. Od tej pory Krzyż stał się znakiem naszego zbawienia, a wszyscy wierzący w Chrystusa kłaniają się mu, jako symbolowi zwycięstwa nad śmiercią, jak potężnej broni przeciw siłom ciemności.
Ciekawe jest przypomnieć, jak pojawiło się to święto – Podwyższenie Świętego i Życiotwórczego Krzyża Pańskiego. Po Wzniesieniu się Jezusa Chrystusa na niebo, czego świadkami było bardzo wielu, coraz więcej ludzi zaczęło wierzyć, że Chrystus nie po prostu człowiek, a Bogoczłowiek. Dzieci, wy rozumiecie, co znaczy słowo Bogoczłowiek?
- Tak. To Bóg, Który zstąpił na ziemię – postanowił błysnąć wiedzą Sierioża.
Gość zgadzając się, kiwnął głową:
- Otóż, po Wniebowstąpieniu zaczęli pojawiać się chrześcijanie – ludzie, którzy chcieli podążać drogą, wskazaną przez Chrystusa. To nie podobało się poganom, wierzącym w bożki – drewniane posągi. Dlatego oni urządzali na chrześcijan straszne prześladowania. Dopiero na początku IV wieku rzymski imperator Konstanty Wielki zaprzestał tych prześladowań po tym, jak sam przekonał się o sile Krzyża Pańskiego.
Pewnego razu przed bitwą on razem ze swoimi żołnierzami zobaczył na niebie Krzyż ze światła i słowa „tym zwyciężaj”.
Tejże nocy imperator Konstanty we śnie zobaczył Jezusa Chrystusa z Krzyżem. Pan polecił mu przedstawić święty Krzyż na wojskowym sztandarze i obwieścił, że z nim on pokona wroga. Imperator wypełnił polecenie i zwyciężył. Po tym został obrońcą chrześcijan i uwierzył w Chrystusa.
Oprócz tego, Konstanty Wielki przykazał wybudować cerkwie na miejscu mąk i Zmartwychwstania Pana i odnaleźć Krzyż, na którym Ten był ukrzyżowany.
To zadanie – odnaleźć Krzyż Pański – z bogobojnością wzięła na siebie matka Imperatora Konstantyna caryca Jelena. Ona wybrała się do Jerozolimy na poszukiwania.
Wrogowie Chrystusa chcieli ukryć przed ludźmi Święty Krzyż, zakopując go do ziemi. W dodatku od tego czasu minęło wiele lat. Spróbuj więc, znajdź jakiekolwiek ślady! Caryca Jelena straciła dużo sił na poszukiwania i gorliwie błagała Pana o pomoc. Po przepytaniu setek ludzi znalazła staruszka o imieniu Iuda (Judasz), który powinien był wiedzieć, gdzie znajduje się Krzyż. Ten długo milczał, ale po wielodniowych prośbach odkrył tajemnicę. Święty Krzyż był wrzucony do pieczary, zawalony śmieciami i ziemią, a nad pieczarą wybudowano pogańską świątynię. Caryca poleciła zburzyć ją i rozkopać pieczarę. W pieczarze znaleziono trzy krzyże i deseczkę z napisem: „Jezus Nazarejczyk, Car Judejski”. To były te same słowa, które rozkazał napisać Piłat Poncjusz, rzymski namiestnik, który oddał Jezusa Chrystusa na ukrzyżowanie. Nie było wiadomo tylko, do którego krzyża odnosił się napis.
Carycy Jelenie w jej poszukiwaniach pomagał biskup Makarij. Pomodliwszy się razem, oni poprosili Pana o wskazanie Świętego Krzyża.
Niedaleko od pieczary mieszkała ciężko chora kobieta. Za radą biskupa do niej jeden po drugim zaczęto podnosić znalezione krzyże. Kiedy przyniesiono pierwsze dwa krzyże, nic się nie wydarzyło. Ale jak tylko do chorej podniesiono trzeci Krzyż, ona wyzdrowiała.
W tym czasie przechodziła obok procesja pogrzebowa. Caryca i biskup postanowili po kolei przykładać krzyże na zmarłego. I znów pierwsze dwa krzyże nic nie zmieniły. Ale kiedy na niego położono trzeci Krzyż, nieboszczyk ożył.
Tak Pan wskazał Krzyż, na którym był On ukrzyżowany. Wiadomość o tym wydarzeniu błyskawicznie obiegła cały Jeruzalem. Mnóstwo ludzi zechciało pokłonić się Świętemu Krzyżowi. Ale ponieważ narodu było bardzo dużo i nie wszyscy mogli podejść do świętości, ludzie zaczęli prosić o podniesienie Krzyża, żeby chociaż z daleka popatrzeć na niego. Wtedy biskup Makarij kilka razy podnosił lub jak było wcześniej przyjęte wznosił (wozdwihał) go dla powszechnego zobaczenia.
Nam trudno zrozumieć wszystkie tajemnice tej świętości. Święty Jan Złotousty nazywał Krzyż Chrystusowy bezpieczeństwem Wszechświata. Im rozpędzane są demony, on jest naszym opancerzeniem. Przez Krzyż przychodzi do nas miłość Boża.
- Koniecznie noście krzyżyk – zwrócił się do dzieci ich nowy przyjaciel. Bez krzyża my nie chrześcijanie, nie dzieci Boże. Ale nie noście go jako ozdobę – to grzech. Noście go jak najświętsze, co macie, jak pamięć o mękach naszego Zbawiciela. Noście jak niezwyciężoną broń, jak znak miłości, jak nadzieję na przyszłe życie.
Znak krzyża daje nam wielką siłę zwyciężać zło i czynić dobro, ale tylko jeśli my uświęcamy siebie z twardą wiarą. Żegnać się trzeba nieśpieszne, z uwielbieniem. Żegnają się na początku i w końcu modlitwy, podchodząc do świętości, wchodząc i wychodząc z cerkwi, w niebezpieczeństwie, w biedzie i radość, a także przy rozpoczęciu każdego zajęcia.
Krzyż Chrystusowy jest początkiem i końcem naszego zbawienia. W rękach prawdziwego chrześcijanina on czyni cuda.
* * *
Pewnego wielmożę, który dawno temu żył na brzegach Wołgi, opanowała ciemna siła – on tak się wściekał, że nie było na niego żadnej rady. Ludzie nazywają to opętaniem, (biesnowaniem), to znaczy wprowadzeniem się w człowieka biesa – złego ducha. Lekarze byli bezsilni. Usłyszała rodzina o wielkim ascecie Siergiju Radoneżskim i na siłę powieźli wielmożę do niego. Opętany wyrywał się tak, że musieli go skuć żelaznymi łańcuchami. Ale zbliżywszy się do świętego miejsca, on z dzikim wrzaskiem rozerwał je. Usłyszawszy krzyki, prepodobny Siergij polecił odsłużyć moleben o zdrowie chorego i cerkiewna modlitwa stopniowo uspokoiła opętanego. Kiedy zaś święty starec wyszedł do niego z krzyżem w rękach i ocienił go znakiem krzyża (przeżegnał), ten rzucił się do kałuży z krzykiem: „Palę się strasznym płomieniem!”
Po tym chory wyzdrowiał. Później zapytano go, dlaczego rzucił się do wody. Wytłumaczył, że zobaczył „wielki płomień”, wychodzący z Krzyża.
- To było podczas wojny w oblężonym Leningradzie. Artysta Piotr Piotrowicz leżał w szpitalu, gasnąc z wycieńczenia z każdym dniem. Wszystkie cenne przedmioty, obrączki, obrazy – wszystko sprzedała żona Jelena Arkadiewna, żeby uratować życie kochanego męża.
Tęsknił za gospodarzem i jego pupil – doberman Dar. Wyczuwając nadciągającą biedę, Dar, wcisnąwszy się pod stół, od czasu do czasu smutno skomlał.
Znajomy lekarz radził Jelenie zabić ogromnego psa, a psi smalec zanieść do szpitala. „To uratuje pani męża!” – przekonywał doktor. Dar nie słyszał tej rozmowy, ale coś poczuł. On nawet nie wyszedł jak zwykle powitać gospodyni, kiedy ta wróciła do domu. Jelena Arkadiewna spróbowała wytłumaczyć mu:
- Dar, Dar… przecież ja nic nie powiedziałam. Nawet na myśl mi coś takiego nie przyszło…
Dar nie odpowiedział. Ona wyciągnęła do niego rękę i tu doberman pierwszy raz w życiu zawarczał na nią. Jelena zapłakała:
- Dar, nie zasłużyłam na to. Czyż to moja wina, że dookoła wojna, śmierć, że Piotr umiera? Ja nie chcę, Bóg widzi, nie chcę twojej śmierci. Ale co robić? Jak mam uratować męża?
Dar podpełzł do Jeleny i z poczuciem winy liznął jej rękę.
Dni mijały. Stan Piotra ciągle się pogarszał. I kiedy do mieszkania wszedł dozorca z dużym nożem, Dar, który nikomu obcemu nie pozwalał się do siebie dotknąć, wyszedł ze swego kąta i położył się, przynosząc siebie w ofiarę.
Czy można tego nauczyć? Czyżby to po prostu instynkt? Czy to boski dar miłości?
Oto wasza rodzina składa się z trzech pokoleń: babci, taty z mamą i dzieci. Ciekawe, jak odpowiecie na pytanie: kim jest Bóg? Co powiesz, Taniu?
Tania skromnie wolała uciec od odpowiedzi krótkim „Nie wiem”.
- A Sierioża?
I Sierioża z przekonaniem oświadczył:
- Bóg jest Bóg – ale poczuwszy, że takie wytłumaczenie w sposób oczywisty jest niewystarczające, ze zmieszaniem dodał: – Nie wiem.
- Co powie tata?
- To mityczne, zmyślone pojęcie. Boga nie ma. Jego stworzyli ludzie – z wyzwaniem rzekł Igor Piotrowicz.
Helena Siergiejewna sprzeciwiła się:
- A ja wierzę, że Bóg jest. A jak objaśnić, mam trudności. Wierzę, że On wszystko stworzył. On widzi, co każdy robi i do czasu cierpi. Wszystkie nieszczęścia świata są dlatego, że ludzie zapomnieli o Nim, a On uczył wszystkiego dobrego: Nie ukradnij, nie zabijaj...
Podtrzymała ją babcia:
- Bóg – stwórca świata i człowieka
- Ludzie zawsze chcieli poznać Boga – stwierdził Dmitrij Michajłowicz i zaczął kolejną przypowieść.
W starożytności jak to miało miejsce: zachciało się władcy rozwiązać jakiś problem, woła on nadwornych mędrców. Nie spodobała się odpowiedź – doradców wypędzają precz i jeszcze dobrze, jeśli żywymi się zabiorą, biedaczyska. Tak oto, w te dalekie lata imperatorowi Heronowi, który władał Sycylią, serce podpowiadało, że Bóg jest, ale jaki On, wyobrazić sobie imperator nie mógł.
Wezwał Heron mędrca Simonidesa i powiedział:
- Ja pamiętam, Simonidesie, jaką głęboką wiedzę ty wykazałeś, odpowiadając na moje pytania. Teraz więc zadam ci pytanie, przekraczające trudnością wszystko, o co kiedykolwiek ciebie pytałem. Powiedz mi: czym jest Bóg?
Zamyślił się Simonides. Imperator z zainteresowaniem śledził wyraz jego twarzy. Czując oczekiwanie władcy i nie wiedząc, co odpowiedzieć, mędrzec postanowił grać na czas:
- Masz rację, władco. To najtrudniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek człowiek zadawał człowiekowi. Wątpię, czy ktokolwiek jest w stanie od razu na nie odpowiedzieć, daj mi dwa dni do namysłu.
Heron miłościwie się zgodził. Minęło dwa dni i znów stanął przed oczami imperatora Simonides. Ale zamiast odpowiedzi poprosił u władcy o jeszcze cztery dni do namysłu. Heron i tym razem się zgodził, nawet podbudował mędrca:
- Rozumiem trudność zadania. Pomyśl jeszcze…
Minął i ten termin. Simonides, ukrywając nieszczery uśmiech, poprosił jeszcze o odroczenie, ale już nie o dwa, nie o cztery dni, a o osiem. Heron zauważył uśmieszek. Jego brwi zmarszczyły się, i ledwie powstrzymując rozdrażnienie, wycedził przez zęby:
- Pamiętam, na początku prosiłeś o dwa dni czasu, potem – o cztery, a teraz – o osiem. Następnym razem poprosisz o szesnaście i tak bez końca? Ty co, postanowiłeś żartować ze mną? Kiedy otrzymam odpowiedź?
Simonides z głębokim ukłonem spokojnie powiedział:
- Dobrze mnie zrozumiałeś, panie. Bo ja tak właśnie bym postąpił. Po każdym nowym odroczeniu ja prosiłbym ciebie zwiększyć je dwukrotnie, dopóki byś mnie nie powstrzymał. Chodzi o to, że wszystkim mędrcom świata nie wystarczy życia, żeby znaleźć odpowiedź na twoje pytanie.
Przypomnij, jak wygląda góra. Już z dala ona wywołuje wrażenie swoją wielkością. Kiedy zaś do niej zbliżasz się, ona na oczach rośnie, a ty przed nią stajesz się coraz mniejszy i mniejszy. Jeśli przed zwykłą górą jesteśmy tak znikomi, to jak więc ty chcesz poznać Tego, Kto stworzył i tę górę, i tę ziemię, i nas z tobą?
Westchnął Heron, skierowawszy w dal swój wzrok i pokornie przyznał:
- Masz rację, Simonidesie. Bóg jest niepojęty…
Oto i my nie możemy swoim rozumem ogarnąć Stwórcy. Przez wszystko co nas otacza Bóg Sam odkrywa Siebie. Bierzcie! Korzystajcie! Poznawajcie! Ale przede wszystkim On odkrywa Siebie poprzez nasze serce. Bóg jest Miłością. Kiedy wy, dzieci, kochacie mamę, tatę, wszystkich ludzi, kwiaty, obłoki, kiedy w waszym sercu miłość – znaczy, w was Bóg.
* * *
Po pewnym milczeniu Jelena Siergiejewna zdecydowała się zadać pytanie:
- Ja wiem, że 14 października Cerkiew Prawosławna obchodzi wielkie święto Opieki Przenajświętszej Bogarodzicy (Pokrowa Prieswiatoj Bohorodicy). Jak ono powstało? Co znaczy Pokrow Matki Bożej?
- Powstało ono tak – chętnie odpowiedział Dmitrij Michajłowicz – wyobraźcie sobie majestatyczny Carogród, oblężony przez niezliczonych saracenów. Mieszkańcy, nie mając sił obronić swojego miasta, zebrali się do cerkwi. Oblężonym została nadzieja tylko na Bożą pomoc. Cerkiew była przepełniana. Modlitwa dźwięczała jak jęk. Już zbliżała się północ, błaganie stawało się coraz głośniejsze, zlewało się we wspólne wzywanie do Niebiańskiej Obrończyni. I nagle, o czwartej godzinie nocy, święty Andrzej zobaczył, jak sklepienia cerkwi rozwarły się i w powietrzu pojawiła się świecąca słonecznym światłem Caryca Niebiańska, otoczona przez aniołów.
- Czy widzisz Bracie mój, Carycę świata? – zamierając, zapytał Andrzej ucznia swego, błogosławionego Epifaniusza.
- Widzę, ojcze święty, i boję się – z drżeniem odpowiedział Epifaniusz.
Matka Boża podeszła do Tronu, uklękła i zaczęła modlić się, oblewając łzami Swoje Przeczyste oblicze. Skończywszy modlitwę, Ona zdjęła z głowy błyskawicami połyskujące okrycie i rozpostarła je nad wszystkimi stojącymi ludźmi.
Widok rozwiał się. Święty Andrzej opowiedział ludziom o tym, co się zdarzyło. Obywatele Carogrodu z pomocą Carycy Niebieskiej rozbili wroga. Tak powstało święto Okrycia (Opieki) Bożej Matki.
Czym on jest dla nas? Dawny przekaz? Cerkiewnym świętem? Istota zawiera się w tym, że Matka Boża Swymi modlitwami okrywa nas (opiekuje się nad nami), chroni od nieszczęść, bied, zła.
- Wybaczcie, jak to okrywa? – nie powstrzymał się Igor Pietrowicz. – popatrzcie, co dzieje się na świecie: trwają wojny, strumieniami leje się krew, nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę rośnie przestępczość, miliony ludzi cierpi od powodzi, głodu, pożarów i trzęsień ziemi… Gdzież wasze Okrycie Matki Bożej?
- A pan modlił się dziś? – niespodziewanie zamiast odpowiedzi zadźwięczało pytanie Dmitrija Michajłowicza.
- Nie, oczywiście.
- A dzieci?
- Ja – nie przyznała się Tania.
- A Sierioża?
- I ja – nie.
-Mama?
- Oj, zakrzątałam się po domu…
- Więc czego chcecie? W tym dniu, kiedy świętemu Andrzejowi i błogosławionemu Epifaniuszowi odkryła się niebieska tajemnica – modlitwa Obrończyni – w tym dniu mieszkańcy miasta stopili się w jedną duszę, w jeden głos, w jeden jęk, jedno błaganie. Oni modlili się cały wieczór, całą noc i ich modlitwa została usłyszana. W waszym domu z całej rodziny dziś modliła się tylko babcia. A modliliście się wczoraj? Całe minione życie? Więc czegoż chcecie?
Znów chce się porozmawiać o zdumiewających Bożych stworzeniach – czworonogich przyjaciołach człowieka – zaczął rozmowę Dmitrij Michajłowicz. – Był niezwykły pies – terier o imieniu Bob. Nawet pomnik mu postawiono.
Sprawa miała się tak.
…Kiedy pochowano Johna Graya, który wyhodował szczeniaka, wszyscy rozeszli się z cmentarza, a Bob został. On wiedział, że gospodarz tu, prawda, z jakiegoś powodu pod ziemią. Wśród odchodzących go nie było: pies przyjrzał się każdemu. Gospodarz został i on zostanie obok. Chcieli Boba odprowadzić, wołali za sobą, ale to były obce głosy. On nawet się nie poruszył, jakby zwracali się nie do niego.
Oni zawsze byli razem, razem i zostaną. Poczeka tu…
W ciągu długich lat Bob nie odchodził: i w deszczu, i w chłodzie, i w upale. Próbowali odprowadzić go siłą, ale nie poradzili. Ze współczucia dobrzy ludzie przynosili mu na cmentarz jedzenie. Bob niechętnie jadł i tak żył.
Nie, nie czekał, a służył swemu panu. John po prostu zasnął i Bob ochraniał, strzegł jego snu. Być może, on wkrótce zbudzi się i znów się pobawią, jak bawili się kiedyś: gospodarz śmiejąc się, a Bob – popiskując z zachwytu.
Niech śpi; pewnie, tak trzeba. A skoro mu trzeba – niech więc tak będzie. Bob zawsze starał się odgadnąć, czego chce gospodarz. Kapci? – on jak pocisk rzucał się po nie. Gazetę, laskę, rękawice? – po chwili one były u nóg Johna. Wszystko, co trzeba, aby tylko gospodarz był zadowolony, aby tylko powiedział: „Zuch, Bob!” Jeśli zaś nie powie, a uśmiechnie się lub kiwnie głową – to też szczęście. Nawet jeśli nie zauważy jego starań, mimo wszystko dobrze, przecież Bob stworzony jest po to, żeby służyć gospodarzowi. I jakie teraz ma znaczenie, że wieje zimny wiatr, przenikający do kości? Jak można odejść, jeśli John tu?
Tak trwało czternaście lat. Pewnego razu teriera znaleziono martwego przy płycie z napisem: „Tu spoczywa John Grey”. Ludzie spełnili życzenie Boba: pogrzebali go obok pana, żeby zawsze byli razem.
A po wielu latach postawiono pomnik poświecony oddaniu i przyjaźni.
- Rozmyślając o żywych stworzeniach – ptakach, psach, koniach – kontynuował Dmitrij Michajłowicz – wprost dziwisz się, jak one rozumieją człowieka i czują go.
Dziwisz się i z tego powodu, że my, ludzie, nie znamy swego Pana, swego Stwórcy. „Zna wół właściciela swego i osioł jasła (jasła – karmnik dla zwierząt) gospodarza swego, a naród Mój nie zna Mnie, nie rozumie” – mówił Ojciec Niebieski.
- Jakże możemy znać Boga, jeśli On ukryty jest przed nami? – uśmiechnął się tata.
- Kiedyś pierwsi ludzie, Adam i Ewa, rozmawiali ze swoim Stwórcą, jak my z wami – Dmitrij Michajłowicz objął dzieci, siedzące obok. – Było to w raju. A co wydarzyło się później?
- Później Adam i Ewa nie posłuchali się Pana – włączyła się do rozmowy babcia – i zaczęli wypełniać wolę Jego wroga, szatana. Za to nieposłuszeństwo zostali wypędzeni z raju… i cała natura człowieka zmieniła się – kontynuował Dmitrij. Zawładnęła nim duchowa ciemność. On przestał widzieć swego Stwórcę, ponieważ grzech oślepił go. Oto dlaczego Pismo Święte mówi: „Boga nie widział nikt nigdy”. Nawet prorokowi Mojżeszowi na prośbę o danie możliwości zobaczenia Go Bóg powiedział: „Oblicza Mego nie możesz zobaczyć, dlatego że człowiek nie może zobaczyć Mnie i pozostać żywym”. Jednak Bóg nie odmówił mu, obiecawszy: „Ty zobaczył mnie z tyłu, a oblicze Moje nie będzie widzialne tobie”. On zstąpił do Mojżesza w postaci obłoku.
Ani promieniem lasera, ani falą radiową, obiegającą Wszechświat, ani myślą swoją my nie możemy przeniknąć do tych sfer, gdzie Bóg przebywa w światłości niedostępnej.
Błogosławiony Augustyn, znany ze swych utworów o wierze chrześcijańskiej, zamyślił napisać książkę o Stwórcy świata. Przygotował papier, pióro i nie namyślając się, wyraźnie napisał tytuł: „O Bogu”. Potem zatrzymał się, rozmyślając, jakby możliwie zrozumiale i dostępnie wyjaśnić ludziom, kim jest Bóg. Od rozmyślań rozbolała głowa i Augustyn wyszedł pooddychać świeżym powietrzem na brzeg morza. Tam zobaczył bawiącego się chłopczyka. Ten zachowywał się dziwnie: czerpał wodę i wylewał do jamki, wykopanej na brzegu. Woda natychmiast znikała, przesiąkając przez piasek, ale maluch dalej nosił i wylewał ją.
- Co robisz, drogie dziecko? – z uśmiechem zapytał błogosławiony Augustyn.
- Chcę przelać morze do jamki.
- Ale przecież to niemożliwe.
- Oczywiście, niemożliwe. Ale szybciej ja wyczerpię morze, niż ty swoim umysłem przenikniesz w tajemnicę Przenajświętszej Trójcy – powiedział chłopczyk i stał się niewidzialny.
- Trzeba powiedzieć, że jeśli my czegoś nie widzimy, nie wynika stąd, że to nie istnieje. Dzieci, widzicie powietrze?
- Nie.
-A skąd wiecie, że ono jest? No mów, Sierioża?
- Po-pierwsze, my nim oddychamy. Bez powietrza byśmy zginęli. Po-drugie, wiatr. Wiatr – to to samo powietrze, tylko szybko poruszające się. Ono wydyma żagle, kołysze drzewa…
- Oto i Bóg jest dla nas niewidzialny, ale dowiadujemy się o Nim po Jego działaniach. Bóg, wypędziwszy z raju pierwszych ludzi, nie pozostawił Swego stworzenia. On dał nam wszystko konieczne dla naszego zbawienia. Wszystko, co wiemy o Stwórcy, odkrył On Sam. W jaki sposób?
- Jeszcze Adamowi i Ewie Bóg opowiedział, jak został stworzony świat i człowiek, jak powinni żyć ludzie – pomogła dzieciom babcia.
- Oczywiście – potwierdził Dmitrij Michajłowicz. – Adam żył ponad dziewięćset lat. On opowiadał o swoich rozmowach z Bogiem nie tylko dzieciom, ale i wnukom, prawnukom i praprawnukom. Te wiadomości, przekazywane z ust do ust, nazywały się…
- Świętą Tradycją – znów podpowiedziała babcia.
Ale ludzie mogli stracić zaufanie do usłyszanego: Mało jaka bajka przyjdzie na myśl staremu człowiekowi – powiedział tata.
- Wtedy Bóg posyłał proroków, obdarzając ich zdolnością według modlitwy czynić cuda. Bóg i Sam ukazywał się wybranym bogobojnym ludziom, ale w takiej postaci, jaką ludzie mogli przyjąć. Tak, Abrahamowi On objawił się w postaci trzech wędrowców.
- Dlaczego trzech? – zapytała mama.
- Takie pytanie zadawali poganie świętemu Cyrylowi: „Jak to wy, chrześcijanie, jednego Boga dzielicie na trzy?” Wiedząc, że tajemnicy Przenajświętszej Trójcy nasz ograniczony umysł nie może pojąć, święty Cyryl ucieka się do porównania: „Widzicie na niebie lśniący okrąg – słońce i z niego zradza się światło i schodzi ciepło? Tak i Bóg Ojciec, jak słoneczna tarcza, bez początku i końca. Od niego wiecznie zradza się Syn Boży, jak od słońca – światło i jak od słońca razem z jasnymi promieniami idzie ciepło, od Boga Ojca schodzi Duch Święty. Każdy odróżnia oddzielnie i tarczę słoneczną, i światło, i ciepło, ale to nie trzy słońca, a jedno słońce na niebie. Tak i Święta Trójca: trzy w Niej Osoby, a Bóg jeden i nierozdzielny”. Ta przez Boga odkryta prawda jest fundamentalną, podstawową w chrześcijańskiej nauce.
- A dlaczego ona jest podstawowa? – zainteresował się tatuś. – Czy tak ważne wiedzieć, jeden Bóg czy…
- Nadzwyczaj ważne – pośpieszył z wyjaśnieniami Dmitrij Michajłowicz. – Ważne dlatego, że nauka o trójjedności Bożej odkrywa nam tajemnicę naszego zbawienia. Człowiek nie może sam od razu zacząć żyć według przykazań Bożych. On popełnia błędy, upada, jak padają dzieci, ucząc się chodzić. Nauczyć człowieka chodzić mógł tylko Sam Bóg. Ale dlatego Syn Boży powinien był stać się Bogoczłowiekiem – przebywać na ziemi razem z ludźmi, pokazywać im, jak trzeba żyć. Jak kochająca matka podnosi padające dziecko, otrząsa przylepiony brud, myje je, tak i Pan obmył nas Swoimi cierpieniami i, zmartwychwstawszy, pokazał, że i my zmartwychwstaniemy. Trudo jest to nam pojąć, prawie niemożliwe. Oto tu z pomocą wierzącym przychodzi właśnie Duch Święty.
W taki sposób, w tajemnicy naszego zbawienia uczestniczą wszystkie trzy Osoby Trójcy Świętej.
Bóg Ojciec tak pokochał świat, że oddał Syna Swego jednorodzonego, żeby każdy wierzący w Niego nie zginął, ale miał życie wieczne.
Bóg Syn – Pan nasz Jezus Chrystus – dobrowolnie przyjął cierpienia, żeby wyzwolić ludzi od władzy grzechu i śmierci.
Duch Święty uświęca nasze serca, pomaga poznać prawdy Boże i ożywia nasze dusze.
Wysyłając swoich uczniów, aby nauczali, Jezus Chrystus podkreślał jeden byt i nierozdzielność Trójcy: „Idźcie, nauczajcie narody wszystkie, chrzcząc ich w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”. Wszystkie trzy Osoby Przenajświętszej Trójcy przebywają z sobą w miłości i kochają nas.
Mam nadzieję, teraz stało się jaśniej, dlaczego składamy trzy palce razem, kiedy żegnamy się i mówimy: „W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha”?
- Trochę jaśniej – kiwnął głową Sierioża.
- Tymi słowami chrześcijanie zaczynają każdy dzień, każde zajęcie. Wypowiadając je, wymawiamy życzenie wszystko robić w imię Boga, to znaczy, według Słowa Bożego i przy pomocy Boga. Oto dlaczego naród ma przysłowie: „Bez Trójcy dom nie buduje się”.
- Wujku Dima, a jak to zrozumieć: „Bez Trójcy dom nie buduje się”? – zadał męczące go pytanie Sierioża, jak tylko wszyscy się zebrali.
- A oto tak: nie tylko domy, miasta, ale i cały świat stworzony jest albo z pomocą Bożą, albo przez Samego Boga. Stworzone z miłością i dla miłości. Kiedy zaś ludzie zapominali o swoim Stwórcy, to Pan dla napomnienia dopuszczał wielkie nieszczęścia. Cała historia kraju o tym świadczy.
* * *
Wpadł naród w grzechy i władca hord chanatu bezbożny Mamaj ze swoim wielotysięcznym wojskiem jak szarańcza naleciał na Ruś. Pustoszył wsie i miasta, zabijając nawet niemowlęta w kołyskach – przyszłych wojowników. Ale głównym celem było zburzyć i spalić prawosławne cerkwie, wierzących w Chrystusa zmusić czcić Mahometa.
Długo modlił się kniaź Dmitrij przed ikoną Świętej Trójcy. On jasno wyobrażał rozpaczliwość sytuacji – zbyt małą miał drużynę, żeby walczyć przeciw tatarsko-mongolskiej hordzie. Być albo nie być Rusi? Co robić?
I udał się wielki książę do ihumena Siergija Radonieżskiego do monasteru Świętej Trójcy.
Priepodobny Siergij pobłogosławił kniazia na bitwę, chociaż szans na zwycięstwo nie było żadnych. Ocieniając kniazia krzyżem, święty Siergij proroczo rzekł: „Wroga oczekuje zagłada, a ciebie – łaska i sława od Boga”.
Dowiedziawszy się o błogosławieństwie starca, zaczął naród zbierać się do pospolitego ruszenia. I oto stanęło wojsko jedno przed drugim na Kulikowom Polu. Według dawnej tradycji bitwa zaczynała się pojedynkiem dwóch bohaterów. Z chanowego obozu wyjechał ogromny wojownik Czelubej. Sam wygląd jego był straszliwy. On naśmiewał się z rosyjskiego żołnierstwa, wzywając do bitwy. Z prawosławnych szeregów wyjechał na pojedynek mnich Aleksander Pierieswiet. Nie, nie miał on żołnierskich zbroi, a był przyodziany tylko w mnisią szatę. Na piersi – krzyż.
Wojownicy rozminęli się, żeby rozpędzić konie. Chwila – i oto już lecą na siebie. W tym czasie, znajdując się ponad czterysta wiorst stamtąd, święty Siergij powiedział braciom-mnichom: „Módlcie się, bitwa się zaczęła!”
Aleksander Pierieswiet na śmierć poraził Czelubeja. Ten zwalił się na ziemię na oczach wszystkiego żołnierstwa. To było przepowiednią. Śmiertelnie ranny Pierieswiet utrzymał się w siodle, póki koń dowiózł go do swoich szeregów. Tam upadł bohater.
I była bitwa wielka.
Priepodobny Siergij duchowymi oczyma widział cały przebieg bitwy. On nazywał imiona poległych, modląc się za nich razem z braćmi.
I było zwycięstwo, jak przepowiedział święty.
- Ale – dopełniła babcia – warto zaznaczyć, że boskie objawienia dawane były nie tylko szermierzom-ascetom. Czasami otrzymywały je i dzieci z czystą, bezgrzeszną duszą. Bywały objawienia i od posłańców Boga – aniołów i od Bożej Matki.
- Tak – zgodził się Dmitrij Michajłowicz – za czasów Iwana Groźnego w Kazaniu wybuchł wielki pożar. Tylko głownie zostały z kremla i większej części miasta. I niektórzy niewierzący w Przenajświętszą Trójcę zaczęli mówić o tym, że chrześcijański Bóg nielitościwy dla swoich. On pożarem pokazał ludziom Swój gniew.
Właśnie wtedy i wydarzyło się zadziwiające zdarzenie. Dziewięcioletniej Matronie, córce strzelca, zbierającego się budować nowy dom w miejsce spalonego, we śnie zjawiła się Matka Boska. Ona kazała przekazać arcybiskupowi i miejskim władzom polecenie, aby wyciągnięto z popiołu Jej ikonę. Było wskazane miejsce, gdzie szukać.
Rano dziewczynka opowiedziała matce o objawieniu się Bogurodzicy.
- Co wy byście zrobili, jeśliby wam podobne opowiedziała Tanieczka? – niespodziewanie spytał Dmitrij Michajłowicz mamy.
- Ja nie uwierzyłabym jej.
- Oto i mama Matrony nie zwróciła uwagi na słowa córki. Widzenie powtórzyło się jeszcze raz. Co byście zrobili wtedy?
- Powiedziałabym tacie, że z Taniuszą coś się dzieje.
- A co powiedziałby tata?
- Uznałbym, że to plon wrażliwej dziecięcej wyobraźni.
- A jeśli o tym dowiedziałaby się babcia?
- Ponieważ to powtórzyło się dwa razy, to poszłabym do cerkwi i poradziłabym się doświadczonego batiuszki.
- Ale mama Matrony – Dmitrij Michajłowicz z żalem pokręcił głową – znowu nie przywiązała uwagi do słów córeczki. Za trzecim razem Matrona zobaczyła we śnie już samą ikonę. Od niej schodził głos, uprzedzający, że jeśli nakaz nie będzie wypełniany, objawienie będzie w innym miejscu, a w ich domu zdarzy się nieszczęście. Dziewczynka obudziła się w strachu i zaczęła błagać mamę, aby pójść do wojewodów. Matka, widząc stan córki, przyprowadziła ją do miejskich władz i arcybiskupa. Ale nikt nie uwierzył słowom małej.
- A przecież mówi się: „Przez usta dzieci przemawia prawda” – zauważyła babcia.
- Ale córce uwierzyła matka – kontynuował historię opowiadający. – W upalny letni dzień wzięła ona łopatę i zaczęła kopać tam, gdzie wskazała córka. Pomagali jej też znajomi, którzy usłyszeli o objawieniu się Bożej Matki. Jednak nic nie mogli znaleźć. Wtedy zaczęła kopać sama dziewięcioletnia Matrona. I oto w tym miejscu, gdzie wcześniej znajdował się piec, odkopała półspalony rękaw. W nim okazał się niebiański dar – ikona Matki Bożej.
Wieść migiem obleciała całe miasto i ludzie zebrali się podziwiać cud. Przyszedł z procesją i arcybiskup, płacząc prosił Carycy Niebieskiej, aby wybaczyła mu niedowiarstwo. Zaraz odsłużyli uroczysty moleben, podczas którego wydarzyło się kilka uzdrowień ślepych. Mówiło to o tym, że ikona została posłana dla przejrzenia narodu.
Za grzechy i niewiarę ród Rurykowiczów, który panował na Rusi, urwał się. Nastąpił tragiczny czas Smuty (Zamętu): cała Rosja płonęła, w Moskwie rządził Łżedmitrij (fałszywy Dmitrij) i Polacy, znęcający się nad prawosławnymi świątyniami. W te straszne dni Patriarchą całej Rusi był święty Jermogen. Patriarcha występował przeciwko temu, żeby Polaków wpuścić do Moskwy, ale bojarzy go nie posłuchali. Oni zmuszali patriarchę podpisać się na gramocie o obraniu polskiego króla Zygmunta na rosyjskiego cara, ale Jermogen odmówił, pomimo gróźb.
Patriarcha zaczął rozsyłać po całym kraju wezwania do obrony Wiary Prawosławnej i Ojczyzny. Do Moskwy zaczęło napływać narodowe pospolite ruszenie. To byli prości ludzie, którzy zamiast broni brali ze sobą widły, kosy i siekiery.
- Polacy zażądali – kontynuował Dmitrij Michajłowicz – żeby patriarcha podpisał gramotę o rozwiązaniu pospolitego ruszenia. Grozili mu śmiercią, ale patriarcha odpowiedział: „Nie groźcie, ja boję się tylko Boga”. Zamknięto go w Czudowym monasterze. Ale i stamtąd jego gramota z apelem do walki przeciwko zaborcom została potajemnie przekazana na wolność i czytana była w cerkwiach, na placach miast i siół.
W tym czasie żył w Niżnim Nowgorodzie pobożny chrześcijanin Koźma Minin. On lubił, w odosobnieniu, gorliwie się modlić. Pewnego razu w sennym widzeniu zjawił się mu priepodobny Siergij Radonieżski. Cudotwórca kazał Koźmie zbierać pieniądze i wojsko na obronę Ojczyzny. Obudziwszy się, Koźma nie uwierzył w sen. Ale wkrótce priepodobny znów mu się zjawił. I tym razem Koźma uznał, że nie jego to sprawa – wojsko zbierać. Po raz trzeci było widzenie. I zapytał go święty Siergij: „Nie mówiłem ci, żebyś zbierał naród i szedłeś z nim wyzwalać ojczyznę od wrogów? Tak Bogu się podoba. Ta szlachetna sprawa będzie mieć dobry koniec”.
Zadrżał Koźma i zaczął błagać priepodobnego o przebaczanie za swoje niedowiarstwo. Potem zwrócił się do współobywateli z wezwaniem do służby Ojczyźnie. Sam ofiarował cały swój majątek do wojskowego skarbca. Za jego przykładem podążyło wielu nowgorodzian, wnosząc pieniądze i przystępując w narodowego pospolitego ruszenia.
Miejscem zbiórki narodowych wojowników stał się Niżnij Nowgorod. Właśnie tam Koźma Minin wezwał: „Stańmy za Świętą Ruś, za Dom Przeczystej Bogarodzicy”. Do tego samego wzywał z więzienia i patriarcha Jermogen. Wkrótce męczeńską śmiercią skonał on od głodu w lochu. Jego śmierć jeszcze bardziej zjednoczyła naród. Wojsko podciągnęło do Moskwy. Stanąć na czele pospolitego ruszenia został zaproszony kniaź Dmitrij Michajłowicz Pożarski.
Z Kazania dostarczono ikonę Matki Bożej. Ochotnicy oblegli Kreml, ale nie mogli go zdobyć do jesieni. U oblegających wyczerpywały się siły, nadzieja topniała. I wtedy, zamierzając przeprowadzić decydujący szturm, wojska nałożyły na siebie trzydniowy post. Popościwszy, odsłużyli uroczysty moleben przed Kazańską świętością i wkrótce opanowali Kitaj-gród, który jest częścią Moskwy. A oblężeni na Kremlu Polacy poddali się 4 listopada 1612 roku. W ten dzień właśnie obchodzi się święto Kazańskiej ikony Matki Bożej.
Ta ikona jest związana z wieloma ważnymi zdarzeniami naszej historii. Nie darmo Matkę Bożą nazywają Wielką Obrończynią.
Dzisiaj znów nastały czasy zamętu. I znów przyszła pora zwrócić się do Niej: Przenajświętsza Bogarodzico, ocal nas.
Rozmowy przy filiżance herbaty stawały się zwyczajem. Jeśli Dmitrij Michajłowicz długo nie przychodził, pojawiało się odczucie jakiejś pustki. Oto dlaczego, kiedy w domu znów pojawił się najdroższy gość, babcia powitała go szczególnie życzliwie:
- Bardzo cieszymy się, że byliście w stanie znów przyjść. Czekaliśmy na was.
- Wuju Dima, a mama wczoraj czytała nam o wróbelku – wypaliła Tania. – On upadł na ścieżkę, a po niej biegł pies. Zobaczył to wróbel i rzucił się bronić swoje pisklątko. Oczywiście się bał, – pies wielki-wielgachny, a on maleńki. I dziób u niego malutki. Jak mu z psem walczyć? Ale jednak nie przestraszył się i zasłonił sobą wróbelka.
- To ja czytałam im opowiadanie Turgieniewa „Wróbel” – objaśniła mama. – Ono kończy się nadzwyczajnymi słowami: „Tylko ona, tylko miłość utrzymuje i napędza życie”.
- Wuju Dima, a o ptaszkach jeszcze coś ciekawego znacie? – skorzystała z dogodnego momentu Tania.
- Owszem. Żyły przy samym sinym morzu dwie siostry. Lubiły spacerować, falami się zachwycać, niebem, ale szczególnie lubiły one karmić ptaki. Zauważyła to pewna mewa i zaczęła każdego ranka do ich okienka zaglądać. A tam dla niej obowiązkowo coś smaczniutkiego było przygotowane: To kasza, to okruszki, to pszeniczka.
Zwykle siostry spacerowały we dwie, ale jakoś starsza wyszła na brzeg sama. Zamyśliwszy się, odeszła daleko od domu i upadła, z kamienia na kamień przeskakując. Okazało się, że biedactwo nie może iść – nogę skręciła. Zaczęła wołać o pomoc, ale nikt jej nie słyszał. Już miało się ku wieczorowi, na brzegu nie było żywej duszy, tylko fale szumiały. Co robić? I nagle ukazała się mewa, ta sama, znajoma! Zrobiła krąg, drugi i dokądś poleciała. Jak myślisz, Taniusza, dokąd?
- Do siostrzyczki do domu! – domyśliła się Tania.
- Prawidłowo. Przyleciała i postukała dziobem w lufcik. Zobaczyła młodsza siostra znajomego ptaka, zrozumiała, że ten ją woła i wyszła z domu. A mewa z przodu leciała – drogę wskazywała. Tak i znaleziono poszkodowaną. Na ludzką troskę i miłość mewa odpowiedziała dobrocią.
Zadziwiający ptaszek, prawda? Ale jeszcze bardziej zadziwiający Ten, Kto go stworzył.
Chociaż tata zwykle siadał z boku i nie brał udziału w ogólnej rozmowie, po tej historii dojrzało u niego pytanie:
- Mówicie, Bóg jest miłością i odkrywa się On tylko kochającemu sercu. Rozumem poznać Go nie możemy. Ale jak można zaufać sercu? Ono przecież, jak się śpiewa, „skłonne do zdrady i zmiany, jak wiatr majowy”.
- Tak to śpiewa się o sercu ślicznotki, która fruwa przez życie, nie zamyślając się o niczym. Czyste serce, nieskalane grzechem, wierne, jego uczucie jest głębokie. Bóg zaś jest Duchem i poznaje się Go duchem, czyli naszą wiarą i miłością – chętnie odpowiedział Dmitrij Michajłowicz. – Wiara w istnienie Boga – podstawowa dźwignia, odwracająca życie każdego z nas, całą historię ludzkości.
- Ale jak można uwierzyć – sprzeciwił się tata – jeśli my Jego nie widziany i poznać nie możemy?
- Drogi Igorze – podtrzymała spór babcia – ty, kiedy przychodzisz do domu i otwierasz drzwi, zawsze pytasz, czy jest ktoś w domu. Tak i tu, zwróć się do Niego i On odpowie.
- Kiedy przychodzę do domu – upierał się tata – przypuszczam, że ktoś może być w mieszkaniu. Dlatego i pytam. Ale jak mogę zwracać się do Tego, w istnienie Kogo nie wierzę i nie dopuszczam, że On jest.
- No już, nie dopuszczam! – Żartem przedrzeźniała go babcia. – Dusza z natury swojej jest chrześcijanką. Ona czuje Boga.
- Tak, Igor, tu jesteś nieszczery – podtrzymała mama. – Tyle razy przyznawałeś się, że wierzysz w istnienie jakichś nieznanych sił, „wyższego rozumu”. A pamiętasz, opowiadałeś o naukowcach, którzy przekonują, że życie samo z siebie pojawić się nie mogło, musiał być jakiś impuls. Żywa komórka nie mogła powstać przypadkowo.
Babcia pośpieszyła przetłumaczyć mądre słowa na dostępny dzieciom poziom:
- Komórka to drobna cząsteczka każdego organizmu. Ją tylko w mikroskopie można zobaczyć. Wszystko żywe składa się z tych cząsteczek.
- I ja? – ze zdziwieniem zapytała Tania.
- I ty, mądralo – potwierdziła babcia.
- Komórka, chociaż ona sama bardzo mała, składa się z milionów jeszcze drobniejszych cząstek. One ciągle są w ruchu, wzajemnie oddziałują na siebie. Między nimi takie złożone powiązania i ich tak dużo, że przypadkowo połączyć się w potrzebny sposób one po prostu nie mogły. To tak jakby, nauczyć małpę stukać po klawiszach maszyny do pisania i myśleć, że ona napisze całą książkę, na przykład, „Wojnę i pokój” Tołstoja – zamknęła sprawę mama.
- No, to już kiedy rak na górze gwizdnie – uśmiechnął się Sierioża.
- Oto i uczeni mówią, że przypadkowość jest tu niemożliwa – kontynuowała mama – i powinna być jakaś prowadząca siła.
- Ale co to za siła, gdzie ona? Tego nikt nie wie – upierał się na swoim tata.
- Ta siła – Stwórca. On – wszędzie – znów wkroczył do rozmowy Dmitrij Michajłowicz. – I On czeka na nasze zwrócenie się do Niego.
* * *
Pewien marynarz, który walczył na Morzu Bałtyckim z faszystami, znalazł się w lodowatej wodzie. On płynął, tracąc siły. Zimne fale nakrywały go z głową. Odzież namokła, ręce i nogi zgrabiały i odmawiały posłuszeństwa. Akurat i dokąd płynąć? Gdzie północ, gdzie jest południe? Dookoła stała nieprzenikniona ściana mgły.
Marynarz wysadzał wrogie statki, teraz wysadzili jego kuter. Nikt z kolegów nie przeżył, wkrótce zginie i on. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: Zostały ostatnie chwile życia. Nawet jeśliby przepływał obok jakiś statek i tak by go nie dostrzegli. A do brzegu zbyt daleko. Akurat i gdzie jest ten brzeg? Chłód skuł ciało, oddychać było coraz trudniej. Mieć nadziei nie było na co, chyba tylko na cud. Ale on całe życie myślał, że cudów nie bywa, że Boga nie ma, wszystko to kłamstwa i wymysły niepiśmiennych durniów albo krętaczy.
I wtedy przypomniała się mu ukochana babcia, która w dzieciństwie mówiła coś zupełnie innego: „Ty w trudnej chwili powiedz tylko: „Ojcze nasz”. Nazwij Boga swoim ojcem. A ojciec czyż zostawi w nieszczęściu swoje dziecko?”
I marynarz, ledwo przypominając sobie słowa modlitwy, ostatnim wysiłkiem wyszeptał: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie! Święć się imię Twoje...”
Co dziwnego, historię tę przeczytałem w jednej z bezbożnych książek. Ona tak się i nazywała: „Ateizm i naukowy obraz świata”.
Dalsze zdarzenia opisywano w niej tak: „Nie zdążył marynarz odmówić modlitwy do końca, jak gęsta mgła, zaciągająca wszystko dookoła zwartą zasłoną, niespodziewanie rozstąpiła się, ukazał się radziecki statek, który przypadkowo znalazł się w tym miejscu, marynarza zauważono i wciągnięto na burtę. I to wybawienie od nieuniknionej śmierci, akurat jeszcze po tym, jak on odmówił modlitwę, wywołało u niego tak silne wrażenie, że marynarz uwierzył w Boga, stał się wierzącym. Chociaż tak naprawdę nic nadprzyrodzonego, rozumie się, nie wydarzyło – wszystko tłumaczy się przypadkowym zbiegiem okoliczności”.
Oto tak nas i uczyli: wszystko jest przypadkowe. Przypadkowo powstało życie, Ziemia, człowiek... Ale wierzący ludzie nie mają wątpliwości, że wszystko daje Stwórca. On przychodzi z pomocą do tego, kto prosi Go, nazywając swoim Ojcem. Spróbujcie i wy zacząć swój dzień od słów, które nam dał Sam Jezus Chrystus, kiedy był na ziemi. On uczył nas modlić się tak:
Otcze nasz, Iże jesi na niebiesiech!
Da swiatitsia Imia Twoje;
da priidiet Carstwije Twoje;
da budiet wola Twoja, jako na niebiesi, i na ziemli.
Chleb nasz nasuszczyj dażd’ nam dnieś;
i ostawi nam dołhi nasza,
jakoże i my ostawlajem dołżnikam naszym;
i nie wwiedi nas wo iskuszenije,
no izbawi nas ot łukawaho.
Ojcze nasz,
Któryś jest w niebie:
święć się Imię Twoje,
przyjdź Królestwo Twoje,
bądź wola Twoja jako w niebie,
tak i na ziemi.
Chleba naszego powszedniego (dosłownie – niezbędnego
do istnienia)
daj nam dzisiaj.
I odpuść nam nasze winy,
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
I nie wódź nas na pokuszenie,
ale nas zbaw ode złego.
- Podczas wojny – postanowiła podzielić się swoim wspomnieniem babcia – pewna kobieta, Nina Własowna, została wysłana na roboty do Niemiec. Miasteczko, gdzie ona przebywała, znalazło się pod bombowym uderzeniem Anglików; Ninę Własownę razem z innymi zasypało w piwnicy. Wydostać się samodzielnie ludzie nie mogli, zapasów wody i jedzenia nikt nie przygotował. Nieszczęśnicy powinni byli nieuchronnie zginąć od głodu i pragnienia.
I wtedy pewna kobieta zaproponowała: „Pomódlmy się, żeby Wszechmocny uratował nas”. Wszyscy do jednego, kto był w podziemiu, stanęli na kolana i zaczęli powtarzać za nią słowa modlitwy. Wkrótce ludzie usłyszeli uderzenia łomu i dźwięk głosów. Odkopali ich wzięci do niewoli Francuzi.
* * *
- Podczas faszystowskiej okupacji miało miejsce zadziwiające zdarzenie w Puszczy Białowieskiej – znów przemówił Dmitrij Michajłowicz. – We wrześniu 1942 roku niedaleko od wsi Rożkowki zostali zrzuceni radzieccy spadochroniarze. Dowiedzieli się o tym Niemcy i rozpoczęli poszukiwania. W strzelaninie zginęło dwóch niemieckich żołnierzy, a spadochroniarze uciekli do lasu.
Rozzłoszczeni faszyści pomyśleli, że tu wmieszali się partyzanci z sąsiednich wsi i zdecydowali za każdego zabitego żołnierza rozstrzelać po stu cywilnych mieszkańców.
I oto w nocy na 28 września 1942 roku faszystowscy żołnierze okrążyli Rożkowkę. Dali rozkaz wszystkim mieszkańcom w ciągu dwóch godzin zebrać się z rzeczami na placu. Potem Niemcy oddzielili młodzież do wysłania na roboty do Niemiec. Małe dzieci odwieziono do sąsiedniej wsi. Mężczyznom rozkazali wykopać dół i wszystkich pozostałych popędzili do niego.
Naprzeciwko miejsca rozstrzelania były zawczasu ustawione karabiny maszynowe. Ludzie, płacząc i modląc się, upadli na kolana. W tym czasie nad wsią zaczął krążyć niemiecki samolot. On wylądował niedaleko od dołu.
Z samolotu wyszedł oficer. Wyjaśniwszy sytuację, rozkazał odłożyć rozstrzelanie na dwie godziny, do jego powrotu. No, a jeśli nie wróci, to...
Samolot odleciał. Jak modlili się, jak prosili o zbawienie Matkę Bożą skazańcy! I oto na kilka minut przed upływem terminu samolot znów wylądował. Z niego wyszedł przybyły oficer i rozkazał wszystkich zwolnić.
Za dwa tygodnie do wsi przyjechał ten sam oficer i przywiózł ikonę Matki Bożej z Dzieciątkiem na rękach, wyrzeźbioną w drewnie. Wręczając ją, powiedział: „To wasza Wybawczyni!”
Ale dlaczego to się wydarzyło? Dlaczego nad wsią krążył, a potem wylądował samolot? Dlaczego oficer wstrzymał, a potem i uchylił egzekucję? Dlaczego przywiózł do wsi ikonę Matki Boskiej z Dzieciątkiem, na której była wycięta data – 28 września 1942 roku?
Wytłumaczenie dał sam oficer: „Kiedy samolot przelatywał nad wsią, objawiła mi się Dziewica i wskazała w dół”.
Oto dlaczego wylądował samolot. Oto dlaczego zostało anulowane rozstrzelanie, oto dlaczego i słowa: „To jest wasza Wybawczyni”.
Ona – Wybawczyni nie tylko mieszkańców wsi Rożkowa. Wszyscy prawosławni chrześcijanie modlą się:
Przenajświętsza Bogarodzico, wybaw nas!
- Szłam przed chwilą, a na drodze – kot – zaczęła wieczorną rozmowę babcia. Patrzy na mnie, miauczy. Oto i pomyślałam: rozmawiamy o ptaszkach, o psach, a o kotach – ani słowa. Czym one są gorsze? Dmitrij Michajłowicz, macie coś ciekawego o kotach?
- Jest pewna zagadkowa historia. Wydarzyła się dawno, ale zapomnieć nie mogę – nikt mi jej wyjaśnić nie potrafi.
- A co za historia? – gotowy do rozwiązania najtrudniejszej zagadki zapytał Sierioża.
Na peryferiach miasta Nikołajewa na piętrze jednopiętrowego domu mieszkał samotny człowiek o nazwisku Mołczanow. Zresztą, samotnym nazwać go nie bardzo było można – z nim żył kot Smog. Był on bardzo spokojny niezauważalny. W dzień, kiedy Mołczanow był w pracy, Smog spał w domu. Wróciwszy, zjadłszy kolację i nakarmiwszy kota, gospodarz wychodził na spacer. Smog wskakiwał na jego ramię, aby wygodnie zejść po schodach, a na podwórku zeskakiwał i uciekał na całą noc do swoich kocich spraw. Mołczanow, trochę pospacerowawszy, wracał i kładł się spać.
Rano delikatnym „miau” Smog napomykał, że pora otworzyć mu drzwi. One od razu otwierały się. Przyjaciele uprzejmie witali się i Smog dostojnie kierował się do kuchni do czekającego na niego śniadania. Powtarzało się to codziennie.
Pewnego razu, pospacerowawszy, Mołczanow wracał już o zmierzchu. Niespodziewanie zza krzaka wyskoczył jego pupil i zdecydowanie podążył za gospodarzem do pokoju. Co się stało? Zmęczył się? Zmarzł? Któż to wie! Ważne, tradycja z jakiegoś powodu została naruszona i Smog nie został na noc na podwórku. W domu ułożył się na fotelu i zwinął się w puszysty kłębek.
Mołczanow tego dnia bardzo się zmęczył i szybko zasnął. Ale wyspać się mu nie udało – w nocy zbudził go kot. Przekonawszy się, że gospodarz się zbudził, zaczął miauczeć u drzwi. Mołczanow wstał i otworzył je. Ale tu Smog zachował się dziwnie. Zamiast tego, żeby wybiec na podwórko, popatrzył na człowieka i ułożył się na podłodze. Stało się jasne, że wychodzić z domu Smog nie ma zamiaru. W takim razie po co budził?
Mołczanow znów się położył. Ale zagadkowe działania Smoga powtarzały się: kot budził gospodarza, wymuszał, żeby ten wstał z łóżka i podszedł do drzwi, a kiedy te się otworzyły, kładł się na podłodze i nie chciał wyjść.
Cierpliwość zmęczonego człowieka wyczerpywała się. O godzinie drugiej w nocy został znów zbudzony. Za oknem padał deszcz, kot z rozpaczliwym „miau” ściągnął z gospodarza koc, zmusił kolejny raz wstać i podejść do drzwi. I w tym momencie ogromny kawał tynku z trzaskiem oderwał się od sufitu, upadł na poduszkę, na to miejsce, gdzie minutę temu była głowa Mołczanowa. Kot uważnie popatrzył na sufit, na poduszkę, na gospodarza i z uczuciem wypełnionego długu poszedł na spacer. Sprawa była załatwiona – przyjaciel uratowany.
Tata spróbował od razu zdjąć nalot tajemniczości z tej historii:
- Znane są przypadki, kiedy na kilka minut przed trzęsieniem ziemi psy chwytały dzieci i wyciągały je z domów, ratując od śmierci. Psy czują podziemne drgania, kiedy są jeszcze bardzo słabe.
- Ale jakie drgania słyszał Smog – sprzeciwił się Dmitrij Michajłowicz – kiedy tego wieczoru biegał po podwórku i z jakiegoś powodu postanowił wrócić do domu? Czy mógł kot wyczuć, że nad jego ukochanym człowiekiem zawisła bieda? A jeśli czuł, to dlaczego, przyszedłszy do domu, spokojnie położył się na fotelu?
- Tak… Wątpliwe czy zawczasu on coś słyszał.
- I zauważcie, kot wymuszał, żeby Mołczanow odszedł właśnie od łóżka. Przy drzwiach zachowywał się spokojnie. Czy mógł czuć, że blok tynku runie właśnie na poduszkę? – Dmitrij Michajłowicz jakby zapraszał porozmyślać razem.
Ale tata wolał przemilczeć. A Sierioża kategorycznie oświadczył: – Oczywiście, nie.
- To dlaczego on zbudził gospodarza?
- Rzeczywiście, zagadka – wymamrotał zamyślony chłopiec.
Widząc trudności u swoich rozmówców, Dmitry Michajłowicz zadał pytanie naprowadzające:
- Dzieci, a zapamiętałyście słowa modlitwy „Ojcze nasz”?
- Tak – ochoczo odpowiedziała Tania:
Ojcze nasz, Któryś jest w niebie: święć się Imię Twoje…
- A jak ty rozumiesz słowo „Ojcze”? Dlaczego „Ojcze”? Masz przecież swego tatę.
- Mam – zamyśliła się Tania. Tu, jak zawsze, przyszła z pomocą babunia-pomagunia:
- Dlatego, że On jest naszym Ojcem niebieskim.
- Nie podpowiadać! – żartem pogroził Dmitrij Michajłowicz. On chciał, żeby dzieci uczyły się szukać odpowiedzi samodzielne. – Pod słowem „Ojcze” rozumiany jest Sam Bóg, który stworzył i nas, i wszystko, niezbędne dla naszego życia: i ziemię, i wodę, i powietrze, i słońce. On opiekuje się nami i kocha nas jak rodzony ojciec.
Sierioża, a co robi tatuś, kiedy go nie słuchasz?
- Karze, oczywiście – tajemniczo uśmiechnął się Sierioża.
- I Ojciec Niebieski karze ludzi, kiedy nie przestrzegają Jego przykazań, zapominają o nim i grzeszą.
- Mnie się wydaje, my wszyscy teraz płacimy za swoje bezbożne życie – jakby sama do siebie powiedziała mama.
- Ale Bóg wybacza grzesznikom – kontynuował opowiadający, szczególnie podkreśliwszy: - jeśli oni kajają się, twardo postanawiają wrócić do Niego i z całego serca nazywają Go swoim Ojcem. Nazywając tak Boga, stajemy się Jego synami. A jaki sens ukryty jest w słowie „nasz”?
- Znaczy, On Ojciec nas wszystkich – wywnioskował Sierioża. A babcia dodała:
- A my wszyscy stajemy się braćmi w Chrystusie.
- Och ta babcia, znów podpowiada… Dmitrij Michajłowicz pokręcił karcąco głową. – A co oznacza słowo „niebo”? Tanieczka jak myśli?
- Ono nad nami. Po nim latają ptaki i pływają obłoki. Podczas ładnej pogody jest błękitne-błękitne, i…
- A co powie mama?
Mama odpowiedziała słowami Michaiła Wasiljewicza Łomonosowa:
Otwarła się głębia, gwiazd pełna.
Gwiazd nie zliczyć, nie widać dna.
- A jak odpowie tatuś? – dalej wciągał wszystkich do rozmowy gość.
Ten przemilczał. Czasem te egzaminy wydawały się mu trochę nieprzyjemne, ale naruszyć ogólnej atmosfery, wyglądającej na swego rodzaju grę, on nie chciał.
- A co myśli babcia?
- Zależy jakie niebo macie na myśli? Widzialne czy niewidzialne? Niebo, po którym płyną obłoki, niebo, pełne gwiazd, my widzimy.
- Ale w Biblii – podłapał Dmitrij Michajłowicz – pod słowem „niebo” rozumie się świat niezliczonych aniołów, niewidzialnych duchów. One są mocne i nieśmiertelne, nie mają ciała. Tylko czasem, żeby poinformować o woli Bożej, aniołowie zjawiają się człowiekowi w widocznej postaci albo działają przez jakąś żywą istotę.
- Więc, być może, Mołczanowa budził anioł przez kota? – wypowiedział swój domysł Sierioża.
- To wie tylko Bóg – uciekł od konkretnej odpowiedzi Dmitrij Michajłowicz. – My wiemy, że wszyscy aniołowie stworzeni byli jasnymi i dobrymi, żeby służyć Bogu.
- Dobrymi? – zapytał tato. – Skąd w takim razie pojawiło się zło?
- Czynić zło – odpowiedział gość – zaczął najpotężniejszy anioł – Jutrzenka. Na początku on był najbardziej blisko Boga. Pan powierzył mu wiele tajemnic i obdzielił mnóstwem talentów, a ten wyobraził sobie, że sam może wszystko bez swego Stwórcy. Zachciało się mu spełniać tylko swoje marzenia, a nie wolę swego Stworzyciela. Wola Boga w tym, żeby wszyscy się zbawili. Życzenia szatana prowadzą do zguby. Wypełniając swoją wolę, Jutrzenka został przeciwnikiem Boga – szatanem. Hardą myślą: „Po co wam Stwórca? Wy sami – bogowie” Jutrzenka pociągnął za sobą mnóstwo innych aniołów, którzy też zaczęli marzyc o życiu bez niebieskiego Ojca. Tak oni z aniołów światłości zamienili się w duchów zła. Czy mogli dalej przebywać w królestwie miłości?
- Nie, oczywiście. Ich stamtąd wypędzono – z przekonaniem odpowiedział Sierioża.
- Dokładnie tak samo bywa i u ludzi – zauważył Dmitrij Michajłowicz.
- Jak to? – nie powstrzymała się od zapytania Tania.
- A ot tak… – gość zagadkowo uśmiechnął się. – My swoim zachowaniem czasem odpędzamy od siebie aniołów światłości i przywlekamy ciemnych.
Był w Moskwie święty Wasilij Błażennyj. Za jego oddanie Bóg dał mu dar duchowymi oczami widzieć niewidzialnych duchów. Moskwianie dziwili się z jego dziwnych postępków: przechodząc obok niektórych domów, rzucał w nie kamieniami, a u innych – obejmował węgła. W tych domach żyli całkiem różni ludzie. Z okien jednych słychać było modlitwy, a z innych – krzyki, przekleństwa i szum pijackich uczt.
Jak myślicie, w które domy błażennyj Wasilij rzucał kamienie, a u których obejmował węgły?
- Jasne w które – pośpieszył się ogłosić Sierioża. – on rzucał kamienie, gdzie mieszkali pijacy, i obejmował węgły tych domów, gdzie żyli wierzący.
- I ty tak myślisz? – zwrócił się Dmitrij Michajłowicz do Tani.
- Tak… – wzruszając ramionami, odpowiedziała dziewczynka.
- A jednak nie! Okazuje się, wszystko było akurat odwrotnie: błażennyj Wasilij rzucał kamieniami w te domy, gdzie żyli pobożni ludzie.
- Dlaczego? – zdziwił się Sierioża.
- To było zagadką i dla moskwian. Kiedy więc oni zapytali błogosławionego, ten wytłumaczył, że złe duchy nie mogą przebywać w domu, gdzie święty krzyż, ikony, gdzie ludzie modlą się i śpiewają psalmy, czytają Ewangelię, żyją według przykazań Bożych. Aniołowie światłości niewidzialnie modlą się z nimi, a biesy zmuszeni są szukać sobie przytułku na zewnątrz domu. Oto dlaczego, widząc duchów zła, które zebrały się u ścian, święty rzucał w nich kamieniami, chcąc odpędzić dalej. Domyślacie się teraz, dlaczego błażennyj Wasilij obejmował węgła domów, gdzie żyli bezbożni?
- Tak radośnie wykrzyknęła Tania. – Dlatego, że święci Aniołowie nie mogą przebywać tam, gdzie przeklinają, biją się i piją. W tych domach były tylko duchy ciemne.
- A świetlane znajdowały się na dworze. To ich obejmował święty – przerwał jej Sierioża.
- Zaś ich dom zamiast raju zamieniał się w piekło – dodała babcia.
- Zuchy! – podsumował Dmitrij Michajłowicz. – Tak, już na ziemi możemy zobaczyć niewidzialne niebo – niebo niebios, albowiem Bóg wszędzie. On sam mówił: „Gdzie dwoje albo troje zebranych w Imię Moje, tam i Ja pośród nich”.
- Więc co, Bóg i teraz jest tu? – zapytała Tania.
- Tak, miła – zapewniła ją babcia.
- I On nas widzi? – zdziwiła się dziewczynka.
- Wszystkich do jednego.
- I mnie? – zamarła mała.
- I ciebie, dziecinko – zaśmiała się babcia – i ciebie…
- Bieda w tym, że wielu ludzi nawet nie podejrzewa, że ktoś ich widzi – pośpieszył z pomocą dziecku rozmówca z nową historią.
Pewnego razu (było to za granicą), pewna dama wzięła z sobą córkę Olę do sklepu i, zanim otworzyła drzwi, uprzedziła:
- Żadnych zabawek! Jeszcze raz powtarzam: nie skaml!
Mama mogła nawet nie przypominać. I w domu, i po drodze, przechodząc obok wystaw, od których w żaden sposób nie można było oczu oderwać, rozmowy były tylko o dolarach, których u taty i mamy z jakiegoś powodu było mało.
Oleńce długo tłumaczono, że o żadnych zabawkach nawet rozmowy być nie może. Trzeba kupić tylko najbardziej niezbędne.
Ale czyż można przeżyć bez tej oto żabki? Wystarczy tylko ją dotknąć i ona skacze prawie do sufitu. Mama surowo spojrzała na Olę i ta postawiła zabawkę na miejsce.
Mama zajęła się jakimiś swoimi sprawami, trzymając córkę za rączkę, druga ręka Oleńki była wolna. Ola nawet nie miała zamiaru robić cokolwiek złego, ona po prostu zechciała jeszcze raz potrzymać żabkę.
Popatrzyła dookoła. Sprzedawców w sklepie nie było widać i nagle żabka jakby sama skoczyła do jej ręki. Mama tego nie zauważyła. Ola trzymała żabkę i bardzo nie chciała z nią się rozstawać. Tu mama pociągnęła ją i Ola bała się powiedzieć, że żabka została u niej. Mama, oczywiście, nic by wtedy nie powiedziała, ale potem… Dlatego Ola postanowiła lepiej schować żabkę do kieszeni.
„Żeby tylko ona nie skoczyła, kiedy będziemy wychodzić ze sklepu – myślała Ola – a to będzie, jak mówi mama, międzynarodowy skandal!”
Żabka nie wyskoczyła, ale skandal był. Przy wyjściu pokazali w telewizorze nagranie wideo, jak Oleńka dotknęła do żabki, jak ona znalazła się potem w jej kieszonce.
Mama nie wiedziała, gdzie się podziać ze wstydu. Dziewczynka nie podejrzewała, że w sklepie była ukryta kamera, która nagrała wszystkie jej postępki.
- „Nie ma nic tajemnego, co nie stałoby się jawnym”. – Babcia znów odwołała się do Pisma Świętego jak do najwyższego autorytetu. – Ja zawsze mówię dzieciom: nic nie można ukrywać, wszystko wcześniej czy później stanie się wiadome. Nawet jeśli nikt z ludzi nie widzi – widzi Bóg.
- Co to my ciągle o psach i kotach dyskutujemy? Czym konie gorsze? – zwrócił się do dzieci Dmitrij Michajłowicz. Chciał, żeby i one cokolwiek opowiedziały. – Kto pamięta historię o ślepym koniu, napisaną przez wspaniałego pedagoga Uszynskiego?
- On uratował swego gospodarza przed rozbójnikami – niepewnie zaczął Sierioża, ale zauważywszy ogólne zainteresowanie, postanowił kontynuować: – Rabusie z włóczniami otoczyli ich, chwycili konia za uzdę, a Pędziwiatr – tak nazywał go gospodarz – jak szarpnął! Przewrócił bandytów i jak wicher odjechał.
Dorośli uważnie słuchali opowiadania Sierioży i to mu się spodobało. Nie śpiesząc się, dokończył swoją historię:
- Gospodarz przysiągł całe życie karmić konia najlepszym owsem, ale kiedy Pędziwiatr postarzał się i nie mógł więcej pracować, on poskąpił ziarna i wypędził konia precz.
- A w Estonii o starego konia dbają do jego ostatniego tchnienia – od razu podał przykład Dmitrij Michajłowicz. – Karmią, poją i pielęgnują, krótko mówiąc, lubią nie w słowach, a w uczynkach. I konie to rozumieją.
Wczesną wiosną wracał z jarmarku tabor. Podczas przeprawy po cienkim lodzie przez rzekę pod ostatnimi saniami załamał się lód. Koń zerwał się i wydostał się na brzeg, a gospodarz, który zasnął, spadł do wody. Było tam głęboko i od razu pociągnęło go pod lód. Ludzie krzyczeli, biegali po brzegu, a podejść do wyłomu bali się. Chłop ostatnie siły tracił, już tonąć zaczął. Wtedy koń rzucił się do lodowatej wody i to tak, żeby tonący za sanie mógł się złapać. Uratował, mądrala…
Albo jeszcze jedna historia. Opowiedział ją były leśniczy, który musiał dużo jeździć po lesie. Czasami wybierał się tak daleko, że nikogo oprócz zwierząt i ptaków nie spotykał. Pewnego razu musiał zsiąść z konia i zejść ze ścieżki, a tam – bagno. Najpierw ugrzęzły mu nogi, potem po pas wciągnęło, po piersi, a dna ciągle nie ma. Strach tak umierać. I wzniósł wołanie nieszczęsny: „Uratuj, usłysz mnie, Panie!” tu koń do niego podszedł, obróciwszy się tak, żeby mógł uczepić się za ogon. I wyciągnął go, i do leśniczówki przyprowadził. Leśniczy po tym wydarzeniu był nieprzytomny, dobę odsypiał.
Po cudownym zbawieniu leśniczy poświęcił swoje życie Bogu, duchownym został.
- A co tu Bóg? – wtrącił się tatuś. – Załóżmy, koń, lubiący gospodarza, sam go uratował, albo przypadkowo tak stanął, a ten za ogon się uchwycił.
- Założyć, oczywiście, można, ale… Sierioża – nagle nieoczekiwanie zmienił temat rozmówca – tłumaczył ci ktokolwiek, jak pojawił się człowiek?
- Tatuś opowiadał.
- No i jak to się stało?
- Najpierw pojawiły się proste komórki – Sierioża popróbował mówić na wysokim naukowym poziomie. – Potem one stawały się coraz bardziej skomplikowane, zaawansowane, stały się amebami, przekształciły się w najprostsze żywe organizmy. Najpierw żyły w wodzie, potem życie wybrało się na ziemię… Jaszczurki, dinozaury… I tak do małpy doszło.
- Wybacz, że przerywam, ale okropnie zachciało mi się kontynuować twoje opowiadanie – przyznał się Dmitrij Michajłowicz. – Zebrały się przypadkiem małpy. Jeść się chce, a banany zbrzydły, dyndają na każdym drzewie. Cokolwiek nowego by zasmakować, ale co – wykombinować nie mogą. Kombinować nie ma jeszcze czym, to znaczy mózg w głowie jest, ale on na razie nie pracuje, myśleć się nie nauczył.
Któreś z tego towarzystwa gałązkę niechcący wzięło i ziemię dłubać zaczęło. Inne popatrzyły i… Małpy to małpy, oto i zaczęły małpować: też ziemię dłubać zaczęły. Jamę potężną wyryły, ale po co, domyślić się nie mogą.
Zbrzydło im to zajęcie. Któreś rzuciło gałązkę i to tak, że ona w poprzek jamy legła, inne też zaczęły rzucać. Wkrótce jamy już nie było widać, ona niechcący zamaskowała się. A tu akurat mamut spacerował, zagapił się na małpy i do jamy tej wleciał. I one go wykończyły.
Wcześniej małpy bananami i ananasami się obchodziły, a teraz nie ma na nie apetytu. Kiedy zaś mamuta spróbowały, porozmawiać się zechciało – więc pojawiła się mowa.
A mówić zaczęły, trzeba było każde słowo wyważyć, a nie, to za niepotrzebne można i po głowie dostać. Chcąc nie chcąc zastanawiać się zaczęły, myśleć. Tak i powstał rozum, małpa przekształciła się w człowieka.
- Wybaczycie, ale przecież to – wątpliwa parodia na teorię ewolucji – oschle sprzeciwił się tata.
- Oczywiście – zgodził się Dmitrij Michajłowicz – przedstawiłem ją w formie dowcipu, ale czyż nie uczyli nas przez dziesięciolecia: praca stworzyła człowieka. Więc?
- Więc – wzruszywszy ramionami, z niezadowoleniem powiedział tata.
- Do wspólnej pracy koniecznie trzeba kontaktować się, rozmawiać ze sobą. Dlatego to pojawiła się mowa, język. Czy coś fałszuję?
- Nie, wszystko tak.
- Na bazie języka pojawiło się myślenie. Słusznie?
- Tak, tak nas uczono – potwierdził tata.
- Uczyć to uczyli, jedno tylko niepojęte – jak mogliśmy wierzyć w te brednie?
- O co chodzi? – tatuś wyraźnie nie spodziewał się takiego pytania.
Dmitrij Michajłowicz nachylił się do niego, zachęcając swego rozmówcę do wspólnego zastanowienia się:
- Czy można wykopać jamę na mamuta, nie pomyślawszy wcześniej, jak ją kopać, gdzie, w jaki sposób zamaskować? Można?
- Nie, faktycznie – tata jeszcze nie rozumiał, do czego prowadzi ta rozmowa.
- A może jedna małpa bez pomocników wyryć jamę dla ogromnego mamuta?
- Wątpię.
- A czy mogą małpy, nie dogadawszy się wcześniej, wykopać jamę, a potem zapędzić w nią mamuta?
- Oczywiście, one dogadały się – mimo woli zaczął rozważać tata. – Znaczy, u nich była już mowa.
- I było myślenie?
- Jakieś... Niewątpliwie – tata zobaczył, że całkiem się zaplątał.
- Tak więc co: wspólna praca zrodziła myślenie, czy też myślenie – wspólną pracę? Sierioża, jak myślisz, najpierw trzeba zrobić, a potem pomyśleć, czy odwrotnie?
- Oczywiście, najpierw ktoś wszystko wymyślił, a potem pozostali umówili się i zrobili.
- Ustami dziecka przemawia prawda – wieloznacznie zauważyła babcia.
- To kto tu dziecko? –zapytał obrażony Sierioża.
Ale Dmitrij Michajłowicz nie dał rozmowie zejść na bok:
- Otóż, jesteście zgodni, że w celu pracy, zwłaszcza zespołowej, już powinien być rozwinięty mózg i mowa?
Tata bardzo nie chciał wyglądać na zwyciężonego:
- Oczywiście, ale wszystko to mogło kształtować się w ciągu wielu wieków.
- Nie poddajecie się? –uśmiechnął się gawędziarz. – A oto akademik Sozinow – uczony-genetyk – stawiał pytanie: „Kto mógł zasiać w człowieka iskrę rozumu?” To wyłom z oszustwa: akademik przyznaje się, że uczeni nie wiedzą, jak powstał człowiek. Niektórzy dotychczas próbują chwytać się, jak za słomkę, za nauczanie Darwina, twierdząc, że człowiek powstał od małpy i ukrywają przy tym, że sam Darwin był wierzącym.
U nas właśnie na jego nauce zbudowano fundament ateizmu, bezbożności. Do czego to doprowadziło, całkiem jasne: jeśli Boga nie ma, wszystko dozwolone! Oto gdzie przyczyna wojen, przestępstw, wszelkiego zła.
- Jeszcze Wolter pisał: „Jeśliby Boga nie było, trzeba by było Go wymyślić” – upierał się tata.
- Po co wymyślać? – zapytała babcia. – On jest! I w tym nasze szczęście, nasze zbawienie.
- Mamo – poskarżyła się Tania – Sierioża drażni się, że ja pochodzę od goryla.
- No, od koczkodana!
- I nie od koczkodana!
- Nie drażnij się, Sierioża – powstrzymała mama.
- Nas wszystkich drażnili – uspokoił Tanię Dmitrij Michajłowicz – a my nawet nie rozumieliśmy tego. Nie zdasz egzaminu z ateizmu naukowego – nie otrzymasz dyplomu, nie będziesz ani artystą, ani naukowcem, ani baletnicą, ani inżynierem. Wszyscy w naszym kraju musieli uznać, że pochodzą od małpy.
- A ja nie chcę od małpy – prawie płakała Tania. – Nie chcę od goryla!
- Przecież ty nie od małpy, Tanieczko – spokojnie wyjaśniła babcia. – To nas tak oszukiwano. Człowieka stworzył Bóg.
- I to nie po prostu go stworzył – wytłumaczył Dmitrij Michajłowicz – a najpierw przygotował dla niego wszystko, żeby było mu dobrze – i Ziemię, i Słońce, i ptaki, i ryby, i zwierzęta.
I przyprowadził Bóg do Adama wszystkie żywa stworzenia i powierzył mu nadać imiona wszystkim. I Adam wypełnił polecenie Stwórcy. Świadczy to o tym, że człowiek o wiele przewyższał swoim rozumem inne stworzenia Boże. W Biblii powiedziano: „I stworzył Bóg człowieka z prochu ziemskiego i wetchnął w osobę jego tchnienie życia, i stał się człowiek duszą żywą”. Dusza właśnie jest naszym rozumem, naszymi uczuciami, naszą wolną wolą. Stwórcy potrzebne wolne stworzenia, a nie sterowane automaty.
-Wybaczcie – wtrąciła się babcia. – Używacie takich trudnych pojęć – wolność woli – że i naukowcy nie rozumieją.
- Tak tylko się wydaje. Taniu, jak myślisz, kiedy tramwaj przejeżdża ulicą, on może skręcić w zaułek, w którym nie ma położonych szyn?
- Nie, oczywiście.
- A ty możesz, jeśli zechcesz?
- Mogę.
- I to właśnie jest wolność woli – postępować, jak zamyślisz. Chcesz – żyj z Bogiem, nie chcesz – żyj bez Niego. Najważniejsza sprawa – dokąd ta wola skierowana – kontynuował Dmitrij Michajłowicz. – Robiono takie doświadczenie: rozjuszony byk pędzi na bezbronnego człowieka, ale w ostatniej chwili ręka naukowca naciska przycisk urządzenia i byk pokornie pada na kolana przed tym, kogo chwilę wcześniej chciał rozpruć rogami. W ogóle doświadczeń w kierowaniu zachowaniem się zwierząt przeprowadzonych zostało mnóstwo. Dwa kociaki spokojnie bawią się. Czyjś palec naciska na jeden przycisk – one ze wściekłością rzucają się na siebie; naciska na drugi – u kociąt znów pokój.
- Takie eksperymenty robione są od dawna i nie tylko na zwierzętach – tata skorzystał z możliwości chociaż w czymkolwiek przejawić zgodę. – Istnieją całe instytuty naukowe, które opracowują urządzenia do sterowania ludźmi. Cel – stworzenie urządzenia, które zmusi człowieka wypełniać cudzą wolę.
Dmitrijowi Michajłowiczowi wydało się, że rozmowa przyjęła zbyt dorosły charakter i zwrócił się do Tani:
- Raz pewnej dziewczynce babcia podarowała lalkę – elegancką, z kokardkami. I jeszcze na jej brzuszku był przycisk. Naciśniesz – lalka powie: „Kocham ciebie”. Ile razy naciśniesz, tyle razy powtórzy. Pewnego razu babcia zgubiła okulary. Nie zauważyła, że na stołeczku lalka leży i postawiła na niej patelnię. Więc lalka wyznała patelni: „Kocham ciebie”. Znudziła się dziewczynce taka „miłość”. Tu braciszek z podwórka przybiegł, nabawiwszy się. Objął siostrzyczkę, milczy, a w oczach czułość promienieje. W tym momencie ktoś znów do przycisku dotknął, lalka znów o miłości się odezwała. Ale dziewczynka nawet nie spojrzała na nią, pobiegła bawić się z bratem.
Komu potrzebna taka mechaniczna miłość?
- Czytałam artykuł – podzieliła się swoimi myślami mama – w którym pewna kobieta zapewniała, że dwa lata była w kontakcie z istotami z innej planety, ogłaszającymi, że są naszymi prarodzicami. Jakoby w swoim czasie w celu naukowego eksperymentu przywieźli na Ziemię „zarodek życia”. Teraz obserwują to, jak my się rozwijamy. Kiedy zaś kobieta zapytała ich, czy ziemianie będą uratowani na wypadek jakiejkolwiek katastrofy na Ziemi, odpowiedzieli jej, że to jest niemożliwe, ponieważ ludzie – to naukowy eksperyment i nikomu nie są potrzebni.
- Tą odpowiedzią oni właśnie ujawnili swoją istotę – skomentował Dmitrij Michajłowicz. – Jeśli nie jesteśmy nikomu potrzebni, jeśli nie ma życia wiecznego, to co mogą wywnioskować ludzie? Tylko jedno – żyj dla siebie! Po co etyka, moralność, prawa? Staraj się wziąć od życia wszystko, bo przed tobą – śmierć. Ale Bóg stworzył nas dla życia wiecznego. Ciało nasze wraca do ziemi, z której wzięte. Samo imię „Adam” oznacza „wzięty z ziemi”, czyli ciałem jesteśmy ziemscy, a duchem – wieczni, nieśmiertelni.
Sam Syn Boży Jezus Chrystus pozwolił nam nazywać Boga swoim Ojcem. A skoro On nasz Ojciec, to my jesteśmy Jego dziećmi, dziedzicami Jego Wiecznego Królestwa. Zbawiciel powiedział: „W domu Ojca Mego mieszkań wiele. Przyjdę znów i wezmę was do Siebie, abyście i wy byli, gdzie Ja”.
Jak więc możemy być niewdzięczni Bogu?
Jak możemy nie powiedzieć:
Chwała Tobie, Boże! Chwała Tobie!
- Rozmawialiśmy z wami o tym, jak zwierzęta i ptaki ratują ludzi – zaczął Dmitrij Michajłowicz kolejną rozmowę. – A ileż było wypadków, kiedy człowiek pomagał znajdującym się w biedzie zwierzętom. I jaką wdzięcznością odpowiadały mu biedactwa!
* * *
Pewnego razu starec Gierasim szedł pustynią i zobaczył jęczącego z bólu lwa. Starec zamarł, a lew, zobaczywszy człowieka, wyciągnął do niego swoją chorą łapę. W niej sterczała ogromna drzazga. Jak myślicie, dzieci, Gierasim bał się?
- Oczywiście, bał się – Tania wyobraziła sobie ogromne zwierzę.
- Ale lew przecież prosił o pomoc – powiedział się Sierioża.
- Ty pomógłbyś? – Chytrze zmrużył oczy gawędziarz.
- Naturalnie – zadarłszy nos, odpowiedział Sierioża.
- Och ty, jaki odważny! – Pochwalił Dmitrij Michajłowicz. – Oto i Gierasim, pomodliwszy się o pomoc Bożą, wyciągnął drzazgę, przemył zwierzęciu ranę i oderwawszy kawałek odzieży, opatrzył mu łapę. Kiedy zaś starzec zebrał się odchodzić, lew, utykając, skierował się za nim. Gierasim był mnichem i żył w monasterze.
- Chwilkę, chwilkę. Tania, prawdopodobnie, nie wie, co to monaster – uznała za niezbędne objaśnić babcia. – Mnisi to ludzie, którzy i dniem, i nocą proszą za nas Boga, ponieważ sami ludzie zapomnieli o Nim. Mnisi odchodzą w odosobnione miejsca i żyją tam w pracach, i modlitwach. Te-oto miejsca nazywają się właśnie monasterami.
- Dziękuję – ukłonił się Dmitrij Michajłowicz. – Tak oto, Gierasim wrócił do monasteru razem z lwem. Car zwierząt zaczął służyć starcowi – wykonywał wszystkie jego rozkazy. Wszystko było dobrze, ale pewnego razu gdzieś zniknął osioł, który przynosił z rzeki wodę. Gierasim myślał, że to lew winny zaginięcia. „Zjadłeś osła i teraz zamiast niego będziesz dźwigać wodę!” – powiedział starec.
Lew posłusznie wykonywał wolę starca, póki nie znalazł się zaginiony osioł-nosiwoda. Okazało się, że go uprowadzili poganiacze wielbłądów. Lew poznał wykradzionego osła, chwycił za uzdę i przyprowadził do swojego gospodarza.
Zrozumiał Gierasim, że na próżno oskarżył lwa i na cześć świętej rzeki nazwał go Jordanem. A wodę znowu zaczął nosić osioł. Kiedy starzec umarł, Jordan tak tęsknił za nim, że skonał na grobie swego gospodarza.
Oto jakie wdzięczne istoty zdarzają się wśród zwierząt! My zaś czasem nawet słowa wdzięczności zapominamy powiedzieć. Co to za słowo, Tanieczka?
- To słowo „spasibo” (dziękuję).
- Kiedy ty je mówisz?
- Kiedy mi zabawkę kupią, lody albo jeszcze cokolwiek... Kiedy babcia smaczne śniadanie albo obiad przygotuje, a mama suknię dla lalki uszyje...
- Jeśli nie powiesz „spasibo”, co będzie?
- Obrażą się na mnie, powiedzą, że jestem niewychowaną dziewczynką.
- A Temu, Kto stworzył i mamę, i tatę, i babcię, i ciebie z Sieriożą, i słoneczko, żeby ogrzać nas i ziemię, żebyśmy na niej żyli, nie mówisz nic?
- Nie.
- A dlaczego?
- Nie wiem. Nie myślałam o tym.
- Tak ty pomyśl, a to On może pogniewać się. Prawda, Bóg jest samą miłością, Wszechmiłosierny, ale żeby On przyjmował twoje zwracanie się do Niego, pomagał, zawsze mów Mu: „Chwała Tobie, Boże, chwała Tobie!” Albo: „Dziękuję Ci, Panie!”
- A kiedy mówić? – zapytała Tania.
- Kiedy zechcesz. Przebudziłaś się rano nie w schronie przeciwlotniczym, a w miękkim łóżeczku, nic nie boli, na ulicy nie strzelają, nie ma ani powodzi, ani trzęsienia ziemi... Oto i powiedz: „Chwała Bogu!” – Dmitrij Michajłowicz przeżegnał się. – Podziękuj Mu za to, że w waszej rodzinie jest zgoda, że masz dobrych rodziców, braciszka-mądralę, wspaniałą babcię... Powiedz: „Chwała Bogu za wszystko!” Możesz mówić to szeptem albo nawet w myśli – On wszystko jedno usłyszy. Wdzięczność ta nie Bogu jest potrzebna, a tobie, żebyś stawała się lepszą i ceniła wszystko dobre. Bóg zobaczy, że jesteś taka wrażliwa, serdeczna i jeszcze bardziej cię pokocha.
- Nie rozumiem: Bóg jest miłością i On wszystkich stworzył dla miłości. Jak więc On dopuszcza wojny, grabieże, oszustwa? – zapytała mama.
- Oto właśnie – podchwycił tata. – Bóg przecież wszędzie, On wszystko wie. Czyż On nie jest Wszechmocny?
- Ta myśl sprawia kłopot nie tylko wam – zgodził się Dmitrij Michajłowicz. – Bogoburcy -ateiści wiele dusz przyciągnęli do siebie, korzystając z niej. Odpowiedź zaś jest. Tylko o niej długi czas milczano.
- Ciekawe – tata przygotował się do słuchania.
- Nie wiem, skąd to poszło – gawędziarz zaczął z dala – ale ziemię nazywają „ziemią-matulą”. Może, to dlatego, że ona żywicielką naszą jest. My z ziemi, z prochu (czyli z kurzu ziemskiego) stworzeni. Teraz i uczeni potwierdzili, że wszystkie pierwiastki, które są w ziemi, są i w ciele naszym. I pożywszy, zwracamy swoje ciało ziemi, tylko duch nasz dokądś odlatuje. A za dawnych czasów on i odlatywać nie musiał, ponieważ śmierci nie było. Tak więc po co dokądś odlatywać? Wszystko obok, tylko rękę wyciągnij – owoce najprzepiękniejsze, aromat, ptaszki śpiewają. Dookoła pierwotna, czysta przyroda, nikt nikogo nie krzywdzi, wszyscy się lubią, pokój w duszy, pokój wszędzie...
Możemy to wyobrazić? Krew nie lała się, ponieważ wszystkie zwierzęta ziołami się odżywiały. Usłyszymy takie i natychmiast myśl się pojawia – bajka! Jakże tak, a fizjologia? Drapieżne zwierzęta przecież mięsem się odżywiają!
Rzecz w tym, że wtedy i ludzie, i zwierzęta, i cała przyroda jeszcze nie byli skalani grzechem. Człowiek na własne oczy mógł Stwórcę widzieć, rozmawiać z Nimi. Przed upadkiem w grzech nie było ani chorób, ani śmierci, cała natura nasza duchowa i fizyczna była inna. Bóg pierwszym ludziom, Adamowi i Ewie, dał polecenie ogród wspaniały uprawiać, rybami morskimi i całym światem zwierzęcym kierować. Wszystko dla was! Tylko jeden zakaz, zaledwie jeden: „Oto z tego drzewa, co pośrodku ogrodu – drzewa Dobra i Zła – nie jedz płodów, bo śmiercią umrzesz”. Trudno było zrozumieć te słowa. Jak zrozumieć to, czego nie ma: śmierci – nie ma, cierpień – nie ma...
I powiedział im Bóg: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, zaludniajcie ziemię, posiadajcie ją”. I człowieka, i wszystko to boskie piękno Bóg stworzył dla miłości. I ludzie kochali się wszyscy, kochali wszystko, co ich otaczało i oczywiście Stwórcę swego. Tylko oto ten zakaz... Wszystko można, a tu jakieś drzewo... I jeszcze pośrodku raju, do czego ono?
Pewnego razu wczesnym rankiem - a rano wszystko wyjątkowo aromatycznie pachnie - Ewa, spacerując po ogrodzie, spojrzała na to drzewo. Gdyby ona przeszła obok – cała historia ludzkości pociekłaby innym korytem. Przecież wiedziała doskonale, że owoc jest zakazany, czego niepotrzebnie patrzeć? Ale do zakazanego właśnie i ciągnie. Dlaczego? Przecież nie głodna, na każdym drzewie wszelakich owoców mnóstwo. Jagody pod nogami słodkie, dojrzałe, aż się proszą – weź. Nie – tu pociągnęło!
Tego samego ranka zjawił się szatan w postaci węża na niedozwolonym drzewie. Zauważywszy, że Ewa zapatrzyła się na owoc, zaczął ją kusić: „To prawda, że powiedział Bóg: nie jedzcie z żadnego drzewa w raju?” Z powodu braku doświadczenia Ewa wstąpiła w dyskusję ze złym duchem: „Owoce z drzew możemy jeść, tylko owoców drzewa, które pośrodku raju, powiedział Bóg, nie jeść ich i nie dotykać do nich, żeby wam nie umrzeć”. Tego-to kusicielowi i trzeba było – żeby ona nawiązała z nim w rozmowę. Skusiwszy mnóstwo aniołów, on stał się wielkim mistrzem uwodzenia. Niebezpiecznie, że Ewa zgodziła się rozmawiać z przeciwnikiem Boga!
- Ale ona nie wiedziała, z kim rozmawia – ujęła się za Ewą mama.
- Tak, oczywiście – kiwnął Dmitrij Michajłowicz. – Ona nie mogła wiedzieć, z kim ma do czynienia. Wąż jak wąż. Jak mogła domyślić się, kto w niego przeniknął. Mało w raju wszelkich stworzeń pełza, biega i fruwa. Porozmawiać z nimi czasem sama przyjemność. Ale usłyszawszy przewrotne słowa: „To prawda, że powiedział Bóg: nie jedzcie z żadnego drzewa w raju?” - można byłoby stać się czujnym. Prawda, pytanie było postawione tak po mistrzowsku, że nie od razu zrozumiesz, czy to wąż nie wie, co mówił Bóg, czy to sam chce skosztować owoców drzewa i nie może zdecydować się. Kusiciel i jest kusicielem, wciągnął ją w rozmowę. I tu nastąpiło druzgocące uderzenie w samo serce – w wiarę w Boga – uderzenie, które zasiało u Ewy wątpliwość w szczerości Stwórcy: „Nie, nie umrzecie, ale wie Bóg, że w dzień, w który posmakujecie tych owoców, otworzą się oczy wasze i będziecie, jak Bogowie, znający dobro i zło”. Tak w pogodną, czystą duszę wkradła się trucizna wątpliwości.
„Czym jest Dobro? Czym jest Zło? Pora, by w końcu się dowiedzieć – nie można całe życie być w niewiedzy. I jeśli dobrze nam teraz, to jaka rozkosz czeka nas, kiedy skosztujemy zakazane?”
Tak, czy inaczej myślała Ewa – kto wie? Ale oczu od zakazanego owocu oderwać nie mogła, on przyciągał, jak tajemniczy magnes. Po przekonaniach diabła i z własnej woli Ewa „wzięła owoców z tego drzewa i jadła, i dała też mężowi swemu, i on jadł”.
Adam zaś zamiast tego, żeby przykazanie Boże przypomnieć sobie i odpędzić Ewę od drzewa, sam skusił się, wziął z jej rąk owocu i jadł. Tak to było.
I sprawa nie tylko w zakazanym owocu. Głębię tego zerwania z Bogiem wciąż poznajemy dotychczas. Adam i Ewa nie posłuchali Boga, a zaufali szatanowi. Boska przyroda została skalana. Na świecie pojawiły się choroby i śmierć, a Adam i Ewa więcej nie mogli widzieć swego Stwórcy i zostali wypędzeni z raju. Tak pojawiło się zło w ludziach. Zrozumieliście, dlaczego ono się pojawiło?
- Z powodu nieposłuszeństwa – z przekonaniem powiedziała Tania.
- Tak – potwierdził Dmitrij Michajłowicz. – posłuszeństwo – to zakon (prawo) ustanowiony przez Boga. Każdy atom we Wszechświecie porusza się zgodnie z zakonem Stwórcy. Całe ludzkie społeczeństwo ustanowione jest na posłuszeństwie, jak i każda rodzina.
- Niestety, u nas daleko nie zawsze tak – poskarżyła się mama. – Wysyłam Sieriożę do sklepu, a on: „Niech Tania pójdzie”.
- Znajomy obraz – uśmiechnął się tata.
- No a dlaczego ciągle ja i ja?! – próbował bronić się Sierioża.
- Dlatego, że jesteś starszy, mężczyzna – wytłumaczyła mama.
- Kto, jeśli nie rodzice, uczą nas pierwszych kroków w życiu? – zadał pytanie Dmitrij i nie oczekując na odpowiedź, kontynuował: – Zwłaszcza rodzice wierzący. Czyż mogą uczyć złego? Jak więc dzieci mogą ich nie słuchać, jeśli sami rodzice podporządkowują się Bogu, Jego przykazaniom, jeśli otrzymują błogosławieństwo Boże w cerkwi?
* * *
Nadzwyczajna historia wydarzyła się kiedyś ze świętym Amwrosijem Optyńskim i pewnym rzemieślnikiem. Do starca do Optyńskiej pustelni (tak nazywano monaster, gdzie przebywał święty Amwrosij) po porady napływali ludzie z najdalszych miejsc. Przyjechał tam i rzemieślnik – przywiózł wykonane zamówienie. Otrzymał za nie wielką sumę pieniędzy i postanowił przed powrotem poprosić u starca o błogosławieństwo na drogę powrotną. Wierzący zawsze tak postępują, żeby w drodze nic się nie wydarzyło. Podszedł ku „chatce”, gdzie mieszkał ojciec Amwrosij, a tam ludzi tyle, że do drzwi się nie dopchasz. On zaś następnego dnia koniecznie musiał być w domu – mieli przyjechać klienci.
Więc czasu rzemieślnik nie ma, przedrzeć się przez tłum do drogich drzwi nie można – ludzie stoją jak ściana i każdy ma swój ważny powód. Jechać zaś bez błogosławieństwa nie można – na drogach rozbójnicy szaleją. Co robić?
Nieoczekiwanie podszedł do niego posłusznik (nowicjusz) samego Amwrosija. Podszedł do majstra i zaprosił wieczorem na herbatę do ojca Amwrosija.
„Widzisz ty – pomyślał rzemieślnik – dowiedział się jakoś starec, że przez tłum nie mogę do niego się dostać. Choć i trzeba śpieszyć się do domu, ale zaszczyt i radość bycia u starca tak wielkie, że odłożę wyjazd. Niech całą noc będę jechać, a zdążę na czas”.
Tak myślał, ale nie tak wyszło. Przyszedł wieczorem w gościnę. Batiuszka powitał go radośnie i nawet jakoś wesoło. Radośnie zrobiło się i na duszy majstra, tak radośnie, że ziemi pod sobą nie czuł. Przytrzymał go starec dość długo, a potem mówi: „No, idź z Bogiem. Przenocuj tu, a jutro błogosławię ciebie iść na obiednię, a potem przychodź do mnie na herbatę”.
Obiednią często nazywają Boską służbę – Liturgię. Ona dość długa. Rzemieślnik zamyślił się: chciał całą noc jechać, żeby zdążyć do przyjazdu klientów, a co teraz? Porozmyślał, ale nie śmiał sprzeciwić się wielkiemu starcowi i został nocować. Rano był na Boskiej Liturgii, modlił się, potem przyszedł do batiuszki na herbatę. A na sercu jakby koty drapały – oj, nie doczekają się klienci, odjadą. I natychmiast inna myśl – przecież z błogosławieństwa się zatrzymał, może poczekają, a on na wieczór dojedzie.
Na pewno nie! Popili herbatki, tylko postanowił o błogosławieństwo na wyjazd poprosić, a starec i słowa nie dał mu wypowiedzieć: „Przychodź – powiedział – dziś do mnie na nocleg”. U rzemieślnika nogi się ugięły, a sprzeciwić się nie śmiał.
Minął dzień. Minęła jeszcze jedna noc. Rano postanowił: „Dziś już na pewno wyjadę. Może dzionek klienci poczekają” i uspokoiwszy się, poszedł do starca. A ten mu ust otworzyć nie da: „Idź no na wsienoszczą (całonocne czuwanie) dziś, jutro zaś – przychodź na obiednię. Przenocujesz zmów u mnie”.
Tu całkiem posmutniał majster i w myślach zgrzeszył przeciwko starcowi – jakiż to on wielki prozorliwiec (widzący przyszłość), jeśli dochodowy interes z jego łaski uciekł. Podczas wieczornego nabożeństwa nie miał już natchnienia do modlitwy: „Takie pieniądze przepadły! Oto tobie starec, oto tobie przewidujący przyszłość!
Serce pełne niezadowolenia, a starec, jakby z drwiną, powitał go po wsienoszcznym radosny. Od tego jeszcze większy żal na duszy. Ale wypowiedzieć swoich żalów rzemieślnik nie śmiał. Starec – to starec, szanować trzeba. Przenocował – tak już wyszło – i trzecią noc. Nad ranem smutek złagodniał – co przez palce wypłynęło, tego nie wrócisz. Odstał obiednię i poszedł do starca. Ten zaś mu mówi: „No, teraz pora ci i do domu. Idź! A w swoim czasie nie zapomnij Bogu podziękować!”
Pojechał majster do domu, na duszy lekko i radośnie. Tylko ostatnie słowa starca spokoju nie dają: „W swoim czasie nie zapomnij Bogu podziękować!”. Co miał na myśli? Za co dziękować? Za to, że trzy dni Pan uczynił godnym być na świętym miejscu?
Myśli o klientach dokądś odleciały, a ciągle się wspominało jak starec czule z nim rozmawiał.
Podjechał pod dom, nie zdążył konia wyprzęgnąć, jak w bramie pojawili się klienci – spóźnili się o trzy doby, nie wyszło przyjechać wcześniej. „No – myśli majster – jaki z ojca Amwrosija starec błogosławiony. To Bóg natchnął go mnie zatrzymać. Cudowne sprawy Twoje, Panie”.
Jednak wszystko okazało się jeszcze bardziej dziwne.
Minęły lata. Święty starec umarł, odszedł do Pana. Dwa lata po jego śmierci zachorował główny pomocnik majstra, z którym przepracowali razem dwadzieścia lat i który cieszył się pełnym zaufaniem gospodarza. Wspaniały pracownik, o takich mówią – złota rączka. I oto – ciężko zachorował. Wezwali kapłana, żeby chory przed śmiercią zdążył się wyspowiadać – oczyścić duszę z grzechów. Po spowiedzi umierający poprosił wezwać majstra i kiedy zobaczył gospodarza, uniósł się ostatkiem sił na łożu śmierci i zapłakał:
- Wybacz mój grzech, gospodarzu! Ja przecież chciałem ciebie zabić…
- Co ty!? A Bóg z tobą! Bredzisz…
- Nie, gospodarzu, ja naprawdę chciałem ciebie zabić. Pamiętasz, jak ty w Optyńskiej Pustelni na trzy doby się zatrzymałeś? Więc ja z koleżkami trzy kolejne noce na ciebie na drodze pod mostem czekaliśmy: pieniędzy, które z monasteru wiozłeś, pozazdrościliśmy. Już byś nie żył, ale Pan, dzięki czyimś modlitwom, zapobiegł twojej śmierci bez pokajania… Wybacz mi! Odpuść, na litość Boską, moją duszyczkę w pokoju!
- Niech Bóg ci wybaczy, jako i ja wybaczam!
Otrzymawszy przebaczenie, chory spokojnie umarł. Wielki był grzech, ale i wielkie pokajanie. Tak w błogosławieństwie świętego ojca przejawiło się działanie Boże.
Sam Pan nakazuje dzieciom słuchać rodziców i brać u nich błogosławieństwo. Dlatego zanim wyjść z domu, podejdźcie do babci lub mamy i poproście: „Pobłogosław!” One przeżegnają was i powiedzą: „Panie, pobłogosław Tanieczkę i Sieriożę, w imię Ojca i Syna i Świętego Ducha”. A jeśli nie ma ich w pobliżu, sami ocieńcie siebie znakiem krzyża (przeżegnajcie się) i powiedzcie: „Hospodi, błahosłowi!” (Panie, pobłogosław).
Proście o błogosławieństwo Boże na każdy uczynek. Jak mówił ojciec Amwrosij: „Od czego człowiek bywa zły? Od tego, że zapomina, że nad nim jest Bóg”.
Kiedy wszyscy się usadowili, do Dmitrija Michajłowicza zwrócił się tata:
- Mam do was pytanie – i usłyszawszy serdeczne i zaciekawione „proszę”, zaczął tak:
- Bóg stworzył dla pierwszych ludzi – Adama i Ewy – wspaniały sad. Powierzył im dbanie o niego, co oni i czynili. Bóg zabronił spożywać owoce tylko z jednego drzewa – drzewa poznania dobra i zła. Z powodu braku doświadczenia i z powodu ciekawości oni ulegli pokusie, i skosztowali go. Czyżby tylko z powodu jednego nieposłuszeństwa trzeba było ukarać wypędzeniem z raju, chorobami i śmiercią, ciężkim trudem dla zdobycia pokarmu… I wszystko za jeden postępek, za jeden grzech! Wychowując dzieci, ileż razy trzeba im wybaczać, każdego dnia coś narozrabiają. A tu… Bóg jest przecież miłością. Dlaczego On nie przejawił miłosierdzia?
Wszyscy z zainteresowaniem popatrzyli na Dmitrija, oczekując jego odpowiedzi. Jakież było zdziwienie, kiedy nagle usłyszeli:
- Wyliczyliście jeszcze nie wszystkie kary, dane człowiekowi przez Boga. Ale zanim debatować, czy są one sprawiedliwe, przypomnijmy: kiedy Bóg Ojciec zapytał Adama: „Czy nie jadłeś z drzewa, z którego Ja zabroniłem ci jeść?”, co odpowiedział Adam?
Odpowiedź Adama przedstawiła babcia:
- Zamiast tego, żeby się przyznać, pokajać się (i wtedy Bóg wybaczyłby im), on zaczął tłumaczyć się, że nie jest winny, zaczął zwalać wszystko na Ewę i nawet na samego Boga: „Żona, którą Ty mi dałeś, ona dała mi z drzewa tego, więc ja jadłem”.
- Co wynika z tych słów? – kontynuował dochodzenie Dmitrij Michajłowicz. – Że grzech już wszedł w niego. Adam oślepł. Już nie widział swojej winy i obwiniał wszystkich – i Ewę, i Samego Boga. Adam kręcił, znaczy, już stał się innym. Cała jego natura zmieniła się. Skalany grzechem, nie mógł już więcej widzieć swego Stwórcy, nie mógł pozostawać na świętym miejscu. Oto i wy szukacie winy w Bogu, Który dał Adamowi wszystko, zakazawszy tylko jednego. Zastanawiacie się: czyż Bóg jest kochający, jeśli nie mógł przebaczyć?! A i za co ukarał? Za jakiś owoc! A dlaczego on to drzewo pośrodku raju posadził, specjalnie? Można dalej tak roztrząsać. Właściwie jak myślicie, w jakim celu stworzone zostało to drzewo, jeśli nie można było ani zrywać z niego owoców, ani nawet go dotykać?
- Skoro Bóg dał ludziom wolność wyboru – podzieliła się swoim domysłem mama – znaczy powinien być i wybór. Oto On i powiedział: owoce ze wszystkich drzew możecie jeść, a z tego nie można.
Znaczy więc, Pan Bóg urządził swego rodzaj egzamin pierwszym ludziom.
- Egzamin z czego? – poprosił o uściślenie Dmitrij Michajłowicz.
- Z posłuszeństwa – odpowiedziała mama, a babcia uzupełniła:
- Z ich wiary, ich miłości do Niego. Kogo kochają, tego też się słuchają, bo boją się urazić, boją się stracić miłość.
Gość nagle zmienił temat rozmowy:
- Taniusza, jaki prezent dałaś mamie na urodziny?
- Serwetki. Mamie podoba się moje wyszywanie – pochwaliła się Tania.
- Sierioża, a co ty dajesz w prezencie?
- Ja zwykle coś maluję i staram się przynieść ze szkoły piątki.
- A tatuś?
- W zależności od stanu budżetu – zaśmiał się tata. – Ale kwiaty – zawsze.
- A co byłoby – kontynuował wypytywanie Dmitrij Michajłowicz – jeśliby pewnego razu na swoje urodziny mama nie zobaczyła ani serwetek, ani rysunku, ani kwiatów, a tylko dwójki?
- Mama by się zdenerwowała – za wszystkich odpowiedziała Tania.
- Dlaczego?
- Pomyślałaby, że my jej nie kochamy.
- Więc – podchwycił Dmitrij Michajłowicz – spełniać życzenia kochanej osoby, znaczy przejawiać do niej miłość?
- Tak – zgodziła się Tania. Zadowolony gość wrócił do historii biblijnej:
- Bóg Ojciec, stworzywszy drzewo poznania dobra i zła, i ustanawiając zakaz na jego owoce, dał możliwość Adamowi i Ewie przejawić swoją miłość do Niego, zwalczyć w sobie drobne zachcianki, pokonać swoje „ja” i posłużyć swemu Stwórcy. Drzewo było szkołą miłości i posłuszeństwa. Jak dobrze by było, jeśliby Adam na propozycję Ewy odpowiedział: „Bóg nie chce, abyśmy dotykali tych owoców, przejdźmy więc obok, nie róbmy Mu przykrości”. Ale wobec wyboru kogo kochać – siebie, swoje życzenia czy Boga – Adam i Ewa wybrali – siebie!
- Oni jeszcze wybrali, kogo słuchać: Bóg mówił – nie można, a wąż – można – dodała babcia.
- Tak – z wdzięcznością potwierdził Dmitrij Michajłowicz – był taki wybór: kogo posłuchać – szatana czy Pana, Który mówił: nie można nie tylko jeść, ale nawet dotykać do tego owocu.
- Przypomniało mi się – podzieliła się myślą mama – jak magik Jurij Łongo opowiadał o umierającym starym czarodzieju. Przez swoje życie ten zgromadził w sobie dużo zła i on przed śmiercią chciał potrzymać kogokolwiek za rękę, żeby całe to zło nie przepadło, a przeszło na innego.
- Słudzy ciemnych mocy i istnieją po to, aby zarażać złem innych. Dlatego ich nie wolno dotykać nie tylko ręką, ale i spojrzeniem, myślą, życzeniami – gość westchnął. – Ewa, niestety, nie tylko dotknęła, ona namówiła Adama...
- Oni sami wybrali – mama adresowała te słowa do męża, który obwiniał Boga o brak miłosierdzia – sami woleli słuchać się szatana, a nie swego Stwórcy.
- Inaczej mówiąc – uogólniła babcia – oni wyrzekli się Boga, wyparli się Go.
- Powiedzieliście „wyparli się” – zamyślił się Dmitrij Michajłowicz – a mi przypomniał się epizod z głodowego dzieciństwa.
Wtedy chleb niteczką kroiliśmy, żeby na nożu zbytniego okruchu nie zostało, a to jak go dzielić, kruszynkę tę? W sąsiednim pokoju mieszkała ciocia. Mama mi do tego pokoju chodzić nie pozwalała. Ciocia miała męża kapitana, tak więc produkty do niej czasami przypływały. Ona i mnie podkarmiała. A odbywało się to tak. Zdarzało się, sąsiadka zapyta mnie:
- Kto ja tobie jestem?
- Mama.
- Więc chodź, syneczku, zjedz coś. – Prosić mnie nie trzeba było, migiem do jej pokoju, za stół i coś tam mamroczę, póki pałaszuję. Pojem – i do drzwi. Ona pyta:
- Ty dokąd?
- Do mamy.
- Jak do mamy? A kim ja jestem tobie?
- Ciocią – i migiem zmykam.
A sąsiadka się śmieje. Dobrym człowiekiem była. Dzięki jej. Tylko oto niepotrzebnie wyrzekałem się wtedy rodzonej mamy za kawałek chleba.
Pomóż ni, Panie, nie wyrzec się Ciebie, kiedy nadejdzie czas próby!
* * *
W 1933 roku ekipa geologów prowadziła prace poszukiwawcze w tajdze, kilkaset kilometrów od Irkucka. Miejsc zamieszkałych tam nie było, tylko obozy z więźniami. Nocami siedzący przy ognisku geolodzy słyszeli jakieś krzyki. Może to ptaki albo zwierzęta? Pogoda była wspaniała, aromat pachnących kwiatów napełniał spokojem. Nikomu nawet do głowy nie przychodziło łączyć dolatujące czasem krzyki z koszmarami obozowego życia.
Ale pewnego razu rano geologów zbudził dziwny dźwięk, nawet nie dźwięk, a wielogłosowe jęki. Wyskoczywszy z namiotów, zobaczyli zbliżający się ku nim straszny tłum. Kiedy tłum się zbliżył, stało się jasnym, co się dzieje.
Konwojenci prowadzili grupę skrajnie wyczerpanych więźniów, z sześćdziesiąt osób. To szły same kości, żywe relikwie. Mało tego, że oni sami ledwie się poruszali, oni jeszcze ciągnęli za sobą na linie sanie z ogromną beczką. I to w lipcu!
Konwój zauważył nieproszonych świadków. Zaszczękały zamki, rozległ się rozkaz: „Padnij i nie ruszać się!”
Kiedy zostały skrupulatnie sprawdzane dokumenty, dowódca konwoju pozwolił geologom kontynuować pracę. On objaśnił, że ci ludzie są skazani na rozstrzelanie, jako „elementy, obce radzieckiej władzy”. Dowódca uprzedził członków ekspedycji, że za rozgłoszenie tego, co zobaczą, czeka ich ten sam, co i tych „obcych elementów”, los. Uczonym rozkazano wejść do namiotów i nie wychodzić bez odrębnego pozwolenia.
Geolodzy obrzucili pożegnalnym spojrzeniem nieszczęśliwców. „Obcym elementem” okazali się duchowni. Rozstrzeliwano ich pojedynczo. Ranek był cichy i wyraźnie było słychać głosy. Kat pytał:
- To twoje ostatnie tchnienie, mów, czy jest Bóg?
- Tak! Jest Bóg!
Rozlegał się wystrzał. Siedzący w namiotach oblewali się łzami. Znów pytanie:
- Czy jest Bóg?
- Tak! Jest Bóg! I znów wystrzał.
Nie sześćdziesiąt, a dziesiątki, setki tysięcy kul zaświstało nad krajem, wierzącym w Boga, ale wiary zabić nie mogli.
Dmitrij Michajłowicz stanął przed ikoną i przeżegnał się. Do niego milcząc podeszła babcia. Przeżegnała się i mama, a potem dzieci. Cicho zadźwięczała modlitwa:
Daruj, Panie, odpuszczenie grzechów wszystkim, którzy zbyt wcześnie odeszli w wierze i nadziei zmartwychwstania, ojcom, braciom i siostrom naszym, i uczyń im wieczną pamięć.
Nastała szczególna cisza. Sekundy, kiedy wszyscy patrzyli na płomyk łampadki (lampki oliwnej) i bali się nieostrożnym słowem naruszyć święte chwile. W końcu, Dmitrij Michajłowicz wziął do ręki Ewangelię, szybko znalazł potrzebną stronę i, usiadłszy przy stole, w zamyśleniu powiedział:
- Wróćmy do sprawy miłosierdzia Bożego. Czy jest On kochający, czy jest Miłosierny? Przeczytamy przypowieść o synu marnotrawnym.
„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze, daj mi część majątku, który na mnie przypada”. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. (wg Biblii Tysiąclecia)
- Sierioża, kogo w tej przypowieści powinniśmy rozumieć pod postacią ojca?
- Oczywiście, Samego Boga Ojca – odpowiedział chłopiec.
- A kogo pod postacią syna marnotrawnego? – zwrócił się gość do mamy.
- Nas, grzesznych, którzy oddaliliśmy się od Boga, tych którzy zapragnęli żyć na własną rękę, ale potem pokajali się.
- Co znaczy „pokajać się”?
- Znaczy twardo postanowić porzucić poprzednie grzeszne, bezbożne życie i rozpocząć życie nowe – z Bogiem.
Gość znalazł pytanie i dla dziewczynki:
- Taniusia, jak powitał ojciec powracającego syna?
Tania radośnie odpowiedziała:
- On pobiegł do niego, zaczął obejmować, całować.
- Dlaczego pobiegł?
- Dlatego, że oczekiwał go.
- Oto i Bóg oczekuje naszego powrotu do Niego – podsumował rozmówca. On i Piotrowi, który trzykrotnie wyrzekł się, ale z pokajaniem przypadł do Niego, powierzył klucze Królestwa Niebieskiego – Cerkwi Chrystusowej; prześladowcy Swemu Szawłowi powierzył być siewcą Słowa Swego, stać się głównym Apostołem Pawłem; i syna marnotrawnego całuje, celnika miłuje, rozbójnikowi, który się pokajał otwiera bramy raju. Czyż nie jest On miłosierny?
On wszystkim wybacza, z powodu każdego kajającego się grzesznika raduje się z niebieskimi aniołami, każdemu mówi: „Wierzący we Mnie ma życie wieczne!”
Tylko wszedł Dmitrij Michajłowicz, jak babcia pośpieszyła się go uradować:
- Mnie wnuki pytaniami zamęczyły, a i zięć od nich nie odstaje.
- Jakimi pytaniami? – zapytał gość.
- No mów, Tanieczka. Nie krępuj się – dodała odwagi babcia.
Dziewczynka zarumieniła się, ale wyjścia nie było:
- Opowiadaliście nam o Adamie, a jak pojawiła się Ewa?
- Przygotowawszy wszystko do życia ludzi – zaczął tłumaczyć Dmitrij – i stworzywszy Adama, Bóg powiedział: „Niedobrze człowiekowi być samemu, stwórzmy mu pomocnika, takiego samego, jak on. I naprowadził Pan Bóg na Adama sen mocny i, kiedy ten zasnął, wziął jedno z jego żeber. I stworzył Pan Bóg z żebra, wziętego u człowieka, żonę”. Co z tego wynika? Kto powie?
Widząc ogólne zainteresowanie, odpowiedziała babcia:
- To, że Adam okazał się przodkiem wszystkich ludzi.
Dmitrij Michajłowicz przytoczył słowa z Dziejów apostolskich:
- „On z jednego [człowieka] wyprowadził cały rodzaj ludzki, aby zamieszkiwał całą powierzchnię ziemi”. A oto co pisał o tym święty Jan Kronsztadzki: „Dużo kropli deszczu, a wszystkie z jednej chmury, dużo promieni, a wszystkie od jednego słońca. Tak też dużo ludzi, a wszyscy od jednego Adama i przede wszystkim od Boga”. Pochodzenie ludzi od jednej stworzonej na początku pary – Adama i Ewy – to jedna z najważniejszych prawd chrześcijaństwa.
- A skąd w takim razie biorą się teorie czystości rasowej, przewagi jednego narodu nad drugim, dlaczego i dzisiaj istnieją narodowy waśnie, toczą się wojny, leje się krew? – Nie powstrzymała się mama.
- Przyczyna temu –uszkodzenie przez grzech ludzkiej natury, nieznajomość zbawiennego nauczania Chrystusa – smutnie zauważył Dmitrij Michajłowicz. – A dlaczego Bóg stworzył Ewę z żebra Adama? On przecież mógł stworzyć ją też z ziemi... Jak uważa nasza Ewa – mama?
- Myślę dlatego, żeby ludzie wiedzieli, że są jednym i powinni żyć w zgodzie i miłości.
- Wspaniale – uradował się z takiej odpowiedzi Dmitrij i kontynuował:
Pewnemu podróżnikowi przydarzyła się taka historia. On długo brnął przez tajgę, męczony przez głód. Dookoła leżał śnieg, chłód przenikał do samych kości. Siły wyczerpywały się, a i dokąd iść, nie wiedział. Na swojej drodze nie napotkał żadnych śladów zamieszkania. Bardzo chciał choć trochę odpocząć, ale strach przed zamarznięciem zmuszał iść dalej. Czyż nie spotka nikogo, kto by pomógł, wpuścił do domu, ogrzał i nakarmił? Dookoła rozciągała się tajga bez końca i kresu, śnieg i lód…
I nagle jak cud – przed nim chatka. Podróżnik zapukał, ale nikt mu nie odpowiedział. Drzwi nie były zamknięte i on wszedł. W chatce nikogo nie było, ale zobaczył tam wszystko niezbędne, żeby zjeść i ogrzać się: konserwy, piec, narąbane suche drwa, kora brzozowa do rozpałki, zapałki. On rzucił się na jedzenie, zaspokoił pragnienie, rozpalił w piecu i natychmiast zasnął.
Kiedy wypoczęty podróżnik obudził się, już zaświtało. W chatce jeszcze było ciepło, chociaż ogień w piecu już wygasnął. W kącie pokoju stała siekiera. Przemknęła myśl: a nie zabrać jej ze sobą, przecież może się przydać. Ale siekiera jakby mówiła: narąb nowych drzew, zostaw drugiemu zamarzającemu, takiemu samemu, jakim ty byłeś wczoraj. Pomóż mu nabrać nowych sił. Nie powinieneś pójść tak po prostu. Powinieneś pomyśleć o innym – spragnionym, głodującym, zamarzającym. Ktoś zbudował dom, żebyś ty się ogrzał i się uratował od zagłady. Oto siekiera. Teraz masz siły. Idź, popracuj dla drugiego, którego nawet nie znasz i nigdy nie zobaczysz... Takie jest niepisane prawo myśliwych tajgi.
Takie też prawo życia: ktoś ogrzał ciebie, ogrzej i ty.
W końcu przyszła kolej, żeby i tata zadał swoje pytanie:
- Ja nie rozumiem… Z jednej strony, mówi się, że celem życia człowieka jest stać się podobnym do Boga.
-Tak. „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz Niebieski” – wzywał Jezus Chrystus – potwierdził Dmitrij Michajłowicz.
- Z drugiej strony, Ewę i Adama, którzy skosztowali zakazanego owocu po namowie szatana, obwinia się za to, że chcieli być jak Bóg. Za co oskarżono ich o pychę?
- Chodzi o to – wyjaśnił Dmitrij Michajłowicz – że Adam i Ewa wyrzekli się porządku ustalonego przez Samego Stwórcę i posłuchali się diabła. Czyż mógł szatan doprowadzić człowieka do podobieństwa do Boga?
- Oczywiście, nie – odpowiedziała mama. – On mógł tylko skusić go, żeby człowiek stał się podobny do niego, diabła.
- Dobrowolnie naruszywszy zakaz Stwórcy, Adam i Ewa tym samym zaświadczyli swoje pragnienie stania się jak bogowie bez pomocy Boga, czym upodobnili się do szatana – rozwijał swoją myśl Dmitrij Michajłowicz. – Teraz wszędzie prześladują nas ogłoszenia o wschodnich szkołach i kursach; stragany z książkami łamią się od wydań z kolorowymi okładkami – w nich obiecują obdarzyć nas zadziwiającymi mocami, nauczyć panować nad sobą, kontrolować swoje ciało, czytać myśli innych ludzi, podporządkowywać ich wolę swojej. Sierioża, chciałbyś tego wszystkiego?
- Tak.
- Mało tego – mówił dalej gość – oni obiecują nauczyć bez chorób i bez jednego siwego włosa dożyć do stu lat.
- Zdrowia i młodości i ja bym nie odmówiła – prostodusznie uśmiechnęła się mama.
- Kiedyś staruszkowi Faustowi Mefistofeles zaproponował powrót do młodości. Skończyło się to wszystko tragicznie – kontynuował w zamyśleniu Dmitrij: – Ciemne moce mogą jeszcze obiecać wiele wszystkiego: umiejętności leczenia innych, widzieć przeszłość i przyszłość, podróże do innych czasów. Jak się nie skusić! I ludzie wpadają w te sieci, kupują książki, nie wiedząc, że za wszystkie te usługi jedna cena – ta sama, co i dla Fausta – dusza! Oto dlaczego Jezus Chrystus ostrzega: „Wszyscy, ilu ich przychodziło przede Mną, to złodzieje i rozbójnicy… Ja jestem drzwiami: jeśli kto przeze Mnie wejdzie, zbawiony będzie”. I jeszcze ostrzega: „Baczcie, by nie dać się zmylić; wielu bowiem przyjdzie w imieniu Moim, mówiąc: Ja jestem; nie idźcie za nimi”.
- Ludzie nasi od dawna bali się bez krzyża cokolwiek zrobić – babcia przeżegnała się. – Z imieniem Boga siali, budowali domy, koronowali się (brali ślub cerkiewny), chrzcili dzieci, odprowadzali w ostatnią drogę.
Przeżegnał się i Dmitrij Michajłowicz:
- Samo imię Boga jest święte. Ono uświęca wszystko. Oto wspomnieliście o chrzcie. Grzech nieposłuszeństwa naszych prarodziców – pierworodny grzech – jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. W momencie chrztu jest on zdejmowany, dokonywane jest wyrzeczenie się szatana.
- Ja widziałam: jeśli chrzest przyjmują dorośli, to oni mówią: „Wyrzekam się ciebie, szatanie!” Jeśli chrzczą niemowląt, to za nich te słowa wypowiadają albo chrzestni, albo rodzice. A potem plują w lewą stronę. Ciekawe, dlaczego w lewą? – zapytała mama.
Inicjatywę odpowiedzi znów przejęła babcia:
Uważa się, że ciemny anioł – nazywany biesem – towarzyszy swojej ofierze przez całe życie, znajdując się po lewej stronie. On do wszystkiego może przekonać, tylko uszy nastaw. Oto dlaczego chrzczeni lub chrzestni plują na lewo, zrywając z szatanem i obiecując oddać swoje serce Bogu. A Bóg daje człowiekowi Swego anioła-stróża, który chroni go przez całe życie, znajdując się po prawej stronie.
Dmitrij Michajłowicz, obawiając się, że rozmowa przyjęła niedziecięcy charakter, opowiedział kolejną historię.
Szedł zuch-chwat przez las, a z nim jeszcze dwóch i spotkali dziewczynkę z koszyczkiem jagód. Babcia jej chorowała i wnuczka nazbierała poziomek, żeby babcia szybciej wyzdrowiała
- Patrz, Czerwony Kapturek! – powiedział zuchowi-chwatowi jeden, ten z lewej. – Zabierz jej jagody! Patrz, jakie dojrzałe!
- Nie zaczepiaj jej! – powiedział ten, który był z prawej. – Zapytałeś, czy nie zabłądziła?
A zuch nie wiedział, którego ma posłuchać – lewego doradcę czy prawego. Sam zaś nic nie mógł postanowić: i jagódek się chce, i dziewczynki skrzywdzić nie śmie.
- Na co czekasz? Nikogo nie ma! – podpuszcza lewy.
- Pomóż jej – nalega prawy – podpowiedz drogę, widzisz, ona całkiem się wystraszyła.
- Patrz, jakie świeże jagody, słodziutkie! No, czego się boisz? Dziewczynka jeszcze nazbiera, ona zna miejsca – podjudza lewy.
Patrzy zuch to na pełny koszyczek, to na wystraszone oczęta. A towarzysze szepczą: jeden do lewego ucha, drugi – do prawego.
Tylko od nas samych zależy, kogo posłuchamy, czyją radę przyjmiemy. I tak – całe życie. Ale my naszych towarzyszy podróży nie widzimy.
I stoi zuch-chwat przed Czerwonym Kapturkiem z koszyczkiem aromatycznych jagód i myśli, co ma zrobić.
- Jak postąpiłby Sierioża – kontynuował Dmitrij Michajłowicz – ja wiem. On powiedziałby małej: „Witaj! Nie zabłądziłaś? Pozwól, że cię odprowadzę, żeby ciebie jakiś wilk nie pożarł”. Czy tak?
- Oczywiście.
- Czytałam artykuł – mama wróciła ze świata bajki do realności – w którym przedstawiono rozmowę duchownego z tak zwanym „uzdrowicielem”. Kapłan zapytał go, czy nie chce przyjąć Chrztu Świętego. odpowiedź była negatywna. A kiedy zapytano go, dlaczego nie chce tego uczynić, to odpowiedział, że boi się stracić swoją uzdrawiającą moc.
- Dzieci, rozumiecie, co to za moc? – Zadała konkretne pytanie babcia.
- Oczywiście, zrozumiałe – ciemna – prawie obraziwszy się powiedział Sierioża.
- Miliony ludzi u nas oglądało telewizyjne seanse podobnych uzdrowicieli. A jaki skutek? – Dmitrij Michajłowicz pytająco popatrzył na tatę.
- Tu będę waszym sojusznikiem. Po seansach otrzymano tysiące listów, w których powiadamiano o znacznym pogorszeniu stanu chorych, oglądających te audycje.
- Pamiętam, pisano o tym – powiedziała Jelena Siergiejewna – że w Krasnojarsku stareńka babcia podczas seansu Kaszpirowskiego podniosła jedenastomiesięcznego chłopczyka do telewizora i obróciła go główką do ekranu. Wkrótce u maleństwa zaczęły się silne wymioty. Cztery dni potrzebowali lekarze-ratownicy, żeby uratować maleństwo.
Z Saranska do Moskwy pewna mama przywiozła swoje dziewczynki siedmio i dwunastoletnią. One skarżyły się, że po seansach w ich głowach „siedzi Kaszpirowski” i wydaje rozkazy. A dziesięcioletniemu całkowicie zdrowemu malcowi zaczęły majaczyć się kosmici. Nocami on rzucał w okno poduszki, broniąc się przed pozaziemskimi potworami.
- Nie na darmo jeden z lekarzy nazwał telewizyjne eksperymenty „psychologicznym Czarnobylem” – tata poczuł, że jego słowa są w zgodzie z ogólnym nastrojem.
- A co działo się na widowni podczas seansów teleuzdrowicieli! Kto kołysał się, kto płakał, kto chichotał – przypomniała mama.
- Wszystko to podobne na masowe opętanie – przyłączyła się babcia.
- Pewnego razu Alan Czumak, znany telewizyjny czarownik – wyjaśnił dzieciom Dmitrij Michajłowicz – przyznał się na łamach prasy, że nocami „wchodzi w seanse łączności”. Jemu „z góry” przekazywana jest metodyka leczenia i inne wiedze tajemne. O źródle informacji on powiedział zagadkowo. Jak chcecie, tak i pojmujcie, skąd mu wszystko to jest dyktowane. On z zaufaniem przyjmował narzucone, stosując otrzymane rady w praktyce. Wiadomo, że praktyka ta czasami doprowadzała do tragicznych rezultatów.
Święci uzdrawiali i czynili to bezpłatnie. Imiona wielu z nich zostały nieznane. Nazywano ich bezsrebrnikami, ponieważ oni nie bogacili się na chorobach. Oni pamiętali słowa Pana:
„Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”. Uzdrowi taki święty kogokolwiek i ukryje się w tłumie.
Dmitrij Michajłowicz zrobił kilka łyków herbaty, zbierając myśli i zaczął kolejną historię.
Za dawnych lat żył pewien święty. Świętość jego była tak wielka, że dziwili się nawet aniołowie. A on po prostu żył, rozprzestrzeniając wokoło siebie dobro, jak gwiazda promieniuje światło, a kwiat – aromat, sam tego nie zauważając. Każdy dzień jego życia można określić dwoma słowami: czynił dobro i przebaczał.
I powiedzieli aniołowie Bogu:
- Panie, daj mu dar czynienia cudów!
- Zgadzam się. Zapytajcie go, co on chce – odpowiedział Pan.
I zapytali aniołowie świętego:
- Czy chcesz dotykiem swoich rąk przywracać chorym zdrowie?
- Nie odpowiedział święty – niech lepiej Sam Bóg to czyni.
- Może chcesz mieć taki dar słowa, mocą którego nawracałbyś grzeszników na drogę prawdy i dobroci?
- Nie – odpowiedział święty – to zajęcie aniołów, a nie słabego człowieka. Ja modlę się o nawrócenie, a nie nawracam.
- Może chcesz stać się wzorem cierpliwości i blaskiem swoich cnót przyciągać do Boga?
- Nie – odpowiedział święty – przyciągając ku sobie uwagę innych, tym samym będę odciągać ich od Boga
-Więc co ty, w końcu, byś chciał? – zapytali aniołowie.
Święty z uśmiechem odpowiedział:
- Czego mogę chcieć? Żeby nie pozbawił mnie Pan miłosierdzia Swego! Z nim będę miał wszystko. Ale aniołowie dalej nalegali.
- Dobrze – odpowiedział święty. – Chcę czynić dobro tak, żeby samemu o tym nie wiedzieć.
Zakłopotani tą prośbą, aniołowie zaczęli naradzać się miedzy sobą i stanęli na tym, żeby cień sprawiedliwego otrzymał dar uzdrawiania chorych, łagodzenia boleści i pocieszania smutków. Tak też było...
Którędy by nie szedł święty, jego cień pokrywał zielenią wydeptane ścieżki, ozdabiał kwiatami zwiędnięte rośliny, zwracał czystą wodę wyschniętym źródłom, świeżą cerę bladym dzieciom i spokojną radość płaczącym matkom.
A święty jak dawniej po prostu szedł swoją drogą, rozprzestrzeniając wokół siebie dobroć, jak gwiazda wysyła światło, jak kwiatek – aromat, sam tego nie zauważając.
I ludzie, szanując taką pokorę, zapomnieli prawdziwe imię cudotwórcy i zaczęli nazywać go „świętym cieniem”.
- Widzicie, dzieci, u tego cudownego człowieka – babcia pokiwała głową – nawet cień był święty.
- A jak trzeba prosić – zwrócił się Dmitrij Michajłowicz do Tani – żeby i nasze myśli, nasze uczynki były dobre, światłe?
- Nie wiem.
- Jak nie wiesz? Słowami modlitwy: „Otcze nasz, Iże jesi na niebiesiech! Da swiatitsia Imia Twoje!” – prosimy właśnie, żeby Sam Bóg promieniał w naszych sercach, w naszym życiu.
Wszedłszy, Dmitrij Michajłowicz przeżegnał się:
- Pokój domowi waszemu!
- W pokoju zapraszamy! – serdecznie powitała babcia.
- Wujku Dima, dlaczego tak dziwnie mówicie: „Pokój domowi waszemu”? my i tak spokojnie żyjemy – zdziwiła się Tania.
- I nigdy nie kłócicie się? Z Sieriożą, na przykład?
- Bywa czasami.
- Czsami! – zaśmiał się tata. – Przyznaj się – częściutko się tłuczecie
- Ale my potem zawsze się godzimy – broniła się Tania.
- Więc oto ja życzę, żeby pokój był we wszystkim – i w waszym postępowaniu, i w waszych sercach, i w waszych myślach.
Pewien naukowiec podłączył do pokojowego kwiatu czuły przyrząd i pomyślał: „Teraz podpalę jego listek”. W tym samym momencie wskazówka w przyrządzie zaczęła latać. Ona pokazała, że kwiat mocno przestraszył się. Badacz jeszcze nic nie zrobił, ale jego myśl doprowadziła do wstrząsów całą roślinę. Być może, nawet jedna zła myśl przynosi ból otaczającym, bo wszystko żywe połączone jest niewidocznymi nićmi.
- Poeta Tiutczew – podchwyciła mama – napisał cudowny wiersz:
Nie tym, czym myślicie, jest przyroda:
Nie maska, nie bezduszna twarz -
W niej jest dusza, w niej jest wolność,
W niej jest miłość, w niej jest język...
Temat rozmowy spodobał się i tacie:
- Teraz i uczeni przyznali, że rośliny ze sobą rozmawiają, uprzedzają o niebezpieczeństwie. Ciekawe doświadczenie przeprowadził specjalista od wykrywaczy kłamstw Bakster…
- To przyrząd – pośpieszyła wytłumaczyć dzieciom babcia – który łapie tych, którzy oszukują.
- Ot, gdyby go nam! – żartobliwie uśmiechnął się tata.
- On nam niepotrzebny. U nas nikt nie oszukuje. Tak dzieci? – babcia porozumiewawczo popatrzyła w oczy wnucząt.
- Zdarzało się, oczywiście… – podrapał się po głowie Sierioża
- Czasami – opuściła oczy Tania.
- Niechcący – mama pogłaskała dziewczynkę po główce.
Wszyscy się roześmiali.
- Tak więc ten Bakster postawił w laboratorium dwa kwiatki i poprosił kilku swoich współpracowników, aby po kolei weszli do pokoju. Każdy z nich przebywał w pokoju nie dłużej niż minutę i któryś z nich, na polecenie Bakstera, złamał jeden z kwiatków. Po tym, jak do drugiego kwiatka podłączono detektor, do pokoju znów zaczęli wchodzić ci sami ludzie. I kiedy wszedł ten, który złamał roślinę, czujnik zareagował. Nieuszkodzony kwiatek „rozpoznał mordercę”.
- Dawno zauważono, że krowa daje więcej mleka, jeśli gospodyni czule z nią rozmawia – babcia z przyjemnością poparła zięcia.
- A ja czytałam – podtrzymała mama – jak gdzieś za granicą przywieziono do szpitala chłopczyka, dlatego że przestał rosnąć. Badając małego, lekarz zauważył, że ma poparzone rączki. Kiedy zainteresował się przyczyną poparzenia, okazało się, że rodzice trzymali jego rączki nad świecą za to, że bez pytania wziął czekoladę. Lekarz zrozumiał atmosferę domu, w jakiej przebywał jego maleńki pacjent. I postanowił zostawić małego w szpitalu, żeby ten po prostu pożył w spokoju. Opiekę nad poszkodowanym powierzono dobrej niani. Chłopczykowi nie dawano żadnych leków, tylko postępowano z nim czule i serdecznie. I on zaczął szybko rosnąć. Przy okazji, notatka miała taki tytuł: „Czułość jako lekarstwo”.
- Wschodnie narody mają przysłowie: „Twój dobry nastrój – to prezent, który dajesz otaczającym” – z żartobliwym akcentem wygłosił tatuś. Wszyscy się zaśmiali.
Babcia cieszyła się ze zgody:
- Jeśli w rodzinie ktoś jest zdenerwowany albo rozdrażniony, to psuje się nastrój u wszystkich, chociaż, być może, on nikomu nic i nie mówi.
- On po prostu promieniuje coś niedobrego. Oto dlaczego – objaśnił Dmitrij Michajłowicz Tani – mówię, wchodząc: „Pokój domowi waszemu”. Niech i wasza rodzina promieniuje dobro i pokój.
Teraz istnieje mnóstwo laboratoriów, badających podobne zjawiska, ale mówicie o przekazywaniu nie tylko myśli… – zwrócił się do Dmitrija tata.
W odpowiedzi zebrani usłyszeli historię:
- Tak, jesteśmy zdolni odbierać bez jakiegokolwiek radia i telewizora nie tylko myśli. Jeszcze w 1893 roku zanotowano ciekawe zdarzenie. Zmęczywszy się pogonią za skandalicznymi wiadomościami, reporter Edward Samson położył się na redakcyjnej kanapie. Natychmiast owładnął nim sen. Nagle zerwał się, usłyszawszy rozdzierające duszę krzyki.
Jemu wyraźne przywidziało się, wyraźniej, niż na jawie, jak setki, tysiące ludzi – mężczyzn, kobiet, dzieci, staruszków i staruszek – ratując się od ognistej lawy z przerażeniem uciekało nad morze. A lawa doganiała ich...
On nie mógł zrozumieć tego, co się stało. Za oknem jak zwykle szumiał Boston. Widzenie znikło, ale wstrząs nie opuszczał. Samson wziął pióro, zapisał wszystko, co mu się przywidziało i wyszedł do domu.
Rano redaktor zobaczył na stole kartki z notatką „ważne”. One informowały, że w okolicy wyspy Jawy nastąpił wybuch wulkanu, podczas którego zginęły tysiące wyspiarzy. Bojąc się spóźnić, redaktor oddał wiadomość do druku. Informacje od razu podchwyciło wiele gazet Ameryki. Ale potem pojawiło się pytanie: skąd wzięła się ta informacja? Próby Samsona wytłumaczenia się nie zostały przyjęte, on został zwolniony.
Jednak wkrótce na zachodnie wybrzeże USA nadciągnęła ogromna fala, a następnie zwaliły się potwierdzenia o strasznej erupcji wulkanu Krakatau w rejonie wyspy Jawa, która nastąpiła właśnie w tym czasie, kiedy Edward Samson spał na redakcyjnej kanapie. Wydarzenie opisał z takimi szczegółami, jakby był świadkiem, obserwującym tragedię tysięcy nieszczęśników. Mało tego, Samson w swoim reportażu podał starożytną nazwę wyspy – Pralome, którą posługiwali się tubylcy 150 lat temu.
Jeśli nie wątpić w wiarygodność tego wypadku, to przyjdzie się zgodzić, że człowiek może bez pomocy satelitów, telewizji i radia zobaczyć i usłyszeć to, co dzieje się gdzieś bardzo daleko.
- To wyda się nieprawdopodobnym – tata złożył ręce na piersi, jakby mówiąc: co chcecie ze mną róbcie, ale uwierzyć w takie – ponad moje siły.
- Wyobraźcie – spokojnie kontynuował Dmitrij Michajłowicz – że z Sieriożą wyjechaliście gdzieś za miasto, wziąwszy ze sobą aparat fotograficzny, a Tania z mamą i babcią zostały w domu, nie wiedzą, dokąd pojechaliście. Dogadaliście się, że w określonym czasie Tania, babcia i mama, usiadłszy w oddali od siebie, wezmą w ręce ołówki i zaczną rysować te miejsca, gdzie odpoczywają ci, którzy wyjechali. A Sierioża z tatą w tym momencie, nie po prostu odpoczywają, a starają się w myślach podpowiedzieć tym, którzy zostali w domu ten widok, który widzą i fotografują.
Wróciwszy do domu, podróżnicy wywołają zdjęcia i porównają je z rysunkami. Takie doświadczenie nie tak dawno przeprowadziła grupa naukowców i okazało się, że narysowane było prawie dokładnie to, co widzieli ci, którzy wyjeżdżali. Pozostający w domu jakby widzieli czyimiś oczami.
- Istnieje mnóstwo przykładów tego – potwierdziła mama – jak matka na odległość wie, że z jej dzieckiem coś się wydarzyło.
Zagadką, nie dającą mu spokoju, podzielił się również tata:
- Niedawno była informacja o dziesięcioletnim chłopcu-pastuszku z Sycylii, posiadającym zadziwiające zdolności matematyczne. Zaproszono go do Paryskiej Akademii Nauk. Chłopiec był całkiem niepiśmienny. Nie patrząc na to, członkowie akademii zadali mu zadanie: podać liczbę całkowitą, sześcian, której jest równy sumie kwadratów pięciu innych liczb całkowitych.
- A co to takiego? – cichutko zapytała Tania babcię.
- Ja i sama nie wiem – tak samo cicho wyszeptała babcia.
- Po kilku sekundach – kontynuował tata – chłopiec odpowiedział: „Pięć!”, czym poraził siwowłosych akademików. Jak to możliwe? Przecież on nigdzie się nie uczył!
- Niektórzy ludzie-liczniki byli niepiśmienni, całkiem nie znali cyfr – uzupełniła temat mama. Oni po prostu słyszeli odpowiedź z zewnątrz. Prawdopodobnie, z zewnątrz też dawane są prorocze sny.
- A co to są „prorocze sny”? – znów zapytała Tania.
- Te, które się spełniają – odpowiedziała babcia.
- Coś mi takie sny nie trafiają się – wyzywająco ogłosił Sierioża.
- Tobie one i nie są potrzebne – uspokoiła syna mama i poskarżyła się Dmitrijowi Michajłowiczowi:
- Sierioża śpi bardzo niespokojnie. Nawet wykrzykuje czasami.
- Dzieci, a wy na noc modlicie się? – jak lekarz rodzinny zapytał gość.
- Tak. Ja i rano i wieczorem – poważnie odpowiedziała Tania.
- A ty Sierioża?
- No, tak… Kiedy ciężko bywa – Sierioża postarał się zrobić smutną minę.
- Wyobraź, mój drogi – jak mężczyzna z mężczyzną zaczął rozmowę Dmitrij Michajłowicz – że masz w klasie kolegę. Czasami on wita ciebie radośnie, z uśmiechem, jak najlepszego przyjaciela, czasami przechodzi obok, prawie nie zauważając, a to i całkiem nie witając się. Jeśli zaś zagadasz do niego – odpowie z góry, wyniośle, nawet z kpiną, jakby wcale ciebie nie znał. Ale mijają dni, on znów „kumpel w dechę”, i zaczyna: daj mu zadanie spisać, podręcznik gdzieś zgubił… Tylko spisał – i znów dla niego nie istniejesz. Trudno przyjaźnić się z takim człowiekiem? A czyż nie tak trudno Bogu kochać tych, którzy przypominają o Nim tylko wtedy, kiedy pożar, trzęsienie ziemi, głód czy wojna?
O takich niedbałych w narodzie są przysłowia: „Jak trwoga, tak do Boga”, „Dopóki grzmot nie huknie, chłop nie przeżegna się”. Czyż więc, żebyśmy się przeżegnali, Bóg cały czas piorunami ma błyskać?
- Ty, Sierioża – podpowiedziała babcia – żeby spokojnie spać, módl się na noc. W jednej z modlitw tak i prosimy Pana:
Spokojny sen i niezmącony daruj mi.
Anioła Twego stróża poślij, osłaniającego i strzegącego mnie od wszelkiego zła.
Dlatego to właśnie trzeba się modlić, żeby nie przyleciały do nas złe myśli. Modlitwa, jak mówią święci, to oddech duszy. Bez niej dusza umiera.
- Ostatnio – zauważyła zaniepokojona mama – było dużo publikacji o ludziach, którzy weszli w kontakty z istotami niewidzialnymi. Nazywają ich kontaktami (medium). Czasem oni jakby pod czyjeś dyktando piszą to, czego sami wcześniej nie wiedzieli: najbardziej złożone formuły, różne przepowiednie przyszłości.
A ileż takim kontaktom było danych fałszywych przepowiedni o końcu świata! Na przykład, przepowiadali, że w 1954 roku Ameryka Północna rozłamie się na dwie części, zginie w morskim żywiole Anglia i Francja…
- Kilkadziesiąt lat temu pojawiła się omal nie nowa religia „gości z kosmosu”, związana z oczekiwaniem przylotu „przedstawicieli innej cywilizacji”, którzy nauczą nas, jak trzeba żyć. Ci, którzy w to uwierzyli, swoim zainteresowaniem jakby dają znaki wywoławcze, na które odpowiadają moce zła – kontynuował Dmitrij Michajłowicz. – Następuje stłumienie osobistej woli, już nią kierują, rozsypuje się osobowość, rozpadają się rodziny, częste stają się samobójstwa. Ci nowocześni bałwochwalcy jak gdyby bawią się z ciemnymi siłami w poddawanego, wstępują na drogę zatracenia. Jakby nie było przyjścia Jezusa Chrystusa na ziemię i nie ma u nas boskiego nauczania, nie ma świętych, którzy czynili nie śniące się nawet demonicznym przybyszom cuda.
Przypomnijmy prepodobnego Sierafima Sarowskiego. Kiedy 14 grudnia 1825 roku na Senackim Placu powstali dekabryści, święty Sierafim przebywał w Sarowie, daleko od stolicy. On w tym czasie spokojnie przekładał polana i nagle się zerwał:
- Bójka! Bójka!
- O czym ty to? – pytają go.
- W Petersburgu bunt przeciwko monarsze! – i zaczął dokładnie relacjonować, co tam w tym czasie się działo, jakby sam był tam obecny.
Ciekawe: z miejsc, które upatrzyli sobie do swoich lądowań „przybysze”, uciekają zwierzęta. A do prepodobnego Sierafima nie bojąc się przychodzili wszyscy mieszkańcy leśni – zające, lisy, nawet niedźwiedź – i nikt nikogo nie zaczepiał. Święty, promieniując fale miłości, karmił je z rąk.
Kontakty z przybyszami kończą się utratą woli, rozumu, zdrowia, a czasami i życia. Relikwie zaś świętych uzdrawiają, jeśli tylko ukłonić się do nich z wiarą i czcią.
- A co to takiego relikwie? – zapytała Tania.
- To to, co zostało od świętego – odpowiedziała babcia. – Niekiedy kosteczki, a czasem on leży takim, jakby wczoraj umarł i jeszcze aromat od niego schodzi. Wielu chorych przychodzi ukłonić się takim świętościom, a kiedy z wiarą pomodlą się, to, jeśli Bóg da, odzyskują zdrowie.
- Prepodobny Sierafim Sarowski przepowiadał w XIX wieku – Dmitrij Michajłowicz znacząco podniósł ku górze palec – że jego relikwie zaginą i znów zostaną odnalezione. To się spełniło.
- Kilka lat temu pokazywali to w telewizji. Przecież oglądaliśmy to z tobą – mama obróciła się do taty, który zmuszony był powiedzieć:
- Tak, tak, widzieliśmy.
- Czyż to nie cud, dokonywany na naszych oczach? – podsumował Dmitrij. – Sierafim Sarowski każdego przychodzącego witał słowami: „Radości moja!” Czy w naszych sercach jest tyle miłości do bliźniego?
On jeszcze mówił: „Zdobądź ducha pokoju – i tysiące zbawią się wokół ciebie”.
Oto dlaczego chrześcijanie, wchodząc do kogokolwiek, mówią właśnie: „Pokój domowi waszemu!”
Wchodząc do pokoju, Dmitrij Michajłowicz omal nie nadepnął na lalkę:
- A czyja to dziewczynka tu siedzi?
- To moja córka Łada – przedstawiła ją Tania.
- Ładne imię. A jak ona ciebie nazywa? Mamą?
- Ona nie umie mówić.
- Szybko się nauczy?
- Przecież to lalka. Ona nigdy się nie nauczy.
- Ale ty jednak – mama?
- To taka zabawa – dziewczynka próbowała wytłumaczyć dorosłemu najprostsze rzeczy.
- Rozumiem – Dmitrij Michajłowicz próbował przyjąć wyrażający zrozumienie wygląd, a potem uczciwie przyznał się:
- Chociaż gdzie zabawy, gdzie życie – kto zrozumie?
- To tajemnica – sekretnie powiedziała gościowi babcia. – Śmiesznie, ale w czasie zabawy ona naprawdę czuje się jak mama.
- A Sierioża w co się bawi? – zainteresował się gość.
- W żołnierzyków – dumnie odpowiedział chłopiec.
- Dowodzisz nimi?
- Po prostu nieszczęście – pożaliła się mama. – Ciągle w wojnę i w wojnę. To w żołnierzyków, to z pistoletem biega. Celuje, strzela... Zawsze myślę – do czego to doprowadzi? Oto na Kaukazie ludzie zabijają się, a w Moskwie na ulicy przechodniów pytali, czy zaczęliby zabijać za pieniądze. Niektórzy interesowali się, ile zapłacą...
- Wszyscy chłopcy zawsze bawili się w wojnę – tatuś próbował uspokoić mamę. To nieszkodliwe naśladowanie dorosłych.
- Czy takie nieszkodliwe? Kto wie, do czego doprowadzają zabawy? – sprzeciwiła się Jelena Siergiejewna. – Czytałam, jak pewna aktorka (dość znana, dlatego nie będę wymieniać jej imienia) grała rolę Mefistofelesa. Aby lepiej wcielić się w postać, dużo uwagi poświęciła kostiumowi. W szopie odnalazła czarną porwaną suknię, okropną z wyglądu pelerynkę, na śmietniku wynalazła jakieś pióra. Popracowała i nad uczesaniem, rozczochrawszy włosy, posmarowała czarną farbą oczy. Żeby wcielić się w „potomstwo piekła”, ona biegała po scenie, wrzeszczała ze wszystkich sił, wytrzeszczała oczy. Ale potem z nią wydarzyło się coś dziwnego: „Przed końcem przedstawienia poczułam – przyznawała się aktorka – że jestem na krawędzi obłędu. Utraciłam samokontrolę, przemieniłam się sama w ciemną siłę. Ku swemu przerażeniu, złapałam się na myśli, że chcę wszystkich pogryźć”.
- Doigrała się. Nie ona wcieliła się w biesa, a bies w nią – podsumowała babcia.
- Czy tylko w nią? – rozmyślała Jelena Siergiejewna. – zachował się opis koncertu pewnego popularnego zespołu rockowego w paryskim pałacu sportu. Budynek był przygotowany jak do bitwy. Zakulisowa część pałacu otoczona była przez policję, furgonetki poustawiane szczelnie jedna przy drugiej. W uliczkach – policyjne patrole na samochodach i motocyklach. Wokół sceny – trzy rzędy metalowych barier, wzmocnionych kłodami. Dwustu policjantów, stu bokserów, sambistów i zapaśników ochraniało przejścia. Podczas koncertu wycie, wrzask, krzyki były powszechne, zagłuszały i bez tego nieznośnie głośny zespół. Setki dziewcząt biły się w ataku histerii. Po przedstawieniu na sali zostały odłamki krzeseł i łachmany odzieży.
Pewien znany wykonawca pieśni z goryczą pisał o koncertach niektórych popularnych grup: „Często odczucie takie: nad sceną, nad salą pojawia się jakaś istota, która zradza się od muzyki i częściowo tą muzyką kieruje. Tworzy się koncentracja energii i ona zaczyna pracować już sama po sobie… Na stadionowych koncertach – bójki, gwałty, morderstwa. Duch ten rozlewa się po całym mieście”.
- Mówią, nasz mózg podobnie jak odbiornik radiowy odbiera niektóre fale – zwrócił się tata do Dmitrija Michajłowicza. – Ale kiedy wyszukuję potrzebny program, trafiam na mnóstwo zbędnego: szum, niepotrzebne głosy, dzika muzyka. W radioodbiorniku proste: nie podoba się – kręcisz dalej. Na stadionowe koncerty można nie chodzić. Ale jak ochronić swój „odbiornik” – swoją głowę od wszystkiego zbędnego?
- Jeśli kontynuować porównanie z odbiornikiem, to mamy swoją „klawiaturę” do włączania potrzebnej nam fali – to nasza nastrojowość, nasza gotowość usłyszeć, nasza wiara – chętnie objaśnił gość. – Chcę przypomnieć historię, opowiedzianą przez kapłana-mnicha Sierafima Rouze, która wydarzyła się w 1900 roku.
* * *
Statek „Luizjana” z pasażerami na pokładzie przybił do malowniczej wyspy Cejlon. Ogłoszono długi postój i niewielka grupka podróżników postanowiła odwiedzić znanego fakira, żyjącego w okolicy miasta Kolombo.
Po niedługim marszu wędrowcy znaleźli się na wielkiej polanie. Oni zwrócili uwagę na staruszka, nieruchomo siedzącego pod rozłożystym drzewem. Młody człowiek, który przyjął odwiedzających, rozmieścił ich półkolem nieopodal czarodzieja. Nagle pewna dama wykrzyknęła: „Popatrzcie na drzewo!”
Jego korona na oczach obecnych zaczęła tracić swoje kontury i zamiast liści ludzie zobaczyli morze. Wyraźnie odróżniali fale, niebo i gwałtownie zbliżający się statek. Jakiż był wstrząs podróżników, kiedy na burcie okrętu zobaczyli wyraźny napis „Luizjana”, a na pokładzie – samych siebie!
Wśród podziwiających to niezwykle zjawisko był mnich-kapłan. Przypomniawszy o swoim dostojeństwie, on żeby wyrwać się z sieci grupowej halucynacji, zaczął odmawiać modlitwę: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznym”. W miarę tego, jak on skupiał się na słowach modlitwy, następowało jego uwolnienie od uroku.
W końcu widzenie znikło i duchowny znów zobaczył rozłożyste drzewo, chociaż otaczający go dalej zachwycali się czarodziejskim widziadłem. Mnich modlił się coraz goręcej… nieoczekiwanie fakir upadł i morze ze statkiem znikło.
Pomocnik maga ogłosił publiczności, że czarodziej zmęczył się. ludzie zaczęli się rozchodzić. Opuszczając polanę, mnich obrócił się i zobaczył oczy starca. Płonęła w nich nienawiść. Fakir doskonale wiedział, kto zniszczył jego czary.
Co się wydarzyło? Ludzie przyszli do czarodzieja, wewnętrznie nastrojeni na cud. On był im dany. Duchowny, który znalazł się w towarzystwie pragnących cudów, poddał się ogólnemu nastrojeniu. Ale wystarczyło mu przypomnieć o swoim świętym obowiązku i zacząć się modlić, to znaczy prosić o pomoc Samego Chrystusa, i ciemne czary rozwiały się. Tak i jest powiedziane: „Według wiary waszej niech będzie wam”.
- Wujku Dima, a co to takiego wiara? – zadał pytanie Sierioża.
- Wiara – to jakby drzwi, a wierzyć – otwierać je.
- Jak to?
Dmitrij Michajłowicz zamiast odpowiedzi sam zapytał:
- Po co ludzie budują domy?
- Żeby w nich mieszkać. – Naiwne pytanie zaskoczyło Tanię.
- Dokładnie tak i duszę człowieka Bóg stworzył, żeby zamieszkać w niej, jak w domu Swoim – wytłumaczył Dmitrij. – W pierwszych ludziach – Adamie i Ewie – Duch Boży właśnie żył. To było możliwe, dlatego że oni byli czyści od grzechu, od złych myśli. Naruszywszy przykazanie, uwierzywszy szatanowi, człowiek wpuścił go do swego serca, do swego domu, stał się jego niewolnikiem. Rozum jego pociemniał, uczucia stały się niskie, utracił duchowe oczy, przestał widzieć swojego Stwórcę.
Tak stało się z Adamem i Ewą, tak dzieje się z nami. Pan mówi do każdego: „Oto, stoję u drzwi i stukam: jeśli kto usłyszy głos Mój i otworzy drzwi, wejdę i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną”.
Wiara – to nasze pragnienie, nasza gotowość otworzyć drzwi swego serca Bogu. On puka do nas. Od nas zależy – otworzymy Jemu swoje serce czy też wpuścimy kogoś innego.
Początkiem wszystkiego – nasza myśl. Pojawiła się zła – przepędź. Jak ty uważasz, Sierioża, łatwe to?
- Proste.
- Tak myślisz? – zaśmiał się Dmitrij Michajłowicz.
…Zobaczył pewien chłopczyk automat do gry, iskrzący się kolorami, wabiący do siebie:
- No, chodź, podotykaj, pobaw się ze mną…
A wewnątrz chłopca ktoś szepnął:
- Nie zwracaj uwagi. To jego tata nazywał: jednoręki bandyta!
Automat, mieniąc się światełkami, twierdził swoje:
- Czego się zastanawiasz? Przecież to morze przyjemności! Kupę pieniędzy otrzymasz.
- Czemu by nie zagrać? – Pomyślał chłopczyk. – Ja tylko spróbuję. I pieniądze mam – mama na bułeczkę dała.
- No, dalej! – podszeptuje automat,
Wrzucił chłopiec monetę i natychmiast przegrał. Postukał po aparacie – może pieniążek z powrotem wyskoczy. Ale nic z tego: automat mocno go schwycił, nie oddaje. Odegrać się zachciało, ale w kieszeniach pusto. Jak jutrzejszego dnia doczekać?
Ledwie ranek nastał, poprosił u mamy na bułeczkę – i znów do sali gier. Znów przedmuchał. Już z siłą stuknął po jednorękim, nawet ze złością: Oddaj z powrotem moje pieniądze! Ten nie oddaje i jak gdyby szepcze:
- Następnym razem się poszczęści.
- Dobrze, jutro znów przyjdę – postanawia chłopczyk. – Źle, że mama tylko na jedną grę, to znaczy na jedną bułeczkę, daje.
Mama, tak na marginesie, kiedyś zapytała:
- Co było w szkole na śniadanie?
On z marszu coś wymyślił. Wcześniej nigdy nie oszukiwał, a tu jakoś samo z siebie wyszło, nawet okiem nie mrugnął. Skłamał i nie zauważył, a sam ciągle myślał, skąd by pieniędzy wziąć i jeszcze z raz zagrać. Zasypiał i budził się z tą myślą. Ciągle wierzył, że teraz to na pewno wygra. Kiedyś musi się udać.
Powiesił raz tatuś marynarkę na krześle. Z kieszeni pieniądze wyglądały. Przed oczyma malca od razu automat się pojawił i zaczął podszeptywać:
- Weź kilka papierków. Tatuś nie zauważy. On nawet nie pamięta, co tam u niego się przewraca.
- Co ty robisz? Czyż można leźć do cudzej kieszeni bez pozwolenia? – powstrzymywał ktoś wewnątrz.
- Jutro wygrasz – oddasz – uspokaja drugi głos.
Tak osiedlił się jednoręki w myślach chłopca i nauczył go u taty rodzonego kraść, uczynił złodziejaszkiem, sługą bandyty niewidzialnego – szatana.
Oto co znaczy dopuścić złą myśl, nie przepędzić jej w porę, uwierzyć jej. Wiara – dźwignia, kierująca życie albo do Boga, albo do jego przeciwnika, życie nie tylko jednego człowieka, ale całych narodów, całego świata.
- Wujku Dima, a czyż automat do gier może osiedlić się w myślach, może podszeptywać? – Sierioża porozumiewawczo zmrużył oczy. – On przecież z żelaza!
Dmitrij Michajłowicz stracił trochę panowanie nad sytuacją:
- Oczywiście, to nie on podszeptywał, a ktoś chłopcu jakby pokazywał komiks z automatem do gry, tak samo, jak fakir wpajał pasażerom, że widzą podpływającą „Luizjanę”. Ważna jest nasza gotowość, nasze nastrojenie.
Wiara właśnie jest przekonaniem do niewidzialnego jak do widzialnego.
- Taniusia – Dmitrij zwrócił się do dziewczynki – zamknij oczki mocno-mocno. Tak. Ty nas widzisz?
- Nie.
- Ale jesteś przekonana, że jesteśmy obok?
- Tak.
- I to właśnie jest wiara: ty nie widzisz, ale masz pewność, że tu jesteśmy. Jesteś pewna, że jeśli zawołasz, to ci odpowiedzą i pomogą. Wiara właśnie jest przekonaniem nie tylko w tym, że Bóg jest, ale że On gotów nam pomóc, jeśli tylko zwrócimy się do Niego. Pomaga zaś On przez kogoś. Musi staruszka przez ulicę przejść, a boi się: słabo widzi, nogi ledwie słuchają, droga śliska. Idą ludzie mimo, nie zauważają, że obok pomoc jest potrzebna. Dlaczego nie widzą? Co oni, oczu nie mają? Mają, ale jak powiedziane: „I oczami patrzeć będziecie, a nie zobaczycie, bowiem otępiało serce tych ludzi”. Otępiało dlatego, że wpuścili do serca swego bezduszne myśli, tylko o sobie i o sobie. Oto i nie widzą nic dookoła. Bies im podpowiada: „Idźcie szybciej do swoich spraw, czyż mało tu kalek! Śpieszcie się!” Na całego dyryguje postępkami. Oto i przechodzą ludzie mimo. Westchnęła, pomodliła się stareńka: „Panie, pomóż!” A tu wy z Sieriożą obok znaleźliście się. Pan podpowiada: „Pomóżcie!” Wy przecież pomożecie?
- Oczywiście – wspaniałomyślnie powiedział Sierioża.
- Tania, Sierioża, kto z was wie, co to takiego marionetka? – urządził egzamin Dmitrij Michajłowicz.
- To taka lalka – z powagą odpowiedziała Tania, a Sierioża dodał:
- Ją za niteczki ciągają.
- Teraz, żeby kierować nami jak się podoba – rozmówca naprowadzał dziecięcą myśl coraz dalej i dalej – dzisiejsi sztukmistrze nauczyli się i bez niteczek sobie radzić. I na Cejlon do fakirów jeździć nie trzeba. Oni są obok. Jeden ruch – i do twego domu wedrą się uzbrojeni bandyci, potwory, bezwstydni rozpustnicy, kłamcy.
- Jak to wedrą się? – zaniepokoiła się Tania.
- Tylko wciśnij przycisk telewizora. Wcześniej dom, obyczaje, styl życia, wierność tradycji przodków mieczem chroniono od obcych wpływów. Rodzina żyła jednym duchem, zbierając się razem, dzielili się przeżyciami dnia, razem czytali, modlili się. Na najbardziej honorowym miejscu były ikony, święta Ewangelia. Teraz tam telewizor. Co dzieje się z duszą, jeśli na co dzień oglądać morderstwa?
- Tak, przyzwyczajamy się do nich – zgodził się Igor Pietrowicz.
- Nie tylko przyzwyczajamy się – zaniepokoił się gość. – To staje się szkołą okrucieństwa, normą myślenia. A czego uczą konkursy piękności? Czyż to nie potężny atak na takie wspaniałe cechy, jak nieśmiałość, cnota, wstyd? To jest przecież zepsucie młodych dusz, wzywanie do tego, żeby grzech stał się powszechną normą.
Potok strasznych obrazów, wdzierając się do nas, oducza myślenia, paraliżuje wolę. Dzieci, a czasami i dorośli, przyzwyczajają się do ślepego naśladowania. Weźcie reklamę, co ona daje dziecięcej duszy? Sieje niepotrzebne pragnienia, zazdrość.
- A Sierioża, jak zostaje sam, natychmiast telik włącza – naskarżyła Tania.
- Co Sierioża! – Wykrzyknął Dmitrij Michajłowicz. – Telewizor stał się centrum prawie każdej rodziny. Ludzie już nie rozmawiają, a milcząc patrzą, stając się sobie obcymi. Słowo (głos) jest udzielone telewizorowi.
Włączając go, zamykamy drzwi Chrystusowi. Czyż można rozmawiać z Bogiem, modlić się, rozmyślać o Nim, kiedy w mieszkaniu, niech i na ekranie, strzelają, zabijają, czy trzęsą się w skurczach jacyś opętani?
- Oj, dziękuję wam – ukłoniła się gościowi babcia. – Ja cały czas w domu walczę, żeby nie oglądać tych niebezpiecznych widowisk, zwłaszcza dzieciom…
- Kilka lat temu do telewizji przyszedł list. Dobrze go zapamiętałem:
„Droga telewizjo! Nas z mamą tatuś porzucił. Mama najpierw płakała. A potem przeprowadziliśmy się do babci Oli. Mama poszła do innej pracy. Każdego wieczoru ma zebranie. Nawet w niedziele wieczorem ona na nie wychodzi.
Ja cały czas z babcią. Bardzo kocham babcię Olę. Ona jest bardzo dobra. Ale oto nieszczęście – babcia zachorowała. Ma raka krwi. Ja widziałam w telewizji, jak faszyści leczyli swoich generałów krwią dzieci. Powiedziałam babci, żeby krew dla niej wzięli ode mnie. Ona zapłakała. Potem powiedziała, że ja nic nie rozumiem.
Babciunia Ola bardzo mnie kocha. Ja ją też bardzo, bardzo, bardzo kocham. Opowiedzcie, gdzie jest taki szpital, żeby moja dziecięca krew wyleczyła babcię. Będę oglądać telewizję codziennie. Bardzo proszę. Natasza”.
- Jaka wspaniała dziewczynka! – pokręciła głową mama.
- Co stało się z nią potem? – zapytała wzruszona Tania. – A z jej babcią?
- Niestety, adresu zwrotnego nie było – smutno powiedział Dmitrij. Nic nie wiadomo ani o babci, ani o samej Nataszy. Być może, naoglądawszy się telewizji, stała się już inną? Nie wiem… Nie wiem, co powiedzieć. Taniusza, ty umiesz wyłączyć telewizor?
- Tak.
- Następnym razem, kiedy Sierioża bez dorosłych włączy go, co trzeba będzie zrobić?
- Wyłączyć! – Z przekonaniem odpowiedziała Tania.
Po wymianie powitań Dmitrij Michajłowicz życzliwie zapytał:
- Wszyscy zdrowi?
- Chwała Bogu! – uspokoiła go babcia.
- Coś Sierioży nie widzę?
- On podpadł, w kącie stoi – zameldowała Tania
- To tatuś go ukarał – poskarżyła się mama. – A ja chciałam, żeby on z nami posiedział, was posłuchał.
- Ja też uważam, ze to bardziej pożyteczne – podtrzymała babcia. – Ludzie dlatego właśnie grzeszą, że nie wiedzą, jak żyć trzeba.
- Jakby on nie wiedział, że zostanie ukarany – zaśmiał się tata.
- Cóż takiego mały narozrabiał? – na prawach przyjaciela domu zapytał gość.
- On cukierki potajemnie brał i na rybki wymieniał – wyjaśniła Tania.
- A wy sami w dzieciństwie byliście grzecznym chłopczykiem? – zwrócił się do taty Dmitrij.
- Nie, oczywiście. No, dobrze… Tania, zawołaj go.
Dziewczynka pędem wyskoczyła z pokoju. Z chwili oczekiwania skorzystała babcia, żeby wskazać temat rozmowy:
- Wszystko to z powodu małej wiary. On myślał – ujdzie, nikt nie zauważy.
- Pokus dookoła pełno. Co tylko zobaczy – wszystkiego chce – mama też chciała, żeby rozmowa dotknęła poważnego dla dzieci problemu.
- Dzień dobry – nieśmiało powiedział Sierioża, skromne ukazujący się w drzwiach.
- Dzień dobry, przyjacielu – bojąc się skomplikowanych sporów, Dmitrij Michajłowicz wskazał na wolne miejsce obok siebie. – Siadaj z nami, teraz tata coś chciał opowiedzieć ci o swoim dzieciństwie.
- Och, naprawdę? – zdziwił się ten. Żeby dać czas mężowi godnie przyjąć wyzwanie gościa, mama przejęła inicjatywę:
- Póki tatuś przypomina, ja o życiu na daczy opowiem. Każdego lata zbiera się tam ta sama paczka. Razem bawią się, rybę łowią, słowem, przyjaźnią się. Cieszyliśmy się, obserwując, jak dzieci dzieliły się wszystkim, na urodziny siebie zapraszały, pomagały, jeśli co... Krótko mówiąc, były miłe dzieci. I przyszła jednemu z nich do głowy, jak kiedyś mówiliście, niedobra myśl.
- Aj-jaj-jaj… na żarty wystraszyła się babcia. – Co trzeba było zrobić, dzieci?
- Przepędzić ją jak najdalej – teraz Tania łatwo rozwiązywała takie psychologiczne problemy.
- A on zaczął jej się słuchać – kontynuowała historię mama. – Ktoś uporczywie mu podpowiadał: dlaczego ty wszystkim wszystko za darmo dajesz? Teraz wszędzie układy handlowe i ty zacznij robić biznes! Osiedliła się w nim podstępna myśl i zaczął chłopiec oceniać, z kogo ile by zedrzeć? Złapie małych rybek, dzieci poproszą podzielić się albo na rowerze pojeździć – cukiereczek dawaj. Gdzie maluchowi cukiereczek wziąć? Tego, co babcia dała, dawno zjadł. Pojeździć zaś chce się, oto i zaczęły dzieci cichutko u mam i babć to landrynki, to pierniki wyciągać. I cała ich paczka zaczęła stopniowo w czerstwych kombinatorów się przemieniać. Były wspaniałe, dobre dzieci, wierni przyjaciele, a stali się... Może, jeszcze się opamiętają?
- Daj to Boże! – westchnęła babcia.
- Wlać by mu nie zaszkodziło – filozoficznie zauważył tata, za co natychmiast uchwycił się Dmitrij Michajłowicz:
- A wam w dzieciństwie dostawało się?
- Tata wytrzepał mnie tylko jeden raz – zaczął szczere wyznanie Igor Pietrowicz. – Mało, oczywiście! Jeszcze mały byłem. A i trzepanie jakie to było? Ręcznikiem! Śmiech powiedzieć. Ale ryczałem wtedy tak, jakby mnie, jak prosię, zarżnąć zamierzali.
- Za co też on ciebie wytrzepał? – z płonącymi oczyma zapytał Sierioża.
- Wynajmował u nas pokój pewien student, pochodzący gdzieś z Północy. Robił zapasy cukru, żeby zawieźć do domu. Takie niebiesiutkie paczki, a wewnątrz równiutkie kostki cukru. Do ust włożysz, one tak się rozpływają. U nas w rodzinie na cukier pieniędzy nie zawsze wystarczało. A słodziutkiego się chce… oto i zauważyłem te niebiesiutkie paczki pod jego łóżkiem. Już i nie pamiętam, czy była dam dziureczka, czy ja się postarałem, ale kostkę wyjąć mi się udało. Ona szybko w buzi się rozpłynęła. Może kiedy następne wyjmowałem, miałem nadzieję, że nikt niczego nie zauważy. Jednak wkrótce z paczki nic nie zostało. Ona jakoś tak szybko się skończyła? Przygotowałem się już do drugiej się dobierać i w tym momencie dopadła mnie zapłata!
- Tak i grzech wchodzi w nas malutkimi kawałeczkami i słodko się rozpływa. Mamy nadzieję, że wszystko się obejdzie – pomyślisz, raz oszukałem, drugi… Tylko kogo my oszukujemy? – babcia w oczekiwaniu popatrzyła na wnuków.
- Ty co się śmiejesz, Taniusia? – zdziwił się tatuś.
- Wyobraziłam sobie, jak dziadek ciebie leje, a ty wrzeszczysz i nogami machasz.
- Ach, ty!.. Nie ma, żeby współczuć ojcu rodzonemu.
- Dzieci są dziećmi… – Dmitrij Michajłowicz przemówił poważnie. – A oto dorośli za całe swoje „słodkie życie” płacą naprawdę tragicznie.
* * *
Dawno temu graf (hrabia) Orłow i jego przyjaciel generał W. beztrosko hulali całe życie. Sumienie – głos Boży w nas – bardzo często podpowiadał im: „Powstrzymajcie się! Czyż dla rozpusty przyszliście na świat? Bóg surowo was ukarze!” Oni zaś, żeby je zagłuszyć, zaczynali filozofować: „Jaki sąd? Z nas pozostaną tylko prochy! Wesel się! Staraj się zrywać kwiaty rozkoszy!”
Zwłaszcza rozbawiała ich myśl o piekle, chociaż jakiś niepewny ton towarzyszył ich dowcipom.
- A co, jeśli jeden z nas przypadkowo okaże się „Tam”? – żartując, powiedział kiedyś graf.
- Wspaniale! – Podchwycił zuchwały generał. – Ten z nas, kto trafi „Tam” pierwszy, niech wróci i zreferuje przyjacielowi bojowe położenie: Czy niezbyt tam gorąco, czy nie zabrać ze sobą buteleczki schłodzonego wina?
- Doskonała myśl! – wykrzyknął Orłow i oni dali sobie słowo wypełnić powiedziane.
W tych czasach człowiek, który dał słowo, uważał za sprawę honoru go dotrzymać, niech nawet za cenę własnego życia. I dotrzymywali!
Po upływie jakiegoś czasu (a zakład został zawarty w 1812 roku) generał W. otrzymał powołanie i z rosyjską armią udał się na front. Sierioża, co to była za wojna?
- Z Francuzami. Ich na Borodińskim Polu rozbito – wypalił chłopiec, a Tania zarecytowała:
Nie darmo pamięta cała Rosja
O dniu Borodina.
- Minęły dwa-trzy tygodnie po wyjeździe generała – mówił dalej Dmitrij. – Pewnego ranka, gubernator wojskowy graf Rastopczyn doprowadzał się do porządku po śnie. Niespodziewanie drzwi jego pokoju otworzyły się i stanął przed nim rozczochrany i śmiertelnie blady graf Orłow w szlafroku i kapciach.
- Orłow, to ty? – zdziwił się Rastopczyn. – Tak wcześnie, w takim stanie, bez zapowiedzi… Co się stało?
- Wydaje mi się – wyszeptał Orłow – że wariuję. Dopiero co widziałem generała W.
- A czyż on wrócił?
- W tym to i problem, że nie – łapiąc się za głowę, zajęczał Orłow. – Nie! Nie! On nie wrócił i w tym cała zgroza!
Rastopczyn poprosił o wytłumaczenie.
- Miesiąc temu zawarliśmy z W. zakład, dając sobie słowo: ten z nas, który umrze pierwszy, powinien przyjść do żywego i opowiedzieć, co zobaczył na tamtym świecie. Pół godziny temu rozkoszowałem się w swoim łóżku, wcale nie myśląc o W. Nagle firanka nad moim łóżkiem rozsunęła się i dwa kroki od siebie zobaczyłem generała. Zupełnie blady, przycisnął do piersi ręce i powiedział: „Piekło istnieje i ja tam jestem!” Powiedział i zniknął.
Natychmiast pośpieszyłem do ciebie. W głowie mi się kręci. Dziwne to wszystko, nadzwyczaj dziwne!
Rastopczyn uspokoił gościa, rozkazał przygotować mu powóz i odwieźć do domu. Za dziesięć dni przyszła wiadomość o śmierci generała W. Właśnie tego poranka, kiedy Orłow zobaczył go w swojej sypialni, o tej samej godzinie, kiedy to ukazał mu się w Moskwie, nieszczęśliwy generał, będąc na przedniej pozycji, został trafiony kulą w pierś i zginął na miejscu...
Wspomnienia Rastopczyna zostały opublikowane w książce Siergieja Nilusa „Na brzegu Bożej rzeki”.
- Bóg mówi: „Wierzący we Mnie ma życie wieczne”. Generał wybrał sobie inną wiarę – wyjaśniła babcia dzieciom.
- Tak, życie – to wybór – potwierdził Dmitrij Michajłowicz.
* * *
Pewnemu szczurowi naukowcy stworzyli, jak się mówi, pełny komfort: dali pod dostatkiem jedzenia i picia, miękką trawkę do spania. Żyj i się raduj. Jednak przedtem do mózgu szczura podłączyli elektrody, zakończone dwoma przyciskami. Kiedy szczur doszedł do siebie, to zauważył błyszczące przyciski i z ciekawości dotknął jednego z nich. Odczuł niebywałą przyjemność. A co, jeśli dotknąć drugiego? Co on ukrywa?
- Sierioża, jak ty byś postąpił? Dotknąłbyś tajemniczego przycisku?
- Oczywiście…,
- Oto i on, ciekawski, niedługo myśląc, zaryzykował nacisnąć. Co tu było! Uderzył go prąd takiej siły, że on ledwie został przy życiu.
Długi czas szczur bał się zbliżyć się do zagadkowego przyrządu. Ale, w końcu, pamięć o doświadczonej rozkoszy wyparła uczucie strachu. On pamiętał, że właśnie za pierwszym przyciskiem kryją się słodkie chwile i nacisnął go. O, niewypowiedziana rozkosz...
Mijały godziny, a szczur ciągle naciskał „przycisk rozkoszy” i w żaden sposób nie mógł się powstrzymać. On tak i zginął z głodu i pragnienia, chociaż pokarm i picie były obok…
- Czyż nie tak postępuje wielu ludzi? – głośno rozmyślała mama. – Każdego dnia zajmują się pogonią za rozkoszami, tracąc na nie całe swoje życie.
- Niektórzy naukowcy chcą wymyślić specjalne tabletki – tatuś, jak zawsze, był na bieżąco ze wszystkimi osiągnięciami naukowymi. – Połknął – i zażywaj rozkoszy!
- Po co wymyślać? Już nawymyślali: wódka, narkotyki – powiedziała mama. – Tylko drogo kosztują – zdrowie, rozpad rodziny… Żadną bronią nie mogli złamać amerykańskich Indian. A przyuczyli ich do „wody ognistej” – wódki – i z potężnego narodu została garstka.
- Oto i u nas dziś zamiast zwykłej wody piją „wodę ognistą”. Żeby i z nas nie została garstka… – smutno westchnęła babcia. – A wszystko to pogoń za rozkoszami. Do czego to prowadzi?
Zamiast odpowiedzi Dmitrij Michajłowicz otworzył Biblię:
Marność nad marnościami, powiada Eklezjasta (Kohelet), marność nad marnościami – wszystko marność. Ja, Eklezjasta, byłem królem... i poświeciłem serce moje temu, by zbadać i poznać rozumem wszystko, co dzieje się pod niebem. Powiedziałem sobie: „dalej, doświadczę ciebie radością i zażyję szczęścia”; lecz i to – marność!
Zamyśliłem w sercu swoim rozkoszować winem ciało moje i wybudowałem sobie domy, nasadziłem sobie winnice, nasadziłem wszelkich drzew owocowych; urządziłem zbiorniki na wodę, nabyłem niewolników i niewolnic, również zwierząt dużych i małych miałem więcej, niż wszyscy, co byli przede mną; zgromadziłem sobie srebra i złota i skarbów, nabyłem sobie śpiewaków i śpiewaczki…
I stałem się wielkim i bogatym ponad wszystkich. Czego tylko oczy moje zapragnęły, nie odmawiałem im, nie wzbraniałem sercu memu żadnej uciechy.
I przyjrzałem się wszystkim dziełom moim, jakich dokonały moje ręce, i trudowi jaki sobie zadałem, czyniąc je: i oto, wszystko – marność i utrapienie ducha, i nie ma z nich pożytku pod słońcem!
Kto kocha srebro, ten nie nasyci się srebrem, i kto kocha bogactwo, temu nie ma korzyści z niego. I to – marność! Jak wyszedł z łona swej matki, nagi…
- Jak urodził się golutki… wyjaśniła dzieciom babcia.
…taki znowu odchodzi, jak przyszedł, i nie weźmie ze swej pracy nic, co mógłby w ręku zabrać ze sobą.
I wróci proch do ziemi, tak jak nią był, a duch powróci do Boga, Który go dał. Marność nad marnościami – powiedział Eklezjasta, wszystko – marność!
Wszyscy zamyślili się. Słychać było jak cyka zegarek, potem on zabrzmiał basem: bom-bom-bom, jakby czyjeś kroki. I znowu cisza, w której ostrożnie, jakby bojąc się ją zakłócić, zabrzmiały słowa mamy:
- Władimir Sołuchin pisał: „Aleksander Macedoński przeszedł ze swoimi wojskami całą Azję i stworzył największe imperium od Nilu do Indu. Po co?
Jeśli w celu ograbienia narodów, to gdzie teraz wszystkie te skarby i bogactwa? Jeśli w celu stworzenia ogromnego państwa, to gdzie teraz to państwo?
Z powodu czego rzeki krwi i łez, cierpienia i męki, pożary i przemoc, śmierć dzieci i setek tysięcy ludzi? Męczyły się i ginęły nie tylko zwyciężane narody, ale i żołnierze samego Aleksandra.
Dobrze, jeśliby on niósł narodom jakąś ideę, oświecenie, przynajmniej religię. Ale nie, po prostu tak, walczył, podbijał – i tyle. Po co?”
- Oto właśnie, po co? – znacząco zapytała babcia. I sama odpowiedziała:
- On tworzył ziemskie cesarstwa, żeby doznać radości, otrzymać rozkosz. Ale wszystko to „marność nad marnościami i utrapienie ducha”.
- Wujku Dima, jak to zrozumieć: „Da priidiet Carstwije Twoje” (Niech przyjdzie Królestwo Twoje)? Że, Bóg będzie u nas carem? – nieoczekiwanie zapytała Tania.
- Nie, moja droga, takie carstwo ziemskie Synowi Bożemu proponowali, ale On odmówił, mówiąc: „Królestwo Moje nie jest z tego świata”.
- Jeśli On mówił: „nie jest z tego świata” – nie rozumiał Sierioża – to dlaczego prosimy, żeby ono tu przyszło?
- Carstwo Niebiesnoje (Królestwo Niebieskie) – to świat duchowy, który oczekuje po zakończeniu życia ziemskiego sprawiedliwych – chętnie podzielił się swoją wiedzą rozmówca. – Ale jest jeszcze jedno Królestwo.
Raz zapytano Zbawiciela, kiedy przyjdzie Królestwo Boże. On odpowiedział: „Nie przyjdzie Królestwo Boże dostrzegalnie, i nie powiedzą: oto tu jest, albo oto tam. Albowiem Królestwo Boże wewnątrz was jest”.
- Co to za królestwo, które nadejdzie, a my go nie zauważymy? – uśmiechnął się tata.
Dmitrij Michajłowicz znów odwołał się do przykładu:
- Pisarz Fieodor Abramow napisał króciutkie opowiadanie „Tylko jeden dzień”.
Afanasij Jegorowicz, bardziej znany we wsi jako Afońka Żyła, dobrą połowę życia sądził się ze swoimi dziećmi, z każdego ściągał alimenty. No, a jak on męczył i gnębił żonę, o tym to i mówić nie ma co: ta, biedna, herbaty z cukrem nie mogła się napić.
Przed samą śmiercią, jednakże, na staruszka naszło oświecenie i wszystkie swoje oszczędności (a były one niemałe: dobrym, pracowitym cieślą był Afanasij) zapisał dzieciom. I tu doznał takiej radości, takiego szczęścia, jakiego ani razu nie doznał przez całe swoje długie, ponure życie.
- Och, och, dzieci – oblewając się łzami, mówił ostatkiem sił – jak życie u Boga dobrze jest urządzone. A mi tego dobrego życia tylko tyle przypadło, co jeden dzień.
Co się z nim stało? Teraz i dzieciom zrobiło się jasne, i Tania bez namysłu odpowiedziała:
- On całe życie był chciwy, a potem dobry się zrobił.
- A co jeszcze?
- Kiedy zrobił się dobry, Boga dostrzegł – mądrze odpowiedział Sierioża.
- Zuchy! – Dmitrij Michajłowicz popatrzył czule na dzieci. On całe życie zamienił w piekło. A kiedy przyszło oświecenie, wyrwał Afońka z serca namiętność (zamiłowanie) do pieniędzy i nienawiść. I poznał, co to jest Królestwo Boże w sercach naszych. Królestwo Boże, które nie jest jedzenie i picie, a prawość, spokój i radość w Duchu Świętym.
* * *
Na placu wielkiego miasta siedział biedak. Ciało jego ledwie przykrywały łachmany. On drżał od chłodu, gdy było zimno i mdlał od słońca w upały. Rzadko bywał syty. Z niego śmiali się, często zamiast jałmużny bito go. Jednakże twarz jego zawsze była radosna. Ubogi jak gdyby nie słyszał przekleństw, nie zauważał zimnego wiatru, jakby ktoś od środka ogrzewał go. Wszystkim otaczającym życzył dobra, za wszystkich modlił się. Nawet kiedy ktoś rzucał mu kamień zamiast chleba, on bez jakiegokolwiek żalu modlił się za niego, modlił się, być może, jeszcze gorliwiej. Kiedy zaś upłynął czas jego ziemskiego życia, przyszedł do niego anioł i powiedział:
- Pan Bóg posłał mnie wziąć twoją duszę i odprowadzić do raju.
Ubogi zdziwiony odpowiedział:
- Jak do raju? Ja już jestem w raju, po co z niego wychodzić?
Anioł zaczął go namawiać:
- Tam będziesz nie sam, tam będziesz ze wszystkimi świętymi i aniołami.
- Ja już i teraz jest ze wszystkimi świętymi i aniołami.
- Ale tam będziesz przy Samym Panu Bogu! Ubogi wyszeptał:
- Pan Bóg i tu jest z mną.
Wróciwszy do Boga, anioł opowiedział: – Ubogi nie chce nigdzie iść. Mówi, że on już jest w raju.
Pan Bóg nie zdziwił się, a wysłał na ziemię boskiego piosenkarza ze złotymi gęślami – Cara Dawida. I kiedy zabrzmiały cudowne struny i popłynęły wspaniałe pieśni-psalmy, zasłuchał się ubogi i poszedł za słodkimi dźwiękami do raju.
- Ale zwykli ludzie chyba nie mogą osiągnąć tego, co osiągnął ten ubogi – z głębokim westchnieniem powiedziała mama. – To los wybrańców.
Z tym nie zgodził się Dmitrij Michajłowicz:
- Carstwo Niebiańskie obiecane jest dla kochających Boga, kochających bliźnich, spełniających wolę Bożą, czystych sercem, jak dzieci.
U Tani szeroko otworzyły się oczy:
- Więc co, Carstwo Boże jest dla nas? – Dmitrij Michajłowicz objął dziewczynkę:
- Tak, kochana, tylko ty proś częściej: „Da priidiet Carstwije Twoje”. Oto ono i przyjdzie.
Jeszcze nie wszyscy zdążyli zająć miejsca, jak Taniusza zameldowała swoim dźwięcznym głosikiem:
- Wujku Dima, a my z mamą wczoraj zachodziłyśmy do cerkwi.
- Naprawdę? Zachodziłyście?
- Tak, a babcia dowiedziała się i powiedziała, że do tego trzeba wcześniej przygotować się, a potem przeczytała mi, jak Matkę Bożą do Świątyni wprowadzali.
- No, i jak?
- Ją z pieśniami, z zapalonymi świecami koleżanki prowadziły, no i oczywiście rodzice, krewni. Uroczyście-uroczyście. Potem u schodów świątyni wszyscy zatrzymali się, a Ona Sama, choć miała tylko trzy latka, po schodkach weszła. Schody wysokie, Jej nóżki malutkie, ale Ona odmówiła pomocy i weszła. Kapłani Ją powitali i najważniejszy zaprowadził tam, gdzie nikt nigdy nie zachodził. Tylko on sam raz w roku.
- To nie całkiem tak – wtrącił się tatuś. – Tam bywali nie tylko kapłani. Ośmielił się tam wejść rzymski wódz Pompejusz w 63 roku przed naszą erą.
- Tak – potwierdził Dmitrij Michajłowicz. – Dokonawszy szeregu błyskotliwych zwycięstw, pokonawszy Syrię, wtargnął ze swymi legionami do Jerozolimy… Zresztą, bramy stolicy były uczynnie mu otwarte, a oto ściany świątyni, przedstawiające sobą twierdzę, okazały się niedostępne. Trzy miesiące szturmowali rzymianie święte miejsce, gdzie i podczas bitew nie ustawały nabożeństwa, póki nie poległ ostatni duchowny, kropiąc dom modlitwy swoją krwią.
Rzymianie wdarli się przez dziurę w ścianie. Młody generał Pompejusz znajdował się u szczytu sławy. Nic go nie mogło zatrzymać, nawet zakaz wejścia do Świętego Świętych. O tym miejscu chodziły legendy – no i co? Dlaczego tam nikt nie może wejść? On uznał, że jemu dozwolone jest wszystko i z grupą oficerów Pompejusz przestąpił linię niedozwolonego. Jakie zaś było jego zdumienie, kiedy nie zobaczył nic niezwykłego. W głębokim zmieszaniu opuścił tajemnicze miejsce.
- „Według wiary waszej niech będzie wam” – przypomniała babcia. – Tam, gdzie niewierzący nie widzi nic, oprócz materialnych przedmiotów, wierzącemu sercu otwiera się skryty świat.
- Jaki świat mógł tam się otworzyć? – zmarszczył się tata. – Nie piękne to tylko słowa?
- A w cerkwi bywaliście? – przyjaźnie zapytał Dmitrij Michajłowicz.
- Bywałem. Nawet świece stawiałem. No i co?
- Jak to się stało?
- Namówiłam – objaśniła Helena Siergiejewna. – On długo upierał się: „Nie ma czasu”, „Po co?”... Tak było kilkakrotnie. Jakoś zaszłam, a Igor Pietrowicz na ulicy na mnie czekał, spacerował: „Pooddychać – mówi – chcę świeżym powietrzem”. Tak i nie wszedł. Ale pewnego razu, jednak uprosiłam go. Przezwyciężył coś w sobie. Popatrzył dookoła, potem zaczął mnie ponaglać: „Chodźmy, wystarczy”.
- No i co też zobaczyliście?
- Nie można powiedzieć – pięknie: ikony, freski, łampadki, wszystko w złocie, śpiewają przyjemnie.
- Czyli wam tam było dobrze?
- Owszem, ale potem zaczęli czytać na starosłowiańskim. Niezrozumiale, mówią szybko, a i co chór śpiewa – nie rozbierzesz. Z jakiegoś powodu stać trzeba, ciasno, ludzie pchają się. Oto i pomyślałem: szybciej by pójść. Dlaczegoś do cerkwi dzieciaków przyprowadzają i godzinami tam być zmuszają... Dorosłemu ponad siły, a co dzieci zrozumieją? Pannę Marię w trzy latka przyprowadzono. Co trzyletnie dziecko może zrozumieć?
- O Pannie Marii oddzielny temat – powstrzymał tatę Dmitrij Michajłowicz. – Ona – Dziecko modlitw. Rodzie pięćdziesiąt lat modlili się o Nią. I Jeśli Joachim z Anną i do błogosławionej nowiny byli czyści i święci, to jak zabłysnęli oni radością i uniesieniem, kiedy spłynęło na nich objawienie! Czyż nie czuło tego Dziecko? Czyż nie słyszało boskich pieśni, w których dźwięczał głos Jej niebiańskiej ojczyzny?
- Wybaczcie, nawet w łonie matki? – tata udał, że nie dosłyszał.
- Tak, przecież dusza odbiera nie tylko rozumem, ona według samej natury swojej jest chrześcijanką – z zapałem powiedziała babcia. – Tylko daj jej usłyszeć bliskie dźwięki. Pan Bóg i mówił: „Nie przeszkadzajcie dzieciom przychodzić do Mnie”. One przecież, dzieci, same do Boga się ciągną, jak słonecznik do słońca. Oto cerkiew i radzi przyszłym mamom, kiedy dzieciątka jeszcze w sobie noszą, do cerkwi chodzić. Niech nawet dziecko nic nie rozumie, a głos niebiański słyszy.
- Dawniej w biednych chińskich rodzinach – smutno zauważyła mama – tata, bywało, rozmawiał z jeszcze nienarodzonym: „No, dokąd też ty? Widzisz, ile u mnie ust do wykarmienia. I tych-to nie mogę nakarmić...” I dziecko czasem rodziło się martwe.
- A tu było wymodlone Dziecię, wypłakane, Bogiem błogosławione – Dmitrij Michajłowicz przeżegnał się. – Jak Ją piastowali rodzice! Jak przygotowywali Ją do życia w chramie! I chociaż według wieku Dziewica Maria ledwie nauczyła się mówić, sercem Ona już dążyła do Domu Bożego. Sama prosiła rodziców, żeby szybciej odprowadzili Ją tam. Według wypowiedzi świętych ojców, „Boże Dziewczę Niemowlęciem była ciałem, ale duszą była doskonała”.
A jak zwracała się z pożegnalnym słowem do swoje ukochanego Dziecka matka: „Idź, Córko moja, do Tego, Kto Ciebie darował mi! Wejdź do cerkwi Bożej, radość i zadowolenie świata!”
Jak zawsze niespodziewanie Dmitrij Michajłowicz zwrócił się do dzieci:
- Taniusza, jak myślisz, co to jest chram?
- Miejsce gdzie się modlą.
- To Dom Boży – uzupełnił brat.
- Ty o Arce Noego pamiętasz? – pytanie było skierowane do Tani.
- Tak. To taki statek. Na nim Noe i jego rodzina uratowali się podczas potopu.
- Oto i chram, jak statek, od powodzi grzechu ratuje – porównał Dmitrij Michajłowicz. – On – jedyne miejsce, Arka Noego, gdzie można ukryć się przed życiowymi burzami. Dlatego właśnie Joachim i Anna przyprowadzili daną przez Boga Córkę do domu Jego, żeby rosła, nabierała sił, odgrodzona od zła świata. Chram Jerozolimski był główną świątynią narodu.
- Owszem, to był najbogatszy chram – dodał tata. – Ściany jego na zewnątrz były obłożone białym marmurem, a wewnątrz – złotem.
- Złoto i marmur – ziemskie bogactwa. Nie to najważniejsze – nie dał się odciągnąć Dmitrij Michajłowicz. – podczas wyświęcenia chramu dom Boży wypełnił obłok. Wtedy car Salomon, wzniósłszy ręce, prosił Boga: „Niech będą oczy Twoje otwarte i uszy Twoje słyszą modlitwy wznoszone na miejscu tym”. Podczas jego modlitwy obłok stawał się coraz jaskrawszy i jaśniejszy, i „zstąpił z nieba ogień i spalił ofiary, a chwała Pańska napełniła dom”.
- Ale ten majestatyczny chram został rozgrabiony i zniszczony przez Nabuchodonozora przypomniał tatuś.
- Niestety, pod koniec swego życia sam Salomon, który zbudował chram, odstąpił od Boga, został bałwochwalcą – wyjaśnił rozmówca. – dwudziestu izraelskich carów, panujących po nim, było poganami, którzy zdradzili Jedynego Boga. I rozgniewał się bardzo Pan na izraelitów. On upominał przez proroka Jeremiasza, że zniszczone zostanie carstwo judejskie, i naród jego będzie w niewoli babilońskiej siedemdziesiąt lat. Jednak car, któremu przeczytane zostały słowa proroctwa wyrwał zwitek z rąk czytającego, porwał na strzępy i wrzucił do pieca. Za to zuchwalstwo i niewiarę Jeremiasz wypowiedział nową przepowiednię, że ciało cara będzie rzucone na ulicę bez pogrzebania, a syn jego nie odziedziczy tronu, co wkrótce się spełniło.
Po powrocie z niewoli babilońskiej izraelici wybudowali nowy chram. On nie był tak bogaty, jak chram Salomona. Pozostający przy życiu, pamiętający dawną jego świetność, patrząc na nowy, płakali. On był w ich oczach „jakby niczym” – i mniejszy, i biedniejszy. Pan pocieszał ich przez proroka Aggeusza: „Sława ostatniego chramu będzie większa, niż poprzedniego”.
Przepowiednia ta spełniła się. Sam Zbawiciel świata, Pan Jezus Chrystus, Swoim przyjściem uświęcił ten chram. Uświęciła go Swoim wejściem i Przenajświętsza Bogarodzica. „Osiedle niebieskie” – śpiewa o Niej Cerkiew.
Pismo Święte głosi, że kiedy trzyletnia Maria pokonywała stopnie, śpiewały nie tylko Jej rówieśniczki, śpiewały i chóry aniołów, które niewidzialnie otaczały i służyły Jej podczas wchodzenia.
Wprowadziwszy do chramu, Zachariasz usadził Przeczystą Panienkę na trzecim stopniu ołtarza. Jak mówi Tradycja, tu Pan Bóg okrył ją łaską Swoją, i Ona uradowała się duchem.
- A dlaczego Pannę Marię posadzili tam? Jak ofiarę? Zainteresował się Sierioża.
- Tak – odpowiedział Dmitrij. – Ołtarz i jest miejscem do przynoszenia darów. Zawinili ludzie przed Bogiem i chcą przebłagać Go swoim darem, swoją ofiarą.
W pewnym kraju dawno temu był straszny zwyczaj: schwytanym złodziejom odrąbywano ręce. Raz został przyłapany na tym grzechu ulubiony wielmoża cara. Nie zdecydował się władca uchylić zwyczaju, rozkazał ukarać swego ulubieńca. Już wyznaczono egzekucję, kiedy przed władcą upadła na kolana maleńka dziewczynka:
- Wielki panie – oblewając się łzami, powiedziała – ojciec mój skazany na pozbawienie rąk, niech one u niego zostaną. Odrąbcie ręce mnie.
Dziecięca miłość, dziecięca ofiara głęboko wzruszyły cara. On też miał małe dzieci. Ale postanowił wypróbować młodą obrończynię:
- Niech będzie według twego słowa. Ale dam ci całą noc do namysłu. Będziesz miała możliwość zrezygnować w ostatniej chwili.
Nadszedł wyznaczony dzień. Przyprowadzono dziewczynkę na dziedziniec, gdzie karano przestępców. Ona zobaczyła pień oblany skrzepłą krwią i ogromnego kata z mieczem. Jego twarz zakryta była kapturem, tylko oczy błyszczały przez wycięcia. Patrząc na pień, na ostry miecz, dziewczynka zbladła... minęło kilka sekund i ona, podszedłszy do pieńka, położyła na nim swoje rączki. Kat związał je, przyciągnąwszy rzemieniami do deski. Dziewczynka milczała. Kat powoli podniósł miecz. Ona zamknęła oczy. Miecz ze świstem przeciął powietrze i wbił się w pień daleko od jej rąk.
- Car wybacza twemu ojcu za twoją wielką miłość! – ogłosił sługa.
Otworzyły się drzwi wiezienia i wstrząśnięty ojciec rzucił się całować drogie paluszki córeczki.
Tego samego dnia car rozkazał anulować okrutny zwyczaj.
- Co za dziewczynka! – powiedziała wzruszona Tania.
- Matka Boża, będąc jeszcze trzyletnią, przyniosła w ofiarę za nas Swoje życie, a później i Swego ukochanego Syna.
Pod natchnieniem Świętego Ducha arcykapłan Zachariasz, złamawszy pradawne obyczaje, poprowadził Ją za pierwszą i drugą zasłonę, w głąb świątyni, do Świętego Świętych. To poraziło wszystkich stojących w chramie.
Święty Feofilakt tak objaśnia to zdarzenie: „Arcykapłan Zachariasz w tym czasie, objęty przez Boga, był poza sobą. Zostało mu odkryte, że Panienka niesie w Sobie łaskę Bożą i bardziej niż on godna jest przebywać w Świętym Świętych. Oto dlaczego on nie tylko wprowadził Ją tam, ale i pozwolił Jej tu stale się modlić”.
Święte Świętych w tym czasie nie miało już dawnej świętej przynależności, było puste. To oznaczało zakończenie jednych czasów – starotestamentowych – i początek nowej duchowej epoki – nowotestamentowej, czasu przyjścia na ziemię Pana naszego Jezusa Chrystusa. To jest wielka tajemnica. Żywa Świątynia przebywała tu. Młoda Maria przychodziła tu z pierwszymi promieniami słońca i zostawała tu do trzeciej godziny.
Przy chramie były i specjalne dobudówki. Tam wychowywały się też inne dziewczynki. Ich pilnowały, ich uczyły pobożne opiekunki, znające Pismo Święte i mistrzynie w robótkach ręcznych. Po porannej modlitwie młoda Maria wprawiała się w robótkach ręcznych albo czytaniu Pisma Świętego i wkrótce wyuczyła się czytania. Ona lubiła uczyć się, była bardzo zdolna, często czytała Pismo Święte i rozmyślała o nim.
Jej pokora, łagodność, skromność, życzliwość do przyjaciółek były przykładem dla innych. Ona nikomu nie czyniła wyrzutów, nigdy nie denerwowała się. Mowa Jej była przyjemna, rozsądek zadziwiał wszystkich, mówi Święta Tradycja. Ona przędła len i wełnę, lubiła haftować jedwabiem, zwłaszcza szaty duchownych. Zachował się ornat, zrobiony Jej sprawnymi rękami. I rękodziełem Swoim Ona starała się służyć Bogu, być „Służebnicą Bożą”. Dziewica Maria jakby przeczuwała Swoje przeznaczenie Samej stać się ożywionym chramem Bożym.
Jej służba przejawiała się zwłaszcza w trudzie modlitewnym. Święta Tradycja opowiada: „Przeczysta Dziewica szybko poczuła niewytłumaczalną słodycz modlitwy i pokochała niezbędne odosobnienie”.
Po robótkach ręcznych młoda Dziewica zaczynała modlić się i czyniła to dotąd, póki aniołowie nie zjawiali się do Niej z pokarmem.
- Ot dobrze! Mi by oni tak się zjawiali! – wykrzyknął Sierioża.
- Nam oni nie zjawiają się, dzieci – westchnęła babcia. – My jesteśmy zbyt otruci przez telewizor. Ty przecież zamiast modlitwy jego śpieszysz włączyć. A kto stamtąd zjawić się może?
Dmitrij Michajłowicz stwierdził:
Panna Maria czystością przewyższała wszystkie pokolenia ziemskie i nawet świat anielski. Jak o Niej w Cerkwi się śpiewa:
Czestniejszuju Chieruwim i sławniejszuju biez srawnienija Sierafim, biez istlenija Boha Słowa rożdszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem.
Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania Chwalebniejszą od Serafinów, Któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy. (tłumaczenie na podstawie www.Cerkiew.pl)
I nam przeznaczone jest upodobnić się do Matki Bożej, stać się miejscem zamieszkania Ducha Świętego.
„Czyż nie wiecie, że jesteście chramem Bożym, i Duch Boży mieszka w was? – pyta nas uczeń Zbawiciela apostoł Paweł. – Jeśli kto zniszczy chram Boży, tego ukarze Bóg, bowiem Chram Boży jest święty; a ten chram – wy jesteście”.
Wchodząc po schodach, Dmitrij Michajłowicz usłyszał znajome głosy.
- Mamo, Sierioża znowu zabawki rozrzucił i zbierać nie chce!
- A ty – podkradasz!
- A ty – sumienia nie masz!
- Sama sumienia nie masz!
- Ja to sumienie mam, to ty lubisz, żeby za ciebie inni harowali!
Brzmiący dzwonek przestraszył babcię:
- Ciszej, dzieci, ciszej! Do nas przyszli. Jak nie wstyd! – I otworzywszy drzwi, powiedziała ze zmieszaniem: – Dzień dobry. Wejdźcie, wejdźcie.
- Dzień dobry! Co tu za bitwa? Nawet na klatce schodowej kanonadę słychać.
- To u nas bitwa lokalnego znaczenia – tata wyciągnął rękę. – Dzień dobry!
Powitała gościa i wchodząca do pokoju mama. Ona powstydziła dzieci:
- Wy dlaczego nie witacie się?
Jeszcze nie ochłonąwszy po burzliwej kłótni, dzieci wymruczały powitanie.
Przeszedłszy do pokoju, Dmitrij Michajłowicz z jakiegoś powodu nie zamierzał zostawiać bez uwagi tego, co zaszło
- Więc co też tu się wydarzyło?
- Wszystko w porządku – wycedził obrażony Sierioża.
Czując swoją winę, on nie chciał rozpatrywania. Jednakże poszukująca prawdy Tania, nie śpieszyła postawić kropki i nadal wychowywała brata:
- Wszystko w porządku! Sieriożkę czasami, jak mówi tata, trzeba wstrząsać, jak lek przed użyciem.
- A jak też go wstrząsają?
- Do kąta stawiają!
Żeby o wnuczce nie ukształtowało się błędne wyobrażenie, babcia pośpieszyła dopełnić obraz:
- Kiedy jego stawiają do kąta, Tania przeżywa: ukradkiem daje mu cukiereczki...
Sprzeczność dziecięcej duszy podkreślił i tata:
- Sama naskarży, a potem, widać, sumienie się budzi. Zaczyna załagadzać.
Dmitrij Michajłowicz jakby czekał na to słowo:
- A co to takiego sumienie, dzieci?
- Nie wiem – Sierioża jeszcze nie zapomniał o naniesionej mu stracie moralnej i nie chciał zniżyć się do ogólnej rozmowy. Natomiast Tania dostrzegła samą istotę:
- To kiedy wstyd bywa.
- Tylko wstyd i ratuje, inaczej żadnego porządku nie ma. Mówisz, mówisz... Już i kąt nie działa, chociaż pas bierz a przecież szkoda – opowiedziała o swoich rodzicielskich trudnościach mama.
Tata zaś zdecydował dokopać się do głębi problemu:
- Nie rozumiem... Mówiliście: Bóg jest miłością. Jak więc On Swoje stworzenie – Adama i Ewę – skazał na cierpienia, ciężką pracę, pozbawiwszy Swojej pomocy? Czy mógł postąpić tak prawdziwie kochający Ojciec, rzuciwszy Swoje dzieci na pastwę losu, wypędziwszy ze Swojego Ojcowskiego domu, pozostawiwszy ich we władzy Swojego wroga – szatana? Czy to miłość?
Gość odpowiedział pytaniem:
- A kto powiedział, że Bóg porzucił Swoje stworzenie, Swoje dziecko? On nie porzucił ani jednego z nas. On żyje w duszy każdego, słyszymy Jego głos, jeśli tylko zapragniemy usłyszeć.
- Jak to? – ze zdziwieniem zapytała Tania.
- Wyobraź sobie – Dmitrij Michajłowicz ni to wymyślał z marszu, ni to przypominał kolejną historię – chodził zuch-chwat do lasu po grzyby – nic nie znalazł. Spotkał dziadka z babcią. Nieśli oni pięknego-przepięknego prawdziwka, wielki: do kolana sięgał. Nigdy on takich nie widywał. Chciał było swoimi zachwytami się podzielić, a babunia sama pyta:
- Nie powiecie nam, młody człowieku, co to za grzyba znaleźliśmy, nietrujący? A to my z dziadkiem w takich sprawach niedoświadczeni.
Domyślił się zuch-chwat, że przed nim ludzie inteligentni, ufni, oszukać ich łatwo, więc i oświadczył tonem znawcy:
- On, babuleńka, z rodzaju muchomorów. Ręce dobrze umyjcie!
- Dlaczego to niby? – pogubiła się stareńka.
- Żeby nie otruć się – rzucił przez ramię zuch i odszedł na bok, za krzaki się schował.
Powzdychali staruszkowie, oni już i plany zaczęli snuć, rozmarzyli się: jak wysuszą grzyba i zimą podczas Wielkiego Postu zupkę ugotują. Poochali, poochali, położyli swoją zdobycz w trawie ostrożnie (jednak piękny), tak i poszli szukać sobie pomocy żywnościowej do emerytury.
Odczekał zuch, kiedy staruszkowie dalej odejdą, podniósł grzyba i do domu pośpieszył chwalić się, jaki grzybiarz z niego cudowny.
Jednakże wkrótce okazał się robak. Nie, nie w prawdziwku. Ten czyściutki był, tylko z jakiegoś powodu nie cieszył. Otaczający wydawali okrzyki zachwytu, jak zuch znalazł taki dziw. On, oczywiście, nikomu o staruszkach nie opowiadał. Plótł, co do głowy przyjdzie, ale stawała się jego historia coraz smutniejsza i smutniejsza, a oto twarze oszukanych, zwłaszcza staruszki, jemu coraz częściej i częściej się przypominały. Niejeden raz nawet wydało się, że westchnienia jej słyszy. Zaczęła go myśl prześladować: jak by odnaleźć tych staruszków i zwrócić im grzyba. Ale gdzie ich znajdziesz? Robak zaś duszę drążył i drążył: to we śnie, to na jawie widziało się mu, jak trudno żyje się stareńkim, to wyda się, że zachorowali, ani leków, ani witamin kupić nie mogą – za emeryturę co kupisz? Jak im grzyb by się przydał...
Nie ma spokoju zuchowi. I siły ma dużo: młody młodym, ale oto z tym robakiem, duszę drążącym, w żaden sposób nie upora się – nic go nie raduje.
Co to za robak taki, spokój i radość zjadający, duszę męczący?
- Wstyd to. Zrobiło mu się wstyd – bez wysiłku zrozumiała Tania.
- Albo jeszcze mówią – dodała mama – sumienie zamęczyło. Poeta Jewgenij Winokurow napisał wiersz o tym.
Można żyć pogodnie, umówiwszy się
Zło uważać dla wygody za dobry fant.
Ale co robić temu, czyje sumienie
Wszystko nieoczekiwanie postawi na kant?
Co tu robić, kiedy w człowieku
O przyjściu swoim obwieści,
Niech przypadkowo, niech czasami,
Jak trąby archaniołów, wstyd?
...I choć lata leciały, on jednak
Człowieka znienacka doścignął -
Wśród bitwy, z ukochaną na łożu,
Na uczcie wznoszącego kielich.
Nie znam większego cudu!
Sumienie nasze do dziś jest tajemne.
Nie wiem, skąd, skąd
W człowieku pojawiło się ono.
Sumienie – światu na wieki nagroda,
Wiecznie żywe – głuszy je kto czy nie głuszy.
Podziwiać nie nikczemności trzeba,
A bezmiar wysokości duszy.
- Skąd ono – sumienie? – jakby odpowiadając poecie, wyjaśniła babcia. – przecież
ludzie z nim się rodzą. Pamiętam, jeszcze malutka byłam, u nas mieszkała pewna
staruszka. Często bywałam w jej pokoiku, pomagałam jej nawlekać nitkę do igły:
ona już słabo widziała. Raz zauważyłam w jej szkatułce pieniążek wśród guzików,
haczyków, klamerek. Pomyślałam, że ona o nim zapomniała, więc raz, kiedy babcia
wyszła, tę monetkę sobie do kieszonki włożyłam. Po co mi ona była potrzebna –
nie wiem. Najszybciej, po prostu bies omamił, szepnął: weź, a ja, głupia, i
posłuchałam.
Tu wraca staruszka, i czegoś znów do szkatułki polazła. Ja zamarłam, poczerwieniałam. Nikt mnie nie uczył, że brać cudze niedobrze, ale sama czułam. Pogrzebała, pogrzebała ona w szkatułce i mówi: „Tu rublik leżał, a teraz nie ma. Gdzież to on mógł się podziać?”
Ja jeszcze bardziej poczerwieniałam i mówię: „On, na pewno, upadł, potoczył się gdzieś. Zaraz poszukam”.
Sama szybciej pod stół, żeby ona moich płonących policzków nie widziała, a tam niepostrzeżenie wyciągnęłam z kieszeni pieniążek i mówię radośnie: „Tu on, pod stół się zatoczył”.
Staruszka wzięła monetkę, powiedziała „Dzięki Bogu!” i jakoś w zamyśleniu na mnie popatrzyła. Ja z pokoju pospiesznie wyparowałam. Tak wstyd mi było, tak to było poniżające, że całe życie to pamiętałam i nigdy nic cudzego wziąć nie mogłam.
- Nic dziwnego – skomentował tata. – Ten „wewnętrzny głos” – zwykłe normy moralne, zasady moralności, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Po prostu nie pamiętacie, że tego was uczono.
Ale Dmitrij Michajłowicz znalazł swoje ważne argumenty:
- A skąd rozumienie dobra i zła u dzikich plemion? Tego głosu nie można ani przekonać, ani oszukać, ani przekupić. On jest u wszystkich – i u pogan, i u bezbożnych, i u wierzących. Dla wszystkich ludzi to nieubłagalny piętnujący sędzia, duchowa siła, stojąca ponad umysłem człowieka, jego namiętnościami, pragnieniami, wolą; siła panująca nad nim, bowiem sumienie jest właśnie głosem Boga w nas. Ono mówi, co jest dobre i złe. Ono powstrzymuje nas od złych postępków i zachęca do dobrych.
Jednak te rozważania nie przekonały taty:
- Jeśliby sprawa przedstawiała się tak prosto, to dobro rzeczywiście panowałoby w duszy każdego i na świecie nie byłoby przestępstw. Jednak zło istnieje i znacznie go więcej, niż dobra. Pamiętam, Hitler rozkazał całemu narodowi zapomnieć o sumieniu, ogłosił: ja – wasze sumienie! I płonęły piece Majdanka i Oświęcimia, spalając niewinnych.
- Ale ty zapominasz o wolnej woli – powiedziała mama. Człowiek ma władzę jak i usłyszeć głos sumienia, tak i zagłuszyć je w sobie. Czytałam spowiedź pewnego kata, Prokofija. Zwykły chłopak, wierzył we wszystkie komunistyczne hasła. W latach trzydziestych był przodownikiem pracy w fabryce, aktywnym komsomolcem, wstąpił do partii. Jego portret na honorowej tablicy wisiał. Wezwali raz Prokofija do kierownictwa i zapytali o jego stosunek do wrogów narodu. On, jak i wiele ofiar partyjnej propagandy, szczerze ich nienawidził… Pochwaliwszy jego poglądy, od razu zaproponowali mu pracę w oddziale. Zaczęli dobrze karmić (a czasy były głodowe) i dali do ręki mauzer. Nocami on rozstrzeliwał skazanych na śmierć. Robota prosta: naciskaj sobie na spust – i już. Prawda, przez noc ręka bardzo się męczyła, nad ranem podnieść nie mógł – nawet musiał masaż robić.
Z tego specjalnego oddziału, gdzie on pracował, kto zwariował, kto zastrzelił się… Fiedka Tarakanow, strasznie pijący, na drzewie się powiesił, poznawszy wśród trupów ojca i brata. Wielu z „oddziału służby specjalnej” wykreślano z powodu nerwów. Prokofijowi zaś często przypominał się pierwszy zabity przez niego więzień, na ręce którego, jeszcze drgającej w konwulsjach, on przeczytał tatuaż „Sasza Sierow”. Kiedy Prokofia uczyniono starszym w oddziale, on zaczął jeździć specjalnym samochodem, którym przewożono więźniów. I Bóg dał raz mu, kiedy przejeżdżał przez główny plac, zauważył chudego chłopczyka, wyraźnie samotnego. Zapytał go:
- Czyj jesteś? Ten odpowiedział:
- Jestem Sasza Sierow.
- A mama i tata gdzie?
- Ich już dawno wywieźli takim samochodem.
„Sasza Sierow!” – tatuaż zaczął skakać przed oczami. Pochwycił chłopczyka, przywiózł do domu, ogłosił swoim synem i od tej pory dowiadywał się o adresy tych, których zabił, jeśli ich dzieci okazywały się bez rodzin, adoptował. Sześcioro wychował, oprócz swoich, wszystkim dał wyższe wykształcenie. Do tego czasu Prokofij zaczął już rozumieć, kto jest prawdziwym wrogiem narodu. Przejrzenie było gorzkie, sam był już ciężko chory. Przyszedł przed śmiercią do Pieczerskiej Cerkwi, postawił od razu sto świec, za wszystkich, kogo pozbawił życia. Ale ani dzieci, które wychował, ani dwanaście wnuków nie okazały się odkupieniem, nie zagłuszyły jego męczarni.
Tak, żałosny jest ten, kto ma nieczyste sumienie! – przypomniał tata słowa Puszkina.
- Tego kata nie nazwiesz żałosnym – nie zgodziła się mama. – Szybciej, jego żal. On sam został ofiarą potwornego oszustwa. Ale głosu sumienia nie udało się mu zagłuszyć.
- To było potem – machnął ręką tata, – A gdzież było jego sumienie w czasie niekończących się rozstrzeliwań? Gdzie się podziało? Czytałem o pewnym doświadczeniu: kilka osób pogrążono w hipnotyczny sen. Nakazano im wziąć nóż, wejść do pokoju i wbić go w leżącego na łóżku człowieka. Oczywiście, leżał manekin, ale ludzi przekonano, że to żywy człowiek, którego oni powinni zabić. Wszyscy posłusznie wykonali rozkaz, oprócz jednego, który zaniósł nóż, a wbić nie mógł. Nawet w stanie hipnozy zadziałał w nim jakiś moralny hamulec. On był tak wychowany, przyuczony do norm moralnych. Jeśli zaś wyjść z waszej pozycji o wrodzoności sumienia, o głosie Bożym, słyszalnym przez każdego, to nikt z uczestniczących w doświadczeniu nie mógłby wbić noża. Jednak nie posłuchał polecenia jeden, wynika, że ten głos nie jest właściwy dla każdego. Czyż nie tak?
A jaki głos słyszał słynny wódz Tuchaczewski, wydając rozkaz otruć toksycznym gazem swoich ludzi – chłopów Tambowskiej guberni, którzy powstali przeciwko radzieckiej władzy za to, że zabierano im chleb i ziemię?
Tuchaczewski dysponował wielką armią – 45 tysięcy żołnierzy, setki karabinów maszynowych, dział, pociągów pancernych, wozów pancernych, samolotów. 50 tysięcy chłopów siedziało już za kratami. Pozostali – staruszkowie, kobiety, dzieci – chowali się w lasach. Czyż nie mógł poradzić z uciekinierami bez chloru? Nie drgnęło mu serce podpisać rozkaz o oczyszczeniu lasów gazami, które uśmierciły wszystkich, którzy tam się chowali. Jaki głos mu to podpowiadał? A jego armia – to przecież ci sami chłopi. Oni jaki głos słyszeli, kiedy takiego samego, jak sami, chłopa wypędzali z domów, rozstrzeliwali, dusili trucizną? Wtedy był rok 1921. Przytłaczająca większość tych chłopców było jeszcze ochrzczonych: choćby dla tradycji, ale we wsiach zawsze chrzczono. Tak? – tata zwrócił się do Dmitrija Michajłowicza.
- Tak – zamknąwszy oczy, odpowiedział ten.
- Wiec dlaczego milczał w nich głos Boga? – głos taty drżał.
- Skąd wiesz, że milczał? – ze wzruszeniem odezwała się mama. – Czytałam pamiętniki pisarza Arkadia Gajdara. U nas jego książki w milionowych nakładach wydawano. Gajdara Dzieciom zawsze za przykład stawiali, opowiadając, że w wieku 15 lat on już kompanią dowodził. W pamiętniku zaś ten bohater pisał: „Śniły się twarze ludzi, których zabiłem w dzieciństwie”. On próbował znaleźć zapomnienie w alkoholu. A w czterdziestym pierwszym roku za cenę swego życia uratował towarzyszy-partyzantów.
U nas prawie z każdego próbowali zrobić albo ofiarę, albo kata, i jeśliby nie było w duszy narodu sumienia, zdolności do pokajania, do czego byśmy doszli? Historia wie – takie państwa znikały z powierzchni ziemi.
- Ale i teraz jesteśmy na skraju zagłady – nie powstrzymywał się tata. – Brat walczy z bratem, właściwie, było to przepowiedziane. Dlaczego u nich sumienie milczy?
- Kto z wami będzie się sprzeczać– pojednawczo powiedział Dmitrij Michajłowicz – kiedy mówicie o roli wychowania? Znaczenie jego jest ogromne. Ale postawiliście sprawę inaczej – dlaczego Bóg porzucił człowieka na samowolę losu? Nie, On nie porzucił. On stoi przy drzwiach naszej duszy i przez nasze sumienie puka do nas. Nam zaś dana wolność woli, tylko od nas zależy, wpuścimy Go albo zamkniemy drzwi swojej duszy dla Dobra, Światłości, Prawdy i Miłości.
- Ale dlaczego ten głos nie wszyscy słyszą? – już nie pytał, a raczej oburzał się tata.
Zamiast odpowiedzi znów nastąpiła historia, prawdopodobnie, wzięta z życiowego doświadczenia samego Dmitrija:
Podarował tatuś córce tranzystorowy odbiornik radiowy, całą rodziną wyjednali nad Morze Czarne. Pogoda wspaniała, woda ciepła. Córka, tylko dojdzie do plaży, rzuci odbiornik w piasek, zdejmie sukienkę i – plusk do wody. Po kąpieli zechce i muzyki posłuchać. Otrząśnie radio z piasku i zaczyna wyszukiwać jakąś piosenkę. Raz włączyła, a wyszukać nic nie może. Zamiast melodii – szumy i trzaski.
- Coś ono nie działa – mówi do taty. Popatrzył tata, co tam wewnątrz, i westchnął:
- Jakże ono teraz może działać, jeśli całe zabite brudem?
Naszą wolą jest utrzymać sumienie tak, abyśmy wyraźnie słyszeli jego podpowiedzi. Jeśli postępujemy wbrew jego radom, zanieczyszczamy duszę złymi uczynkami, zawalamy ją nieczystymi myślami i pragnieniami, to nie słyszymy głosu Boga.
- O takich to i mówią: człowiek bez sumienia (bezwstydny) – powiedziała babcia.
- To nie znaczy, że sumienie całkowicie u niego zginęło – zauważył Dmitrij Michajłowicz. – ono będzie dawać znać o sobie poprzez przygnębienie, to poprzez beznadziejny smutek. Karzące sumienie wywołuje nie tylko niepokój, ale czasami podświadomy strach, męczące oczekiwanie przyszłej odpłaty.
- Dlatego od dawna mówią: „sumienie przemówiło”, „sumienie zamęczyło”, „sumienie nie pozwala” albo „sumienie spokojne” – przypomniała babcia.
- To świadczy o tym – Dmitrij z aprobatą skinął głową – że nie człowiek rządzi sumieniem, a sumienie kieruje nim. Ono ostrzega przed złem, pouczając ku drodze miłości. „Dobre sumienie”, do posiadania jakiego wzywał apostoł Paweł, daje duszy spokój, pocieszenie, radość.
- A i sam święty Paweł – pośpieszyła dodać babcia – chociaż i głodował, chodził prawie nago, często znosił pobicia, ale zawsze był radosny i pogodny, albowiem sumienie jego było czyste.
Gość otworzył notatnik i, przekartkowawszy, przeczytał słowa świętego Jana Złotoustego:
Ani wielkość władzy, ani mnóstwo pieniędzy, ani bezmiar potęgi, ani siła fizyczna, ani rozkoszny stół, ani wspaniała odzież, ani pozostałe ludzkie wyższości nie dostarczają spokoju duszy i radości, ale bywa to owocem duchowego spełnienia i dobrego sumienia.
Mający dobre sumienie, chociaż odziany w łachmany, chociaż i walczy z głodem, ma większy pokój w duszy niż żyjący rozkosznie; ale uświadamiający za sobą złe, chociaż obłożony gromadami pieniędzy, biedniejszy jest od wszystkich.
- A co mają robić ci – przerwał tata – którzy splamili swoje sumienie? Męczą się?
Dmitrij Michajłowicz przewrócił kartkę i kontynuował:
Kiedy leżysz wieczorem w pościeli, kiedy zostaniesz sam i nikt ci nie przeszkadza, wtedy zanim zaśniesz, otwórz księgę swego sumienia, czytaj w niej i sprawdzaj, czy nie zawiniłeś w czymkolwiek – czy to w myślach, czy w słowach, czy w uczynkach. Jeśli okaże się, że zawiniłeś, to natychmiast, bez zwłoki zgaś grzechy twoje w serdecznym pokajaniu i obiecaj sobie w nadchodzących dniach jak najszybciej wyznać grzechy twoje przed kapłanem.
- Jezus Chrystus dlatego to nazwany jest Zbawicielem – Dmitrij Michajłowicz zamknął notatnik i obrócił się do taty – że On otworzył nam drogę do zbawienia naszej duszy. Ta droga – Cerkiewne Sakramenty.
Kapłanowi dane jest prawo w imieniu Boga wybaczać nasze grzechy, jeśli my głęboko się pokajamy i postanowimy nie powtarzać ich ponownie.
- Ciało, pewnie, myjemy każdego dnia – dodała babcia – a duszę tylko brudzimy, zapominając słowa Pana: „Pokajajcie się, bowiem zbliżyło się Carstwo Niebieskie”.
- Obmywszy pokajaniem swoje sumienie, wypełniając jego nakazy, będziemy właśnie wypełniać Przykazania Boże – Dmitrij Michajłowicz zamyślił się, szukając podsumowujących słów. – Sumienie – to jest właśnie wewnętrzny Zakon Boży w nas. Żyjąc według Przykazań, zaczynamy wypełniać nasze przeznaczenie – dążymy, aby stać się bogopodobnymi. Bóg wskazał cel życia ludzkiego: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz Niebieski”.
Sumienie właśnie podpowiada nam wolę Bożą, uczy spełniać ją. Oto dlaczego modlimy się:
Da priidiet Carstwije Twoje. Da budiet wola Twoja, jako na niebiesi, i na ziemli…
Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi…
Tym razem babcia powitała Dmitrija Michajłowicza słowami:
- Zbliża się wielkie święto – Boże Narodzenie. Od dawna do niego się przygotowujemy. Ale chcielibyśmy usłyszeć Wasze odpowiedzi na pytania, które u nas się pojawiły.
- Jakie konkretnie?
- No, Sierioża, dawaj swoje.
- Dlaczego – Sierioża z napięcia aż czoło zmarszczył – Bóg – On przecież Duch – stał się człowiekiem, Jezusem Chrystusem?
- To pytanie i mi przyszło do głowy – dołączył się do syna tatuś. Bóg przecież Wszechmocny. On mógłby objawić się na ziemi w takiej postaci, że wszyscy zadrżeliby ze strachu i zaczęliby się słuchać. Mógłby czynić cuda na oczach wszystkich ludzi i wszyscy uwierzyliby w Niego. Dlaczego jednak przyszedł do nas jako człowiek?
- Takie pytania – Dmitrij Michajłowicz znów wykorzystał dla odpowiedzi przypowieść (podobieństwo) – niepokoiły też pewnego hindusa, którego pociągało chrześcijańskie nauczanie. Ale niektóre prawdy pozostawały mu zagadką. Taką niepojętą tajemnicą dla niego była i tajemnica Bożego Wcielenia, to znaczy pojawienie się Boga w postaci człowieka, tajemnica narodzenia się Chrystusa.
Pewnego razu, spacerując i rozmyślając o tym, omal nie nadepnął na mrowisko. Kilka minut obserwował, jak starannie pracują mrówki. Ale oto jego cień, zasłaniający słońce, zaniepokoił owady, które poczuwszy niebezpieczeństwo, zaczęły się chować. On pełen czułości i troski powiedział: „Kochane, nie bójcie się! Ja nie uczynię wam żadnej szkody. Jestem jak i wy, Boże stworzenie. Dlaczego mam was krzywdzić? Chcecie, pomogę wam? Dlaczego uciekacie, ja przecież was kocham?!”
Ale mrówki uciekały jak najdalej. Jego słowa nic dla nich nie znaczyły, dlatego że ich nie rozumiały.
I tu przyszło do niego rozwiązanie nurtującego go pytania. Jak myślicie, czego domyślił się hindus?
Po usłyszanej historii dla Sierioży odpowiedź wydała się prosta:
- O tym, że Bóg postanowił stać się podobnym do człowieka, żeby ludzie nie wystraszyli się Go.
- Prawidłowo, żeby nie widzieli w Nim obcego.
Ale ponieważ odpowiedź nie była wyczerpująca, były kolejne pytania:
- Dlaczego On chciał, żeby ludzie nie bali się Go?
Zakładając, że dzieci mogą się nie domyślić, odpowiedziała mama:
- Prawdopodobnie dlatego, żeby nie pozbawiać ludzi ich wolnej woli, żeby postępowali nie ze strachu, a tak, jak podpowiada im sumienie.
Babcia dodała:
- Bóg nie chciał przekształcać ludzi w niewolniczych sług, bojących się bicza. On chciał, żebyśmy się stali Jego dziećmi – synami i córkami, Jego dziedzicami.
- Wspaniale. Pan chciał zdobyć nasze serca Swoją miłością – podsumował Dmitrij Michajłowicz i zaproponował: – Skoro przygotowywaliście się do święta, czytaliście o nim, to może urządzimy maleńki egzamin? Zgoda?
- Jak, dzieci, zaryzykujemy? – zapytała babcia.
- Zgoda! – odważnie zgodził się Sierioża, a oto Tania wymamrotała:
- Ja się boję…
- Nie bój się, nie bój – szepnęła jej babcia. W razie czego, pomogę ci.
- Wy tam jakiś spisek knujecie? – gość żartując pogroził palcem. – A wiec, w którym roku żyjemy?
- W 2002 – pytanie zaskoczyło dziewczynkę.
- A dlaczego tak liczymy? Co, wcześniej ludzie nie liczyli lat?
- Liczyli, ale inaczej. A kiedy przyszedł Jezus Chrystus, to od roku Jego narodzin zaczęli liczyć od nowa.
- Znaczy, całą historię ludzie podzielili na dwie części – przed i po Narodzeniu Chrystusa. Tak?
- Tak – potwierdził chłopczyk, choć ta myśl, prawdopodobnie, po raz pierwszy przyszła mu do głowy.
- Taniusza, co było z Panną Marią, kiedy Ona skończyła 14 lat?
- Ona musiała opuścić chram, gdzie ją wychowywano. Ale rodzice Jej już umarli. Oni przecież całkiem starzy byli.
- Żenić się, to znaczy wychodzić za mąż – poprawił się Sierioża – Ona nie zamierzała. Przecież obiecała całe Swoje życie poświęcić Bogu. Więc kapłani poszukali jej staruszka – 80-letniego Józefa, żeby on uważał się za jej męża i opiekował się Nią.
- Ale i Panna Maria troszczyła się o niego. A w wolnym czasie modliła się i czytała „Biblię dla dzieci” – dodała Taniusza.
Wszyscy się roześmiali.
- Dlaczego się śmiejecie? Coś nie tak powiedziałam?
- Wszystko tak, kochana – babcia objęła wnuczkę. – Tylko wtedy jeszcze „Biblii dla dzieci” nie zdążyli napisać. Było Pismo Święte.
- Więc co ważnego wydarzyło się w domu Józefa w maleńkim miasteczku Nazarecie? – Dmitrij Michajłowicz kolejne pytanie adresował do Sierioży.
- Pewnego razu do Niej przyszedł Archanioł Gabriel i powiedział, że Ona urodzi Syna Bożego.
- Nie zwróciłeś uwagi na to, co w tym czasie robiła Panna Maria?
- Czytała Pismo Święte.
- Tak. Święta Tradycja mówi, że Ona czytała księgę proroka Isaji (Izajasza): „Oto Panna urodzi Syna i nadadzą Mu imię Emanuel”. Słowo „Emanuel” tłumaczy się jak „z nami Bóg”. Tak naprawdę to nie imię narodzonego, a przepowiednia o tym, że ludzie będą mówić: „Z nami Bóg”. Co było dalej, babciu?
- W tym momencie, kiedy Ona przeczytała te prorocze słowa i zaczęła modlić się o przyjście Zbawiciela, rozległ się głos Bożego posłańca: „Raduj się Błogosławiona! Pan z Tobą! Ty urodzisz Syna i nadasz Mu Imię Jezus. On będzie wielki i nazwany zostanie Synem Najwyższego i Królestwu Jego nie będzie końca”.
- Jak Panna Maria przyjęła słowa niebieskiego posłańca? – Dmitrij Michajłowicz zwrócił się do mamy.
- Najpierw Ona była zmieszana, ponieważ obiecała Bogu być Mu zawsze wierną. Panna Maria zapytała Anioła: „Jak to się stanie, jeśli Ja męża nie znam?” Anioł wytłumaczył, że swojej obietnicy Ona nie złamie: „Duch Święty najdzie na Ciebie i moc Najwyższego ocieni Ciebie: dlatego i narodzone Święte nazwane zostanie Synem Bożym”. Wtedy Maria pokornie odpowiedziała: „Ja służebnica Pańska; niech będzie Mi według słowa twego”.
- Co zaś uczynił Józef, kiedy zauważył, że Przenajświętsza Maria oczekuje dziecka?
- On chciał pozwolić Jej w tajemnicy odejść, ale we śnie zjawił się mu Anioł Pański i powiedział: „Józefie nie bój się przyjąć Marii, żony twojej, ponieważ zrodzone jest od Ducha Świętego. Urodzi zaś Ona Syna i nadasz Mu imię Jezus, albowiem On zbawi ludzi Swoich od ich grzechów”.
- Tak – Dmitrij Michajłowicz z zadowoleniem kontynuował: – To wszystko miało miejsce w Nazarecie. A jak to wyszło, że Jezus Chrystus urodził się w innym miejscu? Gdzie On się urodził?
- W Betlejem – lekko zaciąwszy się, odpowiedziała Tania.
- Jak wiec Maria znalazła się w Betlejem? – gość pytająco popatrzył na tatę, który wykazał historyczne rozeznanie.
- W tych czasach Judea znajdowała się pod panowaniem Rzymu. Rzymski imperator August rozkazał przeprowadzić spis wszystkich ludzi, żyjących w jego posiadłości. Każdy musiał zjawić się w mieście swoich przodków. I Józef, i Maria byli z rodu cara Dawida, i musieli wybrać się do miasta, w którym kiedyś urodził się car Dawid. To było miasto Betlejem. Droga była daleka.
- Prawie 170 kilometrów – pochwalił się swoją wiedzą Sierioża.
- I szli oni kilka dni – dokończył swoją odpowiedź tata.
- Co jest szczególnie uderzające – wniósł swój wkład do wspólnej opowieści Dmitrij Michajłowicz – było to przepowiedziane bardzo dawno. Prorok Micheasz na ponad 700 lat przed Narodzeniem Chrystusa pisał: „Betlejem! Z ciebie wyjdzie Ten, Którego pochodzenie od początku od dni wieczności”.
- Kiedy Józef i Maria przyszli do Betlejem, to nigdzie nie było im miejsca – powiedział ze współczuciem Sierioża. – Wszystkie gospody były przepełnione przez przybyłych na spis i drzwi wszystkich domów były przed nimi zamknięte.
- Oni znaleźli grotę – przerwała bratu dziewczynka – w której pastuszkowie podczas złej pogody chowali owce, żeby się nie przeziębiły.
- On urodził się w cichą, czystą, jasną noc… – bez pośpiechu zaczął Dmitrij Michajłowicz. – Stwórca wszechświata przyszedł do ludzi nie wstrząsając ziemią, nie rozjaśniając błyskawicami nieba, nie grzmiąc piorunami. Urodził się w ciszy, co było przepowiedziane: „On zstąpi, jak krople, zraszające ziemię, albowiem On przyszedł pojednać niebo z ziemią, Boga i ludzi”.
Poprzez urodzenie On nie sprawił Swojej Matce bólu i cierpień. Ona od razu Sama spowiła niemowlę i położyła w jasełkach – żłóbku dla zwierząt. Wszystkie wydarzenia, wszystkie szczegóły Bożonarodzeniowej nocy skrywają głęboki sens. Car Świata urodził się nie w pałacu, a w kamiennej grocie, w ubogiej zagrodzie dla zwierząt. Zamiast miękkiej pościeli położony został na naręczu słomy. On zatroszczył się o wszystkich, tylko nie o Siebie.
Później powie: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne – gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”.
W momencie narodzin niebieskiego Zbawiciela ludzie spali, ich duchowe oczy też były zamknięte; spojrzenie, dążące do Boga, zamgliło się. I chociaż o proroctwie wiedziano, żydzi oczekiwali groźnego Mesjasza, Cara, który zjawi się w blasku i sławie i wybawi ich od rzymskiego niewolnictwa. Czyż mogli myśleć, że Niebieski Władyka zjawi się tak pokornie, w cichą noc? Spali też poganie, czczący bożków, tonący w ułomnościach. Czuwali tylko...
- Pastuszkowie, pasący owce – Tania domyśliła się, że Dmitrij oczekuje od niej dalszego ciągu. – Nagle rozbłysło światło. Wśród ciemności oni zobaczyli Anioła i przestraszyli się.
- Ale Anioł – zabrała głos babcia – uspokoił ich: „Nie bójcie się! Ja ogłaszam wam wielką radość, która będzie wszystkim ludziom, albowiem dziś narodził się wam w mieście Dawidowym Zbawiciel, Który jest Chrystus Pan”. Anioł wskazał miejsce – pieczarę, gdzie pastuszkowie mogli przekonać się w prawdziwości jego słów. On powiedział: „Oto wam znak: znajdziecie Dzieciątko w pieluszkach, leżące w jasełkach”. Pastuszkowie zrozumieli o jakich jasełkach mowa, ponieważ znali tę grotę. Tu natychmiast pojawiły się niezliczone zastępy Aniołów i oni zaśpiewali „Chwała na wysokości Bogu, i na ziemi pokój, w ludziach upodobanie!”
- Aniołowie znikli – kontynuowała opowiadanie mama – a pastuszkowie poszli do groty. Tam zobaczyli Matkę Bożą, Józefa i Dzieciątko i pierwsi pokłonili się Mu. Pastuszkowie opowiedzieli Marii i Józefowi o zjawieniu się Aniołów i co słyszeli o Dzieciątku. Maria zachowała wszystkie słowa w Swoim sercu.
- Dlaczego Aniołowie przynieśli nowinę o Narodzeniu Zbawiciela, nowinę przeznaczoną dla całego świata, dla wszystkich czasów, najpierw nie władcom, nie imperatorom, nie mędrcom, nie arcykapłanom-faryzeuszom, a pasterzom?
- Dlatego, że oni nie spali – domyśliła się Tania.
- Jaka mądrala! Oni nie spali nie tylko ciałem, ale i duchem. Oni oczekiwali. Była gwieździsta noc. Wszystko zamarło, jakby i przyroda oczekiwała czegoś nadzwyczajnego. Patrząc na niebo, na niezliczone gwiazdy, człowiek mimo woli myśli o czymś wzniosłym. Ludzie dawno wiedzieli o przyszłym przyjściu Mesjasza i oczekiwali Go.
Czuwali duchowo i pasterze, z nadzieją i drżeniem patrząc na gwieździste niebo. Oni byli gotowi swoim wewnętrznym światem spotkać się ze światem wyższym. Później Pan powie słowa, skierowane również do nas: „Czuwajcie, albowiem nie wiecie, o której godzinie przyjdę”, ostrzegając, abyśmy nie byli duchowo ślepi.
Dalej czytamy w Ewangelii: „Kiedy Jezus urodził się w Betlejem Judejskim, w dni cara Heroda przyszli do Jerozolimy mędrcy ze wschodu i mówią: „Gdzie narodzony Car Judejski? Albowiem widzieliśmy gwiazdę Jego na wschodzie i przyszliśmy pokłonić się Jemu”. Kim są mędrcy? – Dmitrij Michajłowicz znów poprosił o odpowiedź tatę.
- Tak nazywano kiedyś ludzi, posiadających dużą wiedzę z dziedziny astronomii, to znaczy w badaniu ciał niebieskich.
- Dlaczego oni przyszli do Jerozolimy, zobaczywszy nieznaną gwiazdę? – zwrócił się gość do mamy.
- W tych czasach wielu uważało, że z pojawieniem się na niebie nowej gwiazdy na ziemi rodzi się wielki człowiek, a kiedy ktoś z wielkich umiera, to gwiazda gaśnie. Na Wschodzie też wiedziano o zbliżającym się nadejściu Mesjasza. Oni byli przekonani, że to przyjście będzie zaznaczone pojawieniem się nowej gwiazdy.
- Ale dlaczego oni poszli akurat do Jerozolimy?
- Dlatego że – powiedziała mama – prorok przepowiedział, że narodzi się car Judejski. A Jerozolima była stolicą Judejskiego carstwa.
Dmitrij Michajłowicz z zadowoleniem kiwnął głową i kontynuował:
- Przyszedłszy do Jerozolimy i pytając o nowo narodzonego, oni powinni byli zauważyć, że nikt nie wie o narodzinach carskiego syna. Mędrcy doskonale rozumieli, że przy cieszącym się dobrym zdrowiem okrutnym carze Herodzie pytanie o innego cara mogło skończyć się dla nich źle. Co więc zmusiło ich zostawić dom, bliskich i udać się w daleką podróż, narażając się na niebezpieczeństwa? Czyż szli tylko dlatego, żeby pokłonić się cudzemu carowi?
- Oni wierzyli, że to będzie nie tylko kolejny car Judejski, a Car całego świata, Mesjasz.
- Dlaczego więc tylko trzech mędrców przyszło oddać pokłon Carowi całego świata? Dlaczego oni pierwsi po pastuszkach mieli zaszczyt zostać powołanymi pokłonić się Dzieciątku?
Pytanie wywołało powszechną trudność. Tania trąciła babcię: ratuj. Ta pochyliła się do wnuczki i chciała cichutko podpowiedzieć, ale Dmitrij Michajłowicz był czujny i groźnie podniósł palec. Po tym babcia musiała odpowiedzieć sama:
- Myślę, za ich wiarę, za ich gorliwość.
- Tak, za wiarę! – zgodził się gość. – Zauważcie, oni nie pytali, przyszedłszy do Jerozolimy, czy narodził się car? Oni pytali: gdzie się narodził? I co było dalej?
- Usłyszawszy takie pytanie, car Herod zaniepokoił się i cała Jerozolima też.
- Dlaczego? – pytanie było skierowane do taty.
- Car Herod znany był ze swego okrucieństwa i podejrzliwości. Nawet własne dzieci on poddawał karze śmierci, podejrzewając o targnięcie na tron. Kiedy zaś doszła do niego wiadomość o nowo narodzonym Carze, wyróżnionym pojawieniem się nowej gwiazdy, to pilnie zebrał swoich mędrców i zaczął wypytywać: gdzie powinien był urodzić się Chrystus? Ci odpowiadali: W Betlejem Judejskim, bo tak napisane u proroka.
O dalszych wydarzeniach znów dowiadujemy się z Ewangelii – Dmitrij Michajłowicz podał otwartą księgę babci.
Ta zaczęła powoli czytać:
Wtedy Herod przywołał potajemnie mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy.
A kierując ich do Betlejem, rzekł: „Udajcie się tam i wypytajcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie, donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon”.
Oni zaś wysłuchawszy cara, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię.
Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę.
A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (tłumaczenie wg Biblii Tysiąclecia)
- A co to za gwiazda taka? – gość oczami szukał, do kogo by skierować to pytanie.
- To była wyjątkowa gwiazda. Anielska. Gość skinął, zgadzając się z babcią:
- Oto i święty Jan Złotousty uważa ją za rozumną moc, która pojawiła się w postaci gwiazdy. A co oznaczają dary Dzieciątku, które wręczyli mędrcy: złoto, kadzidło i mirrę”
Na to pytanie wypadło odpowiadać babci:
- Wręczając Mu w prezencie złoto, oni świadczyli, że uznają Nowonarodzonego za Cara; Kadzidło – za Boga, ponieważ kadzidło stosuje się przy nabożeństwie; i mirrę (aromatyczny olejek, którym pomazywano zmarłych) – za człowieka. Takimi prezentami oni pokazywali, że to szczególne Niemowlę – i Car i Bóg i Człowiek.
- Posłuchajmy, co dalej mówi się w Ewangelii.
Księgę wzięła mama:
Gdy oni odjechali, oto anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł: „Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić”.
On wstał, wziął w nocy Dziecię i Jego Matkę i udał się do Egiptu.
Tam pozostał aż do śmierci Heroda. Tak miało się spełnić słowo, które Pan powiedział przez Proroka: z Egiptu wezwałem Syna Mego.
Wtedy Herod widząc, że go Mędrcy zawiedli, wpadł w straszny gniew. Posłał [oprawców] do Betlejem i całej okolicy i kazał pozabijać wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch, stosownie do czasu, o którym się dowiedział od Mędrców.
Wtedy spełniły się słowa proroka Jeremiasza: krzyk usłyszano w Rama, płacz i jęk wielki. Rachel opłakuje swe dzieci i nie chce utulić się w żalu, bo ich już nie ma.
A gdy Herod umarł, oto Józefowi w Egipcie ukazał się anioł Pański we śnie i rzekł: „Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i idź do ziemi Izraela, bo już umarli ci, którzy czyhali na życie Dziecięcia”.
Jak widzimy, różnie witali Niebieskiego Cara na ziemi: jedni kłaniali się Mu, przynosząc złoto, kadzidło i mirrę, a inni chcieli zabić. Tania, jaki prezent przynieśli Dzieciątku pastuszkowie?
- Oni nic nie przynieśli – odważnie odpowiedziała Tania.
- Oni przyszli popatrzeć i pokłonić się – dodał Sierioża.
- W tym pokłonie – podsumował Dmitrij Michajłowicz – oni przynieśli najważniejszy dar, którego oczekuje od nas Zbawiciel – Wiarę, Nadzieję i Miłość.
Oto i my w to Wielkie Święto Narodzenia Chrystusa, stawiając świecę w cerkwi, wybaczając wszystkim, czyniąc dobro, powinniśmy przynieść naszemu Panu wiarę w Niego jak w Światłość świata i Nadzieję.
Wszystkiego dobrego z okazji Wielkiego Święta!
Rożdiestwo Twoje Christie Boże nasz, wozsija mirowi swiet razuma. Hospodi, sława Tiebie!
Narodzenie Twoje, Chryste Boże nasz opromieniło świat światłem poznania. Panie, chwała Tobie!
Usadowiwszy się na kolanach u dziadka, Tania wyszeptała:
- Dziadku, tak się cieszę, że do nas przyjechałeś.
- I ja się cieszę, że ciebie widzę, zadartonosa – uradowany takim wyznaniem, powiedział dziadek. Jak wy tu beze mnie, tęskniliście?
- Oczywiście… Nie tęskniliśmy tylko, kiedy wujek Dima przychodził.
- Co to za wujek Dima?
- A to ty go nie znasz? On takie ciekawe historie opowiada. Tylko słuchać.
- Jakie historie?
- O ptaszkach, pieskach i innych zwierzątkach. A potem oni z tatą się sprzeczają. Jak zaczną, to i skończyć nie mogą… rozmawiają o niezrozumiałym, zapominają, że my jesteśmy malutcy.
- Kto to – malutki? Kogo masz na myśli? – nastawił się Sierioża.
- No, że tu są dzieci – złagodziła narastający konflikt siostrzyczka.
- Aj-jaj-jaj… Czyż można o tym zapominać? – żartem powstydził dzieci dziadek.
Ale Sierioża postanowił przypomnieć, że on jest już dorosły i nie należy go mylić z jakąkolwiek drobnicą:
- Może, ty jeszcze do czegoś i nie dorosłaś, a ja już wszystko doskonale rozumiałem.
Ale Tania nie chciała teraz dyskutować z bratem i zapytała:
- Dziaduniu, a znasz coś ciekawego o ptaszkach?
- O ptaszkach? N-nie. Zresztą… pewnego razu mój stary przyjaciel, Aleksiej Adamowicz, opowiedział mi niezwykłą historię. Po wojnie on jeszcze całkiem młodziutki służył w wojsku jako saper i zajmował się rozminowywaniem. Praca to niebezpieczna – nie na darmo mówią, że saper myli się tylko jeden raz.
* * *
Wydarzyło się to w okolicy Błahowieszczeńskiego lasu, w Mohylewskim obwodzie. Walki trwały tam kilka miesięcy, tak że ziemia była po prostu wypełniona minami i pociskami. Żołnierze wyszukiwali je, ściągali w jedno miejsce, a potem wysadzali. Ale przedtem obowiązkowo wystawiali dookoła straż, żeby podczas wybuchu nikt nie ucierpiał.
- Ot, żeby popatrzeć! – marzycielsko powiedział Sierioża.
- Popatrz, czego się zachciało! Popatrzeć! Przepędziliby cię stamtąd, gdzie pieprz rośnie – babcia przywołała „bohatera” do porządku.
- Raz – kontynuował odtwarzać obraz przeszłości dziadek – przygotowali oni partię pocisków do wysadzenia. Żołnierze z obstawy dali sygnał strzałami w powietrze – niby to, gotowi, nikogo nie przepuścimy, można wysadzać. Alosza z towarzyszem przygotowali specjalny sznur do wysadzenia pocisków, zostało tylko podpalić go i schować się w ukryciu.
- Oj! – zamierając w oczekiwaniu, wyszeptała Tania.
- I w tym momencie nadleciało na nich stado srok. Na głowę siadają, za włosy chwytają. I nie to, żeby pięć-sześć, a chyba cała setka. Taki szum podniosły – strach się zrobiło. Alosza i mówi do towarzysza: „To na biedę. Coś tu nie tak…” temu też nie do wysadzania. Stoi i od srok się opędza.
I nagle usłyszeli saperzy w oddali jakiś dziwny dźwięk. Pobiegli w tym kierunku. Widzą: jedzie furą głuchoniemy ze wsi, w której żołnierze kwaterowali. I kieruje się prosto do tego miejsca, gdzie miał nastąpić wybuch. Jak on przez okrążenie przejechał – nie wiadomo. A serii z karabinów on oczywiście nie usłyszał. Żołnierze odprowadzili głuchoniemego w bezpieczne miejsce, a potem już wysadzili pociski.
- Mówią, sroka na ogonie wiadomość przyniosła, a tu one nieszczęsnego uratowały. Krzyczały: „Poczekajcie, poczekajcie! Tu człowiek! – przeżywała opowiedziane babcia.
- Niesamowite – zgodziła się mama.
- Na tyle, że w głowie się nie mieści – ochłodził ich uczucia tatuś. – W dodatku w żaden sposób nie sprawdzisz, było tak naprawdę, czy przyśniło się Aleksiejowi Adamowiczowi. Tak można opowiedzieć, co się podoba.
- Jaki ty niedowierzający, tato! – obraziła się Taniusia.
- Jak można w tą bajkę uwierzyć, jeśli normalnie sroka do siebie na trzy metry nie dopuszcza, a tu ich za włosy całe stado chwytało? No, przypuśćmy, one dogadały się spotkać w tym lesie. Ale co, wiedziały, że dziś pociski wysadzać będą? Albo zobaczyły, jak saperzy lont położyli? Wychodzi, one i w sprawach saperskich się orientowały.
- Co pozostali myślą? – dziadek zachęcił wszystkich do zastanowienia się.
- Co tu myśleć? Oczywiście, głuchoniemego Anioł-stróż uratował przy pomocy srok – z przekonaniem ogłosił Sierioża.
- On co, zgonił je tu zawczasu w stado, a potem rozkazał: „Lećcie! Chwytajcie!” Czy tak? – nie ustępował tata.
- Nie wiem – musiał przyznać Sierioża.
- A właśnie! – triumfował Igor Pietrowicz.
- A wszystko pozostałe w życiu jest ci jasne? – zapytał syna dziadek.
- Nie, oczywiście. Jeszcze wielu zjawisk nauka nie wyjaśniła. A jak my ten przypadek zbadać możemy? A czy miał on miejsce? Tak więc to opowiadanie pozostaje historią dla dzieci.
- Nie tylko – powstrzymała go babcia. – Ja wcale nie wątpię w to, że to prawda, a nie sen Aleksieja Adamowicza. A i każdy ma podobne doświadczenia.
- Ale żeby zrozumieć je, trzeba mieć wiarę – włączyła się do dyskusji mama.
- To znaczy uwierzyć w niemożliwe? – zapytał tata.
- Duchowy świat czasem objawia się przez całkiem realne rzeczy – powiedział w zamyśleniu dziadek i zwrócił się do dzieci:
- Na pewno, słyszałyście, dzieci, że w pożarach często palą się ludzie? – dziadek zabębnił palcami po stole.
- Oni co, wyskoczyć nie mogą? – zapytał Sierioża.
- Zdarza się, zaśnie człowiek, a coś zaczyna się tlić. Dym i czad tak odurzą, że człowiek nawet zbudzić się nie może. Więc i spłonie.
- Po co ty to dzieciom opowiadasz? – burknął tata.
- Pozwól, że tobie potem to wyjaśnię? – dziadek wnikliwie popatrzył na syna. – Dziękuję. Raz pewien dorosły już kawaler został nocować na daczy. Była późna jesień, a domek letni, chłodno.
- Jak u nas – zauważyła Tania.
- Kładąc się spać bez modlitwy, młody człowiek przykrył się kilkoma kocami, postawił przy łóżku grzejnik i mocno zasnął. W nocy koce zsunęły się z niego i upadły na rozżarzoną spiralę. Zaraz zaczęły się tlić. One tlą się, a on śpi.
- Aj-jaj-jaj! – Zamarła Taniusza.
- Jego tata był w tym czasie w mieście i też spał. Rodzice wiedzieli, że syn z jakiegoś powodu nie wrócił z daczy, ale zdarzało się to i wcześniej. I nagle tata zbudził się, ogarnął go niepokój. Dlaczego syn nie wrócił? Może, zepsuło się „żiguli”, i on stoi w polu?
- U nich też „żiguli”? – zauważył zbieżność Sierioża.
- Może, nie daj Boże, miał wypadek? Niespokojne, przytłaczające uczucie odpędza sen, i tata zaczyna się modlić. Prosi Pana, Obrończynię naszą Bogarodzicę, opiekuna podróżujących świętego Mikołaja Cudotwórcę, prosi Anioła-stróża syna, żeby uratowali go, jeśli grozi mu niebezpieczeństwo. Modlił się tatuś długo, całym sercem, wszystkimi myślami. Ile to trwało? Kto wie! Potem nadszedł spokój. Nawet można powiedzieć – błogi spokój. Tata spokojnie zapadł w beztroski sen.
- A co było z synem? – niecierpliwie zapytała dziewczynka.
- Być może, pozostałoby to tajemnicą, ale zachowały się pewne dowody… I dlatego syn wróciwszy następnego dnia do domu w wąskim, rodzinnym gronie musiał przyznać się do tego, co się stało. Z Bożą pomocą on zbudził się, z trudem wyciągnął wtyczkę z gniazdka, otworzył drzwi, pogasił tlące się koce, potem nieprzytomny zwalił się na łóżko.
- I po co ty tę starą historię przypomniałeś? – oburzył się tata. – Typowy zbieg okoliczności! U taty bezsenność, a syn blisko przy łóżku postawił grzejnik i mocno zasnął. Oto i wszystko!
- A co ty tak się denerwujesz? – próbując ukryć uśmieszek, zapytała mama.
- To nie o tobie ta historia? – domyślił się Sirioża. – Widziałem na daczy kilka nadpalonych koców.
- I ja widziałam! – olśniona domysłem, wykrzyknęła Tania.
- Zbieg okoliczności, mówisz? Ale czym wyjaśnisz, że syn mimo wszystko się zbudził? – nie odpuszczał dziadek.
- Tak, inni zaś od tlenku węgla czadzieli. Tak? – domagała się odpowiedzi mama.
- Ja doskonałe rozumiem, do czego wy zmierzacie – bronił się tata.
- Jeślibyś rozumiał – z głębokim ubolewaniem powiedział dziadek – to dawno byś wyciągnął te nadpalone koce i rozwiesił je na ścianach, jak drogocenne relikwie i świadectwa cudu ocalenia, który z tobą się zdarzył.
- Naprawdę ty do tej pory uważasz to za zbieg okoliczności? Tu nawet dzieciom wszystko jest jasne – mama ze zdziwieniem popatrzyła na męża.
- Co jasne? – nie ukrywając rozdrażnienia, burknął tata.
- Że tu objawiła ci się Opatrzność Boża – odkrył sedno dziadek.
- Jaka jeszcze Opatrzność? – tatuś prawie krzyczał.
- Boża, synku, Boża.
- To ja doskonale słyszałem. Co to jeszcze za Opatrzność na moją głowę?
- Dokładnie, na twoją – spokojnie potwierdził dziadek – bo Pan każdego chce uratować. Jego troska o nas jest właśnie Opatrznością. Znalazł się kto w duchowym czadzie, w dymie pewności siebie – a to droga do wiecznego zatracenia – co tu robić? Jemu pokazują – on nie wierzy, jego wołają – on nie słyszy, dlatego że nie chce usłyszeć. Nie ma żadnego duchowego świata – i basta! No oczadział człowiek, czego wy od niego chcecie! I wtedy, dla przykładu, jest posyłany mu prawdziwy czad, od którego i ciało zginąć może. Jest posyłany, żeby bezbożnik ocknął się, przejrzał i zobaczył swojego Zbawiciela.
- A Jego widzą tylko duchowymi oczami – powiedziała zamyślona babcia.
- Ja sam byłem ślepy – delikatne, poufnie opowiedział dziadek. – Późno przyszedłem do wiary. Dlatego ja i nie pomogłem ci w swoim czasie, synku, przejrzeć. W młodości przyjąłeś chrzest.
Ja powiesiłem w twoim pokoju ikonę, chciałem, żebyś ty żył z Bogiem.
Ale przyszli koledzy i wyśmiali ciebie. Były to czasy powszechnego zaślepienia… I schowałeś ikonę jak najdalej od postronnych oczu, a jednocześnie i od swoich. A oczy, nie widzące Boga, są ślepe. One nie widzą ani sensu swego życia, ani sensu historii.
- Nawet historii? – uśmiechnął się Igor Pietrowicz. – Ależ dajesz.
- Tak, synku, nawet historii – potwierdził dziadek.
- Ja się zgodzę– stwierdził tata – jeśli masz na myśli prawa społeczno-gospodarcze. Z drugiej strony, ile w historii bezsensu, okrucieństwa i nieprawdopodobnej głupoty. Weźmy II wojnę światową. Jak Bóg mógł dopuścić piece Majdanka, Oświęcimia i zagładę każdego co czwartego Białorusina? Jaka też tu troska? Czy zniszczenie dziesiątek milionów ludzi też wchodziło w Opatrzność, w plan Boży?
- Plany Boże nieznane są nikomu, synku – dziadek spokojnie rozważał na głos – ale zapominasz, że Bóg dał ludziom wolną wolę, a oni nadużywają jej. Bóg tylko dopuszcza zło, żeby dać lekcję ludziom, a potem zło obraca w dobro.
Ale tata nie mógł się uspokoić:
- Piękne słowa!
- A ty przypomnij sobie, drogi, że przed wojną bolszewicy ogłosili „bezbożną” pięciolatkę. Wydaje się, w 1942 roku w kraju mieli zamknąć ostatnią cerkiew. Prawosławie byłoby rozdeptane. A to – duchowa zagłada całej ludzkości!
Po tym, jak gniew Boży zawalił się na kraj, naród spostrzegł się, przypomniał sobie o Bogu, zaczął modlić się i przestraszony Stalin zaprosił cerkiewnych hierarchów i zapytał ich, co trzeba dla uratowania Ojczyzny. Oni przekazali mu to, co nakazała Boża Matka. Kazała zaś Ona wrócić z więzień kapłanów, otworzyć cerkwie, seminaria, duchowną akademię. Wszystko było ściśle wykonane. Ty i to uważasz za zbieg przypadków?
- Nie, nie za zbieg przypadków, a za polityczną kalkulację. Stalin zrobił to, pragnąc przyciągnąć wierzących nie tylko swego kraju, ale i całego świata.
- Ty rozumiesz to tak? – smutno uśmiechnął się dziadek. – Nie wszystko takie proste, synku. Ideolog faszyzmu Alfred Rozenberg ogłosił: w 1943 roku chrześcijański krzyż powinien być wykluczony ze wszystkich cerkwi, katedr i kaplic i zastąpiony jedynym symbolem – swastyką. Co z tego wyszło, wiadomo.
- Ot, dziadku, i ty zapomniałeś, że tu są dzieci – przypomniała Tania.
- Wybacz, mi – spostrzegł się dziadek. Co ci jest niezrozumiałe? Swastyka?
- Tak.
- Kto tego nie wie! To faszystowski znak – z wyższością wyjaśnił Sierioża.
- Ty nosisz krzyżyk? – zainteresował się dziadek.
- Tak.
- Mądra dziewczynka. Dlaczego nosisz?
- Dla dzieci to trudne pytanie – ostrzegła babcia.
- A wcale nie trudne – z godnością odpowiedziała Tania. – noszę go, dlatego że kocham Boga. On za nas życie oddał. Krzyżem On nas chroni.
- A przeciwnicy Boga noszą inne znaki, wśród nich i swastykę – wyjaśnił dziadek.
- Bóg przywołuje do Siebie każdego – wyjaśniła mama – ale nie każdy słyszy to wołanie. Wkładając na siebie ten czy inny znak, ludzie jakby ogłaszają, z kim są.
- Jak to – przywołuje? Poprosiła wytłumaczyć Tania.
- Na różne sposoby – wzruszyła ramionami mama. Pomógł dziadek.
Aleksiej Adamowicz, o którym wam już opowiadałem, na początku wojny był jeszcze podrostkiem. Podczas okupacji znalazł się we wsi Kazimirowka. Tam ktoś zabił niemieckiego żołnierza. W nocy Aloszy przyśnił się sen, że wszystkich mieszkańców wsi Niemcy wypędzili na drogę i rozdzielili na dwie grupy: po jednej stronie kobiety, po drugiej – mężczyźni, wśród których stał też Alosza. Nagle jeden z Niemców machnął mu ręką, pokazując, żeby przeszedł na drugą stronę, do kobiet. Alosza przeszedł i został żywy. A wszystkich mężczyzn rozstrzelano. Tak było przepowiedziane mu we śnie.
Rano Niemcy zebrali całą wieś na placu. Jak we śnie, mieszkańców rozdzielili na dwie grupy. Przyjechał komendant i przeczytał rozkaz: za zabitego niemieckiego żołnierza zostanie rozstrzelanych trzydziestu cywilnych mieszkańców.
Ludzie zaczęli krzyczeć i płakać. Alosza pomyślał: nie powinni mnie zabić. Przecież widziałem sen. Dlaczego on mi się śnił? Trzeba uciekać. Przy nim stał starszy Niemiec i jakby specjalnie patrzył w bok.
Jaka różnica, pomyślał Alosza, tu rozstrzelają, czy podczas ucieczki. Przybrawszy moment chłopiec przebiegł do drugiej grupy, a za nim – jeszcze trzech chłopców. Wszyscy czterej przeżyli.
A pozostałych mężczyzn rozstrzelano.
Tak Aleksiej Adamowicz przyszedł do Cerkwi. Gdzie jakikolwiek chram widział, obowiązkowo zachodził. Wszystko w życiu dawane jest w jakimś celu. Nie ma ani jednego przypadkowego spotkania…
- Ani jednego przypadkowego przyjazdu… – dziewczynka przytuliła się do dziadka.
- Tak, tak, wnuczeńko… bardzo się cieszę, że was wszystkich widzę. Ty coś posmutniałeś, synku? Wybacz, jeśli sprawiłem przykrość.
- Nie-nie, wszystko w porządku – głęboko zamyśliwszy się, odpowiedział tatuś.
- Dziadku, a w szachy zagramy? – wnuk nie mógł się doczekać, aby się zmierzyć.
- Oczywiście, rozstawiaj.
- Ale najpierw – herbata! – stanowczo oświadczyła babcia.
- Nie – poprawił ją najstarszy w domu. – Najpierw modlitwa! Dzieci, a wy umiecie?
- Umiemy – Tania chętnie zaczęła wypowiadać święte słowa: - Otcze nasz…
Do modlitwy przyłączyli się wszyscy, oprócz taty.
Tania jest wspaniałą dziewczynką, ale i ona czasami donosi na brata. Oczywiście, w czysto wychowawczych celach:
- A Sierioża znowu film oglądał.
- No i co!? Tatuś mi pozwolił.
- Tak – potwierdził Igor Pietrowicz. – „Królową śniegu”. Nic złego w tym nie widzę. Niech ogląda.
- Który to już raz – nie odpuszczała Tania, za co oberwała od brata:
- A Tańka który już raz skarży!
- O ciebie się martwię. Lepiej książkę byś poczytał. Książki rozwijają. A bajki oglądać każdy głuptas może.
- Przecież czytałem ją. Film jest ciekawszy. Zobaczył – i wszystko jasne.
- Jasne, mówisz? – dziadek badawczo popatrzył na wnuka. – Wytłumacz więc nam, jeśli tak wszystko rozumiesz – dlaczego Kaj pozwolił wywieźć się do lodowego pałacu? Przecież on, przypominam, zamierzał usmażyć Królową Śniegu na piecu.
- Nie usmażyć, dziadku, a roztopić – poprawiła Tania.
- Właśnie-właśnie: roztopić. Więc jak go złapali? Gdzie podziała się jego odwaga?
- On wystraszył się. Krzyknął – odtwarzał w pamięci wydarzenia Sierioża. Siostra potwierdziła:
- W książce tak właśnie napisane: on krzyczał, ale nikt go nie słyszał.
- Tak właśnie napisane? – porozumiewawczo zmrużył oczy dziadek. – Chyba muszę sprawdzić – czy tak? Daj no mi bajki Andersena. Nie tamtą wielką książkę, a tę, co bliżej – mniejszą.
- Ale ja tamtą czytałam.
- Teraz my do tej zajrzymy. Zresztą dawaj i tą, i drugą.
- Dlaczego? – zdziwił się Sierioża, – Bajka przecież jedna i ta sama.
Nie całkiem jedna. Jeśli zacząć porównywać, okazuje się, że są całkiem inne – dziadek pokazał wnuczce pewne miejsce w wielkiej książce. – Weź, przeczytaj.
- „Kaj zaczął głośno krzyczeć – nikt go nie usłyszał. Śnieg sypał, sanie pędziły, nurkując w zaspach, przeskakując płoty i rowy. Kaj cały drżał”. Tak jak mówiłam.
- A teraz przeczytaj tu – pokazał dziadek Sierioży w drugiej książce.
- „Cały drżąc, Kaj starał się odmówić „Ojcze nasz”, ale w jego głowie wirowała tylko tabliczka mnożenia”.
Babcia pokiwała głową:
- Teraz u wielu w głowach wirują tylko tabliczki mnożenia: ceny, zyski, procenty. Jak w kalkulatorze. Wiruje, wiruje, a w tym czasie zamarzają serca…
- A dlaczego Królowa Śniegu wybrała właśnie Kaja, a nie Gerdę, żeby uwieźć z sobą? – zwrócił się dziadek do wnuka, który wszystko w bajce rozumiał.
- Dlatego, że odłamek diabelskiego zwierciadła już trafił do jego oka, i wszystko dobre wydawało się mu złym, a piękne – brzydkim.
Z tym wyjaśnieniem zgadzała się też Tania:
- On nawet Gerdzie powiedział, że jest nieładna, i kwiaty nazwał wstrętnymi. Zerwał różę, wyrzucił. Gerda próbowała go powstrzymać, krzyknęła: „Kaj, co ty robisz”, a on zerwał jeszcze jedną i uciekł.
Mama też zechciała wziąć udział w „śledztwie”:
- Potem wymyślił, że jest już dorosły. Obrazki, te obrazki, które oni zawsze z przyjemnością oglądali, Kaj uznał za nadające się tylko dla niemowląt. Kiedy zaś babcia coś opowiadała, a ona była jak i nasza, wierząca, i zawsze opowiadała tylko dobre, co robił Kaj?
- On czepiał się każdego słowa – przypomniał Sierioża – przedrzeźniał też ją, i sąsiadów.
- I nawet samą Gerdę, która kochała go całym sercem – z urazem do Kaja przypomniała dziewczynka.
Dziadek kontynuował:
- Ten świat zaczął wydawać się mu brzydkim. On rwał i rzucał kwiaty, wszystkich przedrzeźniał, nie słuchał słów babci, zapomniał „Ojcze nasz”. Kaj zechciał, żeby śnieżynki, które mu podobały się bardziej, niż otaczające go piękno, nie topniały, czyli wewnętrznie on już był gotowy znaleźć się w lodowatym pałacu. Królowa Śniegu już wcześniej wabiła go do siebie. A dlaczego nie została porwana Gerda? Czym ona lubiła się zajmować?
- Ona lubiła kwiaty, oglądała obrazki, śpiewała – łatwo poradziła sobie z pytaniem Tania.
- Co ona śpiewała?
Tania bez skutku próbowała przypomnieć:
- Nie wiem. W książce nic nie jest powiedziane.
- Zależy w jakim wydaniu. Poczytaj no najpierw tą – dziadek podał otwartą książkę wnukowi, który przeczytał:
- „Dzieci śpiewały, wziąwszy się za ręce, całowały róże, patrzyły na blask słońca”.
- Jaka idylla! – z ironią wyrzekł tatuś, ale dziadek, jakby nie zauważywszy, podał drugą książkę wnuczce:
- Przeczytaj teraz, co tu powiedziano. Tania zaskoczona na nowo odkrywała sobie starą bajkę:
- Tego lata róże kwitły wyjątkowo pysznie. Dziewczynka nauczyła się psalmu, w którym wspominało się o różach, i, pośpiewując go, ona myślała o nich. Dziewczynka śpiewała psalm chłopczykowi, a on podśpiewywał jej:
Róże kwitną… Jedna za drugą!
Dzieciątko Chrystusa ujrzymy niedługo.
Wziąwszy się za ręce, dzieci śpiewały, całowały róże, patrzyły na słoneczne blaski i rozmawiały z nimi – i wydawało się im, że w tym blasku przebywa Samo Dzieciątko Chrystus”.
- Ale w tej książce o Chrystusie nic nie ma! – nie rozumiał Sierioża. – Dlaczego tak?
- Ktoś chciał zamrozić nasze serca, żebyśmy i my też widzieli świat wywrócony i brzydki – spokojnie wytłumaczyła babcia.
- A czemu w drugiej książce o Chrystusie jest napisane? – ciągle nie rozumiał Sierioża.
- Dlatego że w niej wydrukowano tak, jak napisał sam wielki bajkopisarz.
- Ale tu napisane, że i Kaj razem z Gerdą śpiewał o Dzieciątku, i jemu też wydawało się, że w promieniach słonecznych jest Chrystus – zauważył tatuś, zajrzawszy do książki. – dlaczego mimo wszystko właśnie jego porwała Królowa Śniegu?
Zamiast odpowiedzi dziadek zadał nowe pytanie:
- A co powiedział Kaj, kiedy Gerda zapytała, czy może Królowa Śniegu do nich się zakraść?
- On powiedział: „Niech przychodzi, ja…” Dziadek aż przerwał Tani:
- Znaczy on ją zaprosił?
- Nie – wskrzesił w pamięci wydarzenia Sierioża. – On powiedział, że roztopi ją na piecu.
- On sam?
- Tak.
- Znaczy, on pokładał nadzieje na siebie?
- No tak, na kogo przecież jeszcze?
- Wychodzi, rzucił jej wyzwanie? Zaprosił władczynię śnieżnych burz, aby z nim walczyła?
Sierioża nic nie mógł zrobić, jak tylko zgodzić się z dziadkiem:
- Wychodzi, że tak.
Dziadek był bardzo zadowolony z odpowiedzi.
- Czym to się zakończyło, pamiętamy.
- On ze strachu… – chciał powiedzieć coś Sierioża, ale zamiast niego dopowiedziała siostrzyczka:
- „Otcze nasz” zapomniał!
- W takiej sytuacji każdy by zapomniał – zauważył tatuś, ale babcia nie zgodziła się z nim:
- Nie mów za wszystkich. Niektórzy, przeciwnie, w nieszczęściu o Bogu przypominają.
Dziadek dalej wypytywał:
- A jak to się stało, że maleńka dziewczynka bez rękawiczek i nawet bez bucików w trzaskający mróz pokonała liczne wojska Królowej Śniegu? Pamiętacie: „Rozszalałe płaty, ogromne-przeogromne, przypominały straszydła – nastroszonych jeży, smoki z wyciągniętymi szyjami, rozczochranych niedźwiadków”. Jak jej, małej bezradnej dziewczynce, udało się ich zwyciężyć?
- Swoją miłością – zasugerowała Tania.
- Swoją wiarą w zwycięstwo – z przekonaniem oświadczył Sierioża.
- Ona roztopiła ich swoim gorącym sercem – zaangażowała się mama.
- A co na ten temat myśli tata?
- W bajkach wszystko możliwe. Zwyciężyła przyjaźń. A jak – nie napisane.
- Chodzi właśnie o to, że napisane – powiedział z goryczą dziadek. – Prawda, nie w tych wydaniach, które wychodziły w milionowych nakładach w naszym kraju. Posłuchajmy, co tak naprawdę się wydarzyło.
Babcia poprawiła okulary:
- „Gerda zaczęła odmawiać „Otcze nasz”. Było tak zimno, że jej oddech natychmiast zamieniał się w gęstą mgłę. Ta mgła gęstniała i gęstniała, i oto w niej zaczęły pojawiać się maleńkie świetliste aniołki, które, stąpiwszy na ziemię, wyrastały i zamieniały się w wielkich aniołów, ukoronowanych hełmami, uzbrojonych w kopie i tarcze. Robiło się ich coraz więcej i więcej i, kiedy Gerda dokończyła modlitwę, już ją otaczał cały legion aniołów. Aniołowie przebijali śnieżne straszydła kopiami, i płaty śniegu rozpadały się na tysiące śnieżynek.
Teraz Gerda mogła śmiało iść do przodu: aniołowie pogłaskali dziewczynce ręce i nogi, i zrobiło się jej cieplej. W końcu ona dotarła do pałaców Królowej Śniegu”.
- Takie ciekawe! – wykrzyknęła Tania.
- Normalne – próbował przebasować Sierioża.
- To całkiem inna sprawa! – wyszeptała porażona tym, co usłyszała mama.
- To jeszcze nie wszystko. Andersen uprzedzał: „Oto dojdziemy do końca naszej bajki, wtedy będziemy wiedzieć więcej, niż teraz”. Pamiętacie, co było na początku?
- Tam o trollu było – przypomniał Sierioża.
- Tak. Posłuchajmy. Przeczytaj, synku – dziadek odnalazł odpowiedni fragment.
Tatuś, żeby nie zostać czarną owcą, zaczął czytać:
- „Żył-był troll, zły-najgorszy – istny diabeł! Pewnego razu był on w wyjątkowo dobrym nastroju, dlatego że zmajstrował zwierciadło, w odbiciach którego wszystko dobre i piękne znikało, a złe i brzydkie, przeciwnie, rzucało się w oczy i wyglądało jeszcze bardziej obrzydliwie… Najlepsi z ludzi wydawali się potworami – albo też zdawało się, jakoby ci ludzie stoją do góry nogami. Twarze w tym lustrze zniekształcały się tak, że ich nie można było poznać”.
Babcia postanowiła zestawić starą bajkę z naszą rzeczywistością:
- Tak i nam podsunęli krzywe zwierciadło i wpoili, że nasz przodek – małpa. I zaczęliśmy się zachowywać jak przystało na potomków goryli. Obraz Boga, iskra Boża w człowieku były deptane. Wszystko zostało wywrócone do góry nogami.
Tu książkę wziął w ręce dziadek:
- Troll nie mógł powstrzymać się od chichotania, tak cieszył się ze swego wynalazku. Uczniowie trolla opowiadali o zwierciadle, jak o jakimś cudzie. Dopiero teraz – mówili – można widzieć ludzi, a i cały świat takimi, jacy oni są w rzeczywistości!”
- Jakie oszustwo! – prostodusznie oburzyła się babcia.
- No, jesteście całkiem jak maleńka: wierzycie w bajki – uśmiechnął się tatuś.
- A jak nie wierzyć, jeśli te bajki przekształciły się w nasze życie?! Prawie cały kraj stał się bezbożny – babcia sięgnęła po książkę. – Dajcie-no poczytam o uczniach trolla: „I oto oni zabrali się wędrować po świcie z tym zwierciadłem. I wkrótce nie zostało ani kraju, ani człowieka, którego ono nie odbiłoby w sfałszowanym świetle. Na końcu uczniom trolla zachciało się dotrzeć i do nieba”.
W tym momencie dziadek poprosił o zwrócenie szczególnej uwagi:
- Dalej są słowa, które zostały wykreślone z milionów książek. Czytaj, czytaj dalej – poprosił babcię.
- W końcu uczniom trolla zachciało się dobrać do nieba, żeby zadrwić z aniołów i Pana Boga. I im wyżej oni się wznosili, tym bardziej wyginało się i wykręcało lustro – trudno było utrzymać je w rękach. Coraz wyżej i wyżej, coraz bliżej do Boga i aniołów lecieli uczniowie trolla, ale nagle lustro tak się przekrzywiło i zadrżało, że wyrwało się im z rąk, poleciało na ziemię i rozbiło się na drobne kawałki. Rozbiło się na miliony, biliony, niezliczone mnóstwo odłamków”. Dalej pamiętacie: „Jednym ludziom odłamki przenikały prosto do serca – i to było najgorsze: wtedy serce zamieniało się w kawałek lodu”. A lodowate serce, kochane moje wnuczęta, nie jest zdolne ani w Boga uwierzyć, ani kochać.
- Jak więc Gerdzie udało się ogrzać zamarznięte serce Kaja? On przecież i o domu swoim zapomniał, i „Otcze nasz”, czyli o Bogu, i o Gerdzie – znów zwrócił się do słuchaczy dziadek. Dusza jego znalazła się w lodowatej niewoli. Pamiętacie, jak to było? – zapytał dziadek.
Zamiast odpowiedzi Tania przeczytała:
- On siedział na jednym miejscu, taki bladziutki, nieruchomy, jakby nieżywy. Można było pomyśleć, że zamarzł. Właśnie w tym czasie w ogromne wrota, w które wiecznie wiały gwałtowne wiatry, wchodziła Gerda. I przed nią wiatry uciszyły się, jakby zasnęły”.
- I znów opuszczone najważniejsze! – oburzył się dziadek i dał mamie drugą książkę.
Jelena Siergiejewna powoli wypowiadała każde słowo, dając wszystkim czas wyobrazić królestwo Królowej Śniegu:
- „A Gerda w tym czasie wchodziła w ogromne wrota, gdzie przywitały ją wiecznie wiejące wściekłe wiatry”.
- Znaczy wiatry nie ucichły, a wściekle dęły jej naprzeciw – wykazał spostrzegawczość Sierioża.
- Tak – zgodziła się mama i czytała dalej jeszcze wolniej:
- Ona odmówiła wieczorną modlitwę i wiatry ucichły, jakby zasnęły”
-Ucichły po modlitwie! – radośnie wykrzyknęła Tania.
Mama uśmiechnęła się do niej i kontynuowała:
- „Potem ona weszła do ogromnej pustej sali i zobaczyła Kaja. Gerda od razu poznała go i rzuciła się mu na szyję, mocno objęła i wykrzyknęła: Kaj, kochany Kaj! W końcu jednak ciebie odnalazłam!””
- Kaj ją poznał? – znów dziadek zapytał wnuczkę.
- Nie.
Mama czytała dalej:
- „On siedział taki sam nieruchomy i zimny. Wtedy Gerda zapłakała; jej gorące łzy upadły na piersi Kaja, przeniknęły mu do serca, roztopiły lodową skorupę i stopiły odłamek. Kaj spojrzał na Gerdę i nagle oblał się łzami i płakał tak mocno, że odłamek wypłynął z jego oka razem ze łzami. Wtedy poznał Gerdę i uradował się”.
- Wszystko jasne – pośpiesznie zgodził się tatuś. – Jej serdeczne ciepło ogrzało go i on odtajał.
- A teraz poczytamy tu. – Dziadek pokazał Jelenie Siergiejewnie miejsce na stronie.
Mama z zainteresowaniem wzięła książkę:
- „Gorące jej łzy upadły na piersi Kaja, przeniknęły mu do serca, roztopiły lodową skorupę, i odłamek stopniał. Kaj spojrzał na Gerdę, a ona zaśpiewała:
Róże kwitną… Jedna za drugą!
Dzieciątko Chrystusa ujrzymy niedługo.
- I oto to… – wyszeptał dziadek. Wszyscy zamarli, a mama, dokładnie wymawiając każde słowo, przeczytała:
- „Kaj nagle rozpłakał się, i płakał tak mocno, że odłamek wypłynął mu z oka – wypłukały go łzy. I oto poznał on Gerdę i tak się uradował!”
- Po pieśni – radośnie domyśliła się Tania – oni przecież razem ją śpiewali.
Mama wzruszona doczytała: „Gerda! Kochana Gerda! Gdzie byłaś tak długo? Gdzie byłem ja sam?”
- I kończy się bajka nie po prostu powrotem do domu – zwróciła uwagę babcia. – Zapominając o lodowej krainie, oni idą i niosą z sobą coś niezwykłego. Tam gdzie oni przeszli, rozkwitały kwiaty i zieleniały trawy. A w słonecznych promieniach siedziała babcia i czytała Ewangelię: „Jeśli nie będziecie jak dzieci, nie wejdziecie do świata piękna i światłości.
Tania, wnikając w każde słowo powtórzyła:
Róże kwitną… Jedna za drugą!
Dzieciątko Chrystusa ujrzymy niedługo!
- Chrystus jest właśnie radością, pokojem, serdecznym ciepłem, życiem i miłością – potwierdził dziadek. – Do tego spotkania doprowadziła ich wiara. A brak wiary zradza ciemność, chłód i duchową śmierć. Wszelkie nieszczęścia, biedy, ułomności, wojny i przestępczość – od ateizmu.
- A co to jest „ateizm”? – zapytała Tania. I odpowiedział tatuś:
- Słowo „teo” oznacza Bóg. Litera „a” – oznacza „nie”. Jeśli je złożyć razem, to właśnie wychodzi ateizm, czyli – „nie ma Boga”.
Babcia przeżegnała się:
- Panie, zmiłuj się! Car Dawid jeszcze na 1000 lat przed Narodzeniem Chrystusa nazwał bezbożnika głupcem (obłąkanym)!
Smutno skinąwszy, dziadek cicho powiedział:
- Obłęd wszedł w świat dlatego, że człowiek wyrzekł się swojego Niebiańskiego Ojca. Bezbożność, sekty, rozłamy, fałszywe cerkwie (wyznania) – wszystko stąd. Chrystus powiedział: „Stworzę Cerkiew Swoją i wrota piekielne nie pokonają jej”. Ale Jego przeciwnik próbuje jakiegokolwiek innego Boga wymyślić, jakąkolwiek inną wiarę, inną cerkiew... Wszystko to straszne grzechy przeciwko pierwszemu przykazaniu. Tylko jednej trzymacie się wiary, dzieci, tej, którą zostawił nam, oblewając się Swoją krwią, Chrystus. On powiedział: „Wielu przyjdzie pod imieniem Moim”. Oto i przychodzą. Chroń was Boże – przed zdradą Chrystusa. Wszystko wewnątrz was zlodowacieje, jak u Kaja. Żyjmy według pierwszego przykazania, które dał Sam Twórca. Pamiętacie je?
- Oczywiście – odpowiedziała Tania. Któż go nie zna:
Ja – Pan Bóg twój, nie będziesz miał innych bogów, oprócz Mnie.
Kiedy zebrali się wszyscy, odezwał się tatuś. Widocznie, dawno przygotowywał swoje pytanie:
- Trafiły mi się w Ewangelii słowa: „Pokochaj Pana Boga twego całym sercem twoim, i całą duszą twoją, i całym umysłem twoim, i ze wszystkich sił twoich. To jest pierwsze i największe przykazanie. A drugie podobne jemu: pokochaj bliźniego twego, jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się cały zakon i prorocy”. Jak siebie samego pokochać – wyjaśniać nie trzeba.
- Dlaczego nie trzeba? – nie zgodził się dziadek – tu też są swoje rzeczki i pagóreczki. Tatuś wolał nie unikać tematu:
- Mam na myśli, że my i tak siebie kochamy.
- I najczęściej przesadnie – podzieliła się swoimi obserwacjami babcia.
Ale tata dalej rozwijał swoją myśl:
- Jak pokochać bliźnich, też można się domyślić: oni są obok.
- No, jak nie kochać takich oto psotników! – westchnęła, spoglądając na wnuki, babcia.
I tu tatuś w końcu jednak poruszył nurtujący go problem:
- Ale jak pokochać, w dodatku jeszcze całym sercem, Tego, Kogo my nie widzimy? Będziemy przecież próbować zapłonąć miłością do swojej fantazji, do swego wyobrażenia. I jeśli to jest najważniejsze przykazanie, na którym „cały zakon i prorocy”, to czy nie zbudowany jest cały budynek wiary na piasku?
- Powiedz synku, a ty Puszkina lubisz? – nieoczekiwanie zapytał dziadek. Tata wyrozumiale skrzywił się:
- Któż go nie lubi?!
Ale dziadek całkiem poważnie zainteresował się:
- Ty spotykałeś się z nim, widziałeś go, rozmawiałeś?
- Dziwne pytanie – tatuś nawet nie wiedział jak zareagować.
Z pomocą ojcu pośpieszyła Tania:
- Dziadku, przecież Puszkin żył w ubiegłym wieku. Jak tatuś mógł spotykać się z nim? Tatuś nasz jeszcze młody!
- A jak on mógł go polubić, jeśli nie widział? – dziadek zadał Tani kłopotliwe pytanie. – Ty też, jesteś przekonana, że go lubisz? Tak?
- Oczywiście, lubię. On napisał takie bajki!..
- To znaczy, znamy go i lubimy na podstawie jego dzieł. On w nich żyje. Tak?
- Tak.
Uzyskawszy zgodę dziecka, dziadek zwrócił się do syna:
- Oto i Boga my kochamy nie jak owoc swojej fantazji, nie jak swój wymysł, a przede wszystkim jak Stwórcę całego widzialnego i niewidzialnego świata. Jak cudownie stworzony jest nasz świat, możemy odkryć tylko kochającą dyszą. Jeśli w sercu jest miłość, to zauważamy, jak zapłonęły pięknem polne kwiaty, jak zalewają się radosnymi trelami ptaki, jeśli zaś dusza skamieniała, to dookoła widać tylko mrok. Miłość odkrywana jest tylko kochającemu sercu.
Ale osiągnąć przyznanie się taty do błędu nie było takie proste:
- Ale skąd je – to kochające serce – wziąć, jeśli ono skamieniało, jeśli ono jest obojętne na wszystko, oprócz siebie? Miłość przecież nie słucha się rozsądku, woli, rozkazów. Czy wezwanie do miłości nie jest „głosem wołającego na pustyni”?
- Inaczej mówiąc, pytasz: czy można pokochać Boga, czy też jak nauczyć się kochać? – uściślił dziadek. – Żeby pokochać niewidocznego Boga, święci ojcowie radzili zaczynać od miłości do bliźniego.
Jednak u tatusia natychmiast pojawiło się pytanie:
-Ale jak można zmusić siebie do pokochania kogoś?
- Bardzo prosto – uśmiechnął się dziadek – trzeba zacząć czynić uczynki miłości. Miłość – to przede wszystkim dobroć. Trzeba czynić dobre uczynki, i wtedy Pan da najwyższy dar, najwyższą nagrodę – miłość do bliźniego, a następnie do Boga.
* * *
Jest wspaniała legenda. W pewnej dolinie wśród gór stały dwie chatki. Żyły w nich dwie staruszki. Jedna miała najlepszą duszę, druga – była sknerą. Pomagali im mnisi z sąsiedniego monasteru, stojącego nad urwiskiem: przynosili mleko, dzielili się chlebem, robili zapasy chrustu i drzewa, żeby w zimowe chłody było czym w piecu napalić.
Raz rozpętała się burza. Grzmiały pioruny… Oślepiające błyskawice, potoki wody z gór, spadające kamienie – wszystko zlewało się w jeden straszliwy obraz. Przez groźne wycie burzy skąpa staruszka usłyszała uporczywe stukanie do drzwi.
- Kogo to bieda przyniosła! – Westchnęła, chowając resztki kolacji.
Wszedł nieznajomy mnich. Gospodyni zaprosiła, aby usiadł, zdjął płaszcz.
- Jak przemokłeś, biedaku, jak przemokłeś... Mnich przerwał jej lamentowanie:
- Dosyć żałowania mnie. Ja, wydaje się, nie w porę: przerwałaś kolację.
„Po czym mógł to poznać? – pomyślała sknera. – trzeba będzie dać mu cokolwiek”.
- Ty, widać, z daleka przyszedłeś i, chyba, zgłodniałeś w drodze. Masz, gołąbku, pojedz, udając współczucie, podała mu skórkę sprzed trzech dni. Mnich odmówił „szczodrego” poczęstunku i zdjął płaszcz, z którego spływały strumyki wody. Jakiś czas potrzymał go w rękach, spodziewając się, że gospodyni zaproponuje rozpalenie w piecu, aby wysuszyć. Ale ta milczała, oglądając przy mętnym świetle jego piękną i surową twarz. Gość złożył płaszcz i usiadł.
- Straszna noc! – powiedział podróżnik – Dobrze nam pod dachem. A jak mają ci, których burza zastała w lesie – wymęczeni, drżący, głodni, próbujący ukryć się pod jakimkolwiek drzewem! Co z nimi biedakami będzie?..
- Tak, tak… – zaczęła wzdychać gospodyni. To bieda. Dobrze, jeśli natkną się na światełko i przyjmą ich pod dach dobrzy ludzie – mamrotała, mając nadzieję usłyszeć w odpowiedzi słowa wdzięczności.
- Bóg zawsze odpłaca po stokroć za pomoc cierpiącym – zapewnił gość. Staruszka pokiwała głową:
- Są przecież szczęśliwcy, którzy mogą pomagać będącym w biedzie. To przecież takie szczęście – czynić dobro. A oto mi…
- I tobie trafiła się taka możliwość. I ty możesz uczynić dobro.
- Ja? – zaśmiała się ona.
- Ty. Ja przyszedłem prosić ciebie o pomoc. Do nas do monasteru przyszło dwoje pogorzelców. Piorun spalił ich dom. Biedaki nie zdążyli zabrać ani jednej rzeczy, wyskoczyli w czym spali. Teraz są biedniejsi od ciebie. Daj im, co możesz: czy koc, czy chustkę. Nieszczęśnicy całe życie będą się modlić, żeby Bóg i ciebie nie zostawił w biedzie.
Mnich spojrzał na nią jakimś szczególnym spojrzeniem. Ona w myślach zaczęła przeglądać rzeczy, przypominając co ma najstarszego, najgorszego. Tajemniczy zaś gość, widząc jej zmieszanie, mówił dalej:
- Do naszego monasteru napchało się dzisiaj tylu nieszczęśliwców, że nie ma ani jednego wolnego kąta, ani jednego wolnego łóżka. Bezdomni pogorzelcy stoją u monasterskiej ściany i deszcz ich polewa. Pośpiesz się!
- Dlaczegoż ty przyszedłeś do mnie? Czy nie mogłeś znaleźć ludzi bogatszych w sąsiedniej wsi? Jestem biedną wdową, ze starości i choroby, i tak ledwie wiążę koniec z końcem. Cóż ja mogę dać innym? Miej miłosierdzie, mój drogi…
- No, dość, dość się użalać. Przecież u ciebie leży niepotrzebny gruby koc, który niedawno ci podarowano. Daj go, potem zwrócimy.
„Skąd on wie o kocu? Kto mógł mu powiedzieć, że on podarowany?” – Spojrzenie staruchy spotkało się z gniewnym spojrzeniem mnicha. Poczłapała do komórki i zaczęła przebierać szmaty.
- Przekaż im tę chustę. Ona choć i wygląda na znoszoną, ale marznącemu człowiekowi pomoże się ogrzać.
- I to wszystko, czym ty możesz podzielić się z nieszczęśnikami? – zapytał patrząc badawczo na nią mnich.
- Wszystko. Wiesz, w chłodną noc człowiekowi i ta chustka może się przydać.
Żałośnie popatrzywszy na nią, mnich wyszedł. W sąsiednim domu został przyjęty serdecznie. Płaszcz powieszono do wysuszenia przed rozpalonym ogniem, na stole przed gościem pojawił się kubek z gorącym mlekiem, a później też wszystko co znalazło się w komórce. Usłyszawszy o pogorzelcach, dobra staruszka zakrzątała się.
- Czemuż ty ich od razu do mnie nie przyprowadziłeś? Oni przecież tam zamarzną, biedni. Weź jeszcze to, i to.
Co tylko nie znalazło się w ogromnym tobole: i kołdra, i poduszka, i odzież!
- I, jeszcze grube płótno weź, żeby pościelić. Przyda się! Powiedz im, niech przychodzą do mnie.
Mnich pobłogosławiwszy serdeczną staruszkę, odszedł. Burza z nową siła rozszalała się nad doliną. I nagle od uderzenia pioruna zapaliły się obie stareńkie chatki. Staruszki ledwie wyskoczyły z ognia. Przed monasterem oczekiwał na nie znajomy mnich.
- To tobie, dobra moja córko – powiedział święty ojciec. Ty sama siebie nagrodziłaś.
- Dlaczego mi to dajesz? – zdziwiła się ona. Przekaż rzeczy tym biedakom, o których mówiłeś!
- Właśnie wy jesteście tymi biedakami – wyjaśnił mnich i, zwróciwszy się do bezlitosnej wdowy, przekazał jej chustkę.
- Zwracam ją tobie. Ona, choć, jak sama mówiłaś, wygląda na znoszoną, ale jeszcze może ogrzać zamarzającego. To wszystko, co udało mi się uratować dla ciebie przed ogniem.
- Gdybym ja tylko wiedziała, gdybym tylko wiedziała – zaskamlała sknera.
W ciemności było widać, że twarz mnicha jaśnieje jakimś niezwykłym światłem. On znikł, jakby rozpłynął się w ciemności. Staruszki, z zakłopotaniem, postukały do furtki monasteru. Mnisi serdecznie przygarnęli je. Ale o dziwnym mnichu nikt nic nie wiedział.
- Ciekawa legenda – pochwalił tatuś, ale natychmiast znalazł sprzeczność: – ale jak to się ma do przykazania: „Pokochaj Pana Boga twego z całego serca?” Raczej sugeruje odmienny wniosek: pokochaj bliźniego i nie kochaj siebie, a nie, to ciebie ukarzą piorun i błyskawica!
- A Tańka siebie pokochała – nagle zameldował Sierioża. Godzinami przed lusterkiem się kręci, zachwyca się sobą.
Tania nie zmieszała się:
- To ja kokardki poprawiam.
- Godzinami? – nie ustępował Sierioża.
- Przestańcie, dzieci! – surowo nakazała mama.
- Więc co – nie można siebie lubić? – jakby poprosiła o pozwolenie Tania.
- Skąd to wytrzasnęłaś? – zdziwiła się mama. Z okazji chętnie skorzystał tatuś:
- Z legendy. Jak w niej stara wdowa jest potępiana! Oddaj ostatnie, a inaczej ty – sknera! Tylko czy dobrze jest przyuczać dzieci nie myśleć o sobie, o jutrzejszym dniu, bujać w obłokach? A przyjdzie poranek i zechce się zjeść śniadanie... W legendzie dobrze – zwrócił mnich ich dobytki. A w życiu włóczędzy i pogorzelcy wynieśliby wszystko – i pamiętaj, jak się nazywali. Więc co złego, jeśli staruszka zatroszczyła się o to, żeby jej było czym stare kości otulić? I z powodu tego sknerą ją nazywać?
- Właśnie to tak – zgodnie kiwnął głową dziadek – i o śniadanie zatroszczyć się trzeba i o zdrowie. Ale oto po co ono nam – to zdrowie?
Sierioża nie widział tu problemów:
- Żeby być silnym…
Tania podeszła do tego zagadnienia znacznie poważniej:
- Żeby uczyć się, pomagać mamie, babci.
- To znaczy – podchwycił dziadek – ciało jest dane dla dobrych uczynków, tak? Ale człowiek składa się nie tylko z ciała. On ma coś jeszcze, prawda?
- Człowiek składa się jeszcze z duszy i ducha – przypomniała Tania.
- A o nie, jak myślicie, powinniśmy się troszczyć? Ich przecież Bóg też po coś nam darował. Tym bardziej, że ciało jest czasowe, a duch – wieczny.
- A w jaki sposób – troszczyć się o duszę? – zastanowiła się Tania.
I na to najważniejsze pytanie życia, które zadźwięczało z dziecięcych ust, zaczął odpowiadać dziadek:
- Dusza rozkwita od miłości, od dobrych uczynków. A miłość – to zawsze ofiara. Ja coś ofiarowuję temu, kogo kocham: swój czas, uwagę, swoje serce. Tego właśnie uczy nas legenda.
- I nie tylko legenda – powiedziała mama. – W ubiegłym wieku żył dziwny człowiek, doktor Fiodor Pietrowicz Gaaz. Znała go i lubiła cała Moskwa. Kiedy przejeżdżał dorożką albo szedł po ulicy, kłaniali się mu, pozdrawiali go uśmiechem wszyscy – i najwybitniejsi arystokraci i sławni generałowie i policmajstrowie i profesorowie i ubogi lud.
Pewnego razu w zimową noc, kiedy zamieć nawiała takie zaspy, że jego stare koniki nie mogły ich pokonać, on przy wyciu zamieci pieszo przedzierał się przez puste ulice. Było bezludnie. I nagle otoczyło go trzech:
- Pan, ściągaj futro! A i pieniądze wytrząsaj!
Pałki wyzywająco kołyszą się w rekach.
- Ja ściągnę, ściągnę. Tylko pozwólcie mi dojść do chorego. Bez futra zamarznę i nie będę mógł mu pomóc, a on ma dużą rodzinę. Dojdziemy do jego domu razem. I tam ściągnę. Nie martwcie się.
Usłyszawszy głos przechodnia. Szef bandytów padł na kolana:
- Wybacz nam, Fiodorze Pietrowiczu, nie poznaliśmy. Chodźmy, my odprowadzimy, żeby ciebie jakiś niewierny nie skrzywdził.
Na początku, kiedy tylko doktor przyjechał do Rosji z Niemiec, jego pacjentami byli sławni ludzie. Gaaz wzbogacił się, kupił posiadłość z setką pańszczyźnianych, fabrykę sukna, wielki dom, rumaki. Został mianowany naczelnym lekarzem w Moskwie. Zetknąwszy się z ubóstwem prostego ludu, doktor Gaaz nie tylko zaczął przyjmować biedaków bezpłatnie, ale za swoje pieniądze zaczął budować lecznice. Po Moskwie śledzili wynajęci przez niego woźnicy i zbierali chorych i cierpiących. To było w istocie pierwsze pogotowie medyczne w Rosji. Środków na utrzymanie szpitala, na leki i wyżywienie nie wystarczało. Posiadłość, fabrykę i dom trzeba było sprzedać. Sam zaczął żyć przy klinice.
W 1828 roku mianowano go głównym lekarzem szpitali więziennych. Będąc na tym stanowisku, Gaaz wywalczył poprawę warunków życia dla zesłańców. Fiodor Pietrowicz, odprowadzając katorżników, osobiście zwracał się z pożegnalnym słowem do każdego, każdemu dawał coś niezbędnego – odzież, onuce, czapkę, pieniądze, zaopatrywał w książki. Wykupywał żony katorżników-pańszczyźnianych, żeby one mogły podążyć za mężami, łagodząc ich dolę.
Umarł Fiodor Pietrowicz w jakiejś izdebce przy szpitalu, na kupie szmat, okrywszy się starym szynelem... Wszystko, co miał – życie, talent, serce – oddał ludziom. Moskwianie, zebrawszy ofiary, postawili mu pomnik, u podnóża którego i dziesięciolecia później – żywe kwiaty. A na pomniku jego słowa: „Śpieszcie się czynić dobro”.
Dziadek wdzięcznie ukłonił się mamie za jej opowiadanie i podzielił się radą starca Amwrosija Optyńskiego, który uczył: „Jeśli chcesz mieć miłość, to rób uczynki miłości, choćby najpierw i bez miłości. Pan Bóg zobaczy twoją chęć i włoży w twoje serce miłość”. I przytoczył jeszcze słowa starca Aleksieja: „Posyła do ciebie Pan Bóg jakiegokolwiek człowieka, trzeba odnieść się do niego życzliwe, podejść do niego, wejść w jego położenie, poświęcić mu kącik swojego serca. Tak stopniowo coraz nowi i nowi ludzie będą wchodzić w nasze serce i nasze serce będzie coraz rozszerzać się i rozszerzać się. Możliwość uczynienia komukolwiek dobra jest łaską Bożą wobec nas. Dlatego powinniśmy biec, całą duszą starać się posłużyć innym”.
A mama przypomniała sobie jeszcze jedną historię: – Jakoś w gazecie było opowiedziane o małej dziewczynce z Anglii. Jej imię Lora. Ona nie mogła bez współczucia patrzeć, jak jej sześcioletni brat Joe umiera. On miał straszną chorobę – białaczkę. Stopniowo gasł. Uratować maleństwo mógł tylko szpik kostny, wzięty u jego trzyletniej siostrzyczki Lory. Lekarze ostrzegali: Jeśli zdecydować się na operację, to, przeżywszy okropne męki, dziewczynka może znienawidzić brata. Ale innej drogi uratować malucha nie było. Tata porozmawiał z córeczką, uprzedził: Będzie bardzo bolało. Bardzo.
Lora przyznała się, że boi się bólu, ale postara się pocierpieć, aby tylko pomóc Joe.
Tania milcząc westchnęła, gotowa w tym momencie na wszelkie poświęcenie.
Joe wyzdrowiał.
- Lekarze mylili się w swoich przewidywaniach – dokończyła opowiadanie mama – nie nienawiść weszła w jej serce, a jeszcze większa miłość. Szczęście wróciło do rodziny…
- Albowiem – podchwycił dziadek – w kochającym sercu przebywa Bóg! Bo Bóg jest właśnie miłością.
- To ty, Sierioża, Conan-Doyla czytasz? – zapytał dziadek.
- Tak. A co? Nie można, czy co? Tam nic takiego nie ma.
- Czytaj-czytaj. Tylko czy ty wiesz, że on sam miał przygodę ciekawszą od tych, które wymyślił?
- Oj, opowiedz – przybiegła wnuczka.
- A nie wystraszysz się?
- Ja lubię horrory. Opowiedz.
* * *
Pewnego razu znamienity pisarz znalazł się w niewielkim szwajcarskim miasteczku. Hotel „Szwerenachski”, w którym mu wypadło się zatrzymać był mroczny i mało zaludniony. Dosłownie wiało od niego jakąś tajemnicą. Nocą Artur Conan-Doyle długo nie mógł zasnąć. On wyobraził, jak syn właściciela hotelu, osiągnąwszy pełnoletniość, wybrał się zobaczyć świat. Żona gospodarza, nie wytrzymawszy rozłąki z ukochanym synem, zmarła. A gospodarz, i w dodatku będąc surowym i złym, kiedy został sam, całkiem zdziczał. Nikt u niego nie zatrzymywał się na postój. Kiedy całkiem zubożał, zakradła się do niego myśl, aby zabić i obrabować pierwszego gościa, który u niego się zakwateruje.
Wkrótce taka okazja się nadarzyła. Pewnej deszczowej nocy do jego drzwi zastukał przemoknięty podróżny. Przy ledwie płonącej świecy złoczyńca zaprowadził gościa do pokoju i tam zabił go. Rano, zamierzając ukryć trupa, morderca poznał w zabitym swego syna.
Taki nieoczekiwany obrót obiecał czytelniczy sukces i można byłoby spokojnie usnąć, ale obrazy które się zjawiły, nie śpieszyły opuścić zasypiającego pisarza. Rano Conan-Doyle udał się do miejscowej biblioteki i z jakiegoś powodu (jak gdyby ktoś podsunął mu) wziął do rąk tomik Maupassanta. Kartkując strony, on nagle (jakby według czyjejś sugestii) zatrzymał swoją uwagę na opowiadaniu, w którym opisana była ta sama historia, która przywidziała mu się nocą. Ale to był nie jedyny zbieg wypadków. Dalej stało się wiadomo, że Maupassant, który wyprzedził go z analogicznym opowiadaniem, w swoim czasie także żył w tym szwajcarskim miasteczku i zatrzymywał się w hotelu „Szwerenbachski”.
Zresztą historia okazała się jeszcze bardziej zagadkowa, chociaż o tym sam wielki mistrz detektyw jednak nie dowiedział się. Na wiele lat przed Maupassantem pewien dramaturg Wagner na ten sam temat napisał sztukę. Ale najbardziej porażające zawierało się w tym, że oparta była na faktach, które wydarzyły się w tym pechowym hotelu. Świadczyły o nich protokoły sądowe.
Artur Conan-Doyle nic nie wiedział ani o tych dokumentach, ani o opowiadaniu Maupassanta. Jakim cudem zjawiła się mu ta scena?
- Być może, ściany mu opowiedziały? – bez przekonania założyła mama. – Mówią, w celach skazańców niektórzy słyszeli straszne krzyki i jęki, choć nikogo tam nie było.
- Dotyczy to nie tylko delikatnych charakterów – podtrzymała babcia. – Myślę, każdemu byłoby trudno tam przebywać. Ściany nie tylko zachowują, ale i wypromieniowują to, czego świadkiem były. Zajdziesz czasem do jakiegoś mieszkania i szybciej stamtąd nogi chce się zabrać – coś ciężkiego tam się unosi.
- Jest powiedzenie: ściany pamiętają, kamienie płaczą. Możliwe, pamięć o minionym zachowują również przedmioty. Dlatego zbierane są one w muzeach, chronione, jak świadkowie przeszłości. Oto i po zamianie mieszkania ludzie starają się zrobić remont, odnowić je, jakby zmyć ślady obcego życia – podzieliła się swymi myślami mama, a babcia dodała:
- Wierzący zapraszają kapłana wyświęcić swoją siedzibę.
- I nasz duchowy przybytek – nasze serce, nasze myśli – objaśnił dziadek – trzeba stale obmywać, żeby w nim diabelstwo nie rozmnożyło się.
- Jak to? – zainteresował się Sierioża. Dziadek znowu uciekł się do porównania:
- Ty każdego dnia się myjesz?
- Jakby to powiedzieć… porozumiewawczo uśmiechnął się tatuś.
- No już to nieprawda, zięciulu – ujęła się babcia. – Nie oskarżaj bezpodstawnie. Sierioża każdego ranka twarz myje.
- A uszy?
- O uszach czasami zapominam – przyznał się Sierioża.
- Więc i duszę powinniśmy obmywać codziennie swoim pokajaniem, wzywając: „Panie, zmiłuj się!” Ale On nie usłyszy nas – ostrzegła babcia – jeśli wcześniej nie pogodzimy się z otaczającymi nas, żeby w naszym sercu nie było złości na nikogo. I abyśmy też nikogo nie skrzywdzili.
- Ale to niemożliwe! – machnął ręką tatuś. – Mało to kto kogo niechcący dotknie.
- Jest pewien prosty środek. Czarodziejskie słowo – dziadek dotknął do główki wnuczki.
- A co to za słowo? – z niedowierzaniem zapytała Tania. – Ono naprawdę zaczarowane?
- Sama osądź. Jadę ja raz autobusem. Ludzi – nabite, stąpić nie ma gdzie. A tu jeszcze odcisk rozbolał. Nagle autobus gwałtownie zahamował, i ktoś nadepnął na mego „ukochanego”. Omal nie krzyknąłem z bólu. Odwróciłem się i już chciałem tak „dać”… Ale póki obracałem się, póki nabierałem powietrza w płuca, do mego słuchu doleciało jedno pokorne słowo. Gniew i wściekłość, gotowe wyrwać się z ust, gdzieś przepadły, jakby się rozpłynęły. A i ból minął. Popatrzyłem w twarz sprawcy, a w jego spojrzeniu – poczucie winy i współczucia. Domyśliliście się jakie słowo usłyszałem?
- Oczywiście, „wybaczcie” zaśmiała się Tania.
Sierioża nawet był niezadowolony, że dziadek zwraca się do nich z tak dziecinnymi pytaniami:
- Któż go nie zna? Co w nim czarodziejskiego?
- A czyż nie jest czarodziejskie, jeśli rozwiewa urazy i zradza pokój (zgodę)? Zmuszając dzieci do namysłu, zapytał dziadek. – A gdzie zgoda, tam i miłość. A gdzie miłość, tam Bóg.
- Są rodziny, gdzie wieczorami bliscy, zanim pójdą spać, mówią sobie to słowo. W takich rodzinach zawsze pokój i radość – uśmiechnęła się mama.
- W niektórych wsiach, – jak o strzeżonym, ale, niestety, utraconym, opowiedziała babcia – kiedy wzywano na front II wojny światowej, młodzi chłopcy stawali na kolana przed ojcem, matką, przed wszystkimi bliskimi i prosili o przebaczenie. Potem obchodzili całą wieś, zachodząc do każdego domu, wszystkim się kłaniali i wymawiali to cudowne słowo. I cała wieś szła ich odprowadzać, prosząc Boga, aby zachował i ochronił ich.
- W cerkwi jest dobra tradycja – dodał dziadek – zanim przystąpić do spowiedzi, zanim podejść do kapłana, człowiek obraca się do ludzi i prosi: „Wybaczcie mi, bracia i siostry”. Wierzący wiedzą, że do Boga można zwracać się tylko z pokojem w duszy.
- Czytałam o pewnym leniwym mnichu – przytoczyła przykład babcia. – Wiadomo, że w monasterach ustaw (reguła) surowy, wszyscy pracują w pocie czoła: kto w polu, kto drzewo rąbie, kto z bydłem obrządki robi, ale wszyscy, co by nie robili, nieprzerwanie modlą się. W dodatku i służby u nich długie, i regułę nocą przeczytać trzeba, i postu przestrzegać.
- Takie życie daleko nie każdy wytrzyma – tatuś wyraził współczucie ascetom.
- A więc ten mnich – kontynuowała babcia – o którym mowa, nie przejawiał gorliwości do modlitwy. Kiedy w innych celach dźwięczały jeszcze pieśni, on już słodko spał. Monasterska brać wiedziała o tym, i kiedy niedbałemu bratu przyszedł czas żegnać się z życiem, zebrali się przy nim ciekawscy popatrzeć, jak jego dusza będzie opuszczać ciało. Jak bardzo byli zdziwieni, widząc go w doskonałym spokoju i nawet wesołego. Nie powstrzymali się od pytania:
- Powiedz nam, bracie, dlaczego jesteś taki wesoły? Znamy twoje niedbałe życie. Czyż nie boisz się odpłaty za nie?
Umierający całkiem nie zmieszany taką szczerością, przyznał się:
- Macie rację, czcigodni bracia, przeżyłem niegodne życie, i niedawno aniołowie Boży przynieśli mi listę moich grzechów. Było ich mnóstwo. Zapytali, czy pamiętam o nich? Pamiętam, oczywiście, pamiętam, odpowiedziałem, ale i wy przypomnijcie słowa Pana Jezusa Chrystusa: „Nie osądzajcie, abyście nie byli osądzeni; nie osądzajcie, i nie będziecie osądzeni; wybaczajcie i wybaczone wam będzie”. Od tego dnia, kiedy się wyrzekłem zgiełku świata i wstąpiłem do monasteru, przyjąłem postrzyżyny, nie osądziłem ani jednego człowieka, do nikogo nie miałem w duszy nic złego. Ja wszystkim wybaczyłem. Niech więc spełnią się na mnie słowa Pana: „Wybaczajcie i wybaczone wam będzie”.
Jak tylko to powiedziałem, i aniołowie porwali nade mną listę moich grzechów. Oto dlaczego teraz jestem taki spokojny i wesoły. Wszystko mi wybaczone, bo ja wszystkim wszystko wybaczyłem.
Z tymi słowami i odszedł on na drugi świat.
- Jakie wzruszające! Wszystkim wybaczył! Ach! Ach! – oburzył się tatuś. – uciekł od świata, nic nie robił, zostawiał innym za siebie zasuwać – i wszystkim wybaczył! Co za wspaniałomyślność!.. Niech spróbowałby wybaczyć wszystkim, żyjąc w świecie, kiedy ciebie okłamują na każdym kroku, oszukują, kiedy boisz się wypuścić dzieci na podwórko, kiedy wszędzie bandyci, korupcja, fałsz, kiedy nie wiesz, jaką gazetę czytać, komu wierzyć. Wszystkim wybaczał! Kolejna bajka nie z tego świata! Jak można żyć nie osądzając zła? Stać się naprawdę ślepym, nic nie widzieć? A ja nie chcę być ślepym. Ja – widzę! Czy każecie zawiązać mi oczy?
- Nie, po co jeszcze zawiązywać? – jak do malutkiego, zwrócił się do wzburzonego syna dziadek. – Przeciwnie, rozwiązać trzeba!
- Wybacz, ale tego już za wiele! – Igor Pietrowicz uznał taki ton za obraźliwy.
- A kto ci każe nie widzieć zła? Trzeba je widzieć, ale nie mieszać źródła zła z jego ofiarami.
- Nie można prościej? – burknął niezadowolony tata.
- Spróbuję – chętnie zgodził się dziadek. – Tylko w tym celu muszę opowiedzieć historię, którą opowiedział święty Dorofiej.
To było w dawnych czasach, kiedy otwarcie handlowano ludźmi. Dowiedziawszy się o przybyciu do miasta okrętu z żywym towarem, pewna pobożna kobieta pośpieszyła na przystań, żeby kupić dziewczynkę. Chciała wychować prawdziwą chrześcijankę, nie znającą występków i grzechu. Zapłaciwszy żądaną sumę, szczęśliwa, odeszła, prowadząc ze sobą czarującego aniołka. Po chwili druga kobieta, właścicielka domu publicznego, też kupiła dziewczynkę, ale w całkiem innym celu.
Pierwsza wychowywała się w czystości, pracowitości i świętości, druga – otoczona rozpustą.
Teraz w myśli przeniesiemy się do tych dalekich czasów i wyobraźmy, że dane nam jest przejść po ulicach tego miasta i zobaczyć te dziewczynki wydoroślałe. Co powiemy, spotkawszy pierwszą?
- Na pewno będziemy zachwyceni jej skromnością, życzliwością i serdecznością – odpowiedziała za wszystkich babcia.
- A co powiemy o drugiej?
- Lepiej przemilczmy – powiedziała mama.
- Dlaczego?
- Ponieważ występki będzie widać i w jej wyglądzie, i w zachowaniu się – surowo odpowiedziała mama.
I tu dziadek zadał pytanie świętego Dorofieja:
- Jeśli te dziewczyny dopuszczą się tego samego przewinienia, jednakowo będzie sądzić je Bóg?
- Myślę, że nie – od razu odpowiedziała mama. Jedna znała Przykazania Boże, uczono ją ich przestrzegać, druga nawet nie słyszała o nich, nie wiedziała o cnocie i czystości. Grzech był normą w jej życiu.
- Czy pierwsza miała osobiste zasługi w tym, że stała się taką pobożną?
- Nie, ją tak wychowano.
- Czy druga miała osobistą winę, że zaczęła służyć występkom?
- I ją tak wychowano.
- Czyż nie będzie nam żal tej zgubionej duszy? – Dziadek nachylił się do wnuczki.
- Oczywiście, żal.
- Czy mamy prawo, nie znając ani jej życia, ani wychowania, osądzać nieszczęśnicę? – to pytanie było już skierowane do wszystkich.
- Prawo do sądzenia należy tylko do Boga – na potwierdzenie babcia odwołała się do słów Samego Pana: „Pomsta do Mnie należy, Ja odpłacę”.
Ale tata miał swoja logikę:
- Więc co, widząc przestępstwa, powinienem przymykać na nie oczy, zachęcając do zła?
- Nie, synku, do zła zachęcać nie można. Jednak jest różnica między osądzeniem człowieka a potępieniem jego postępku. Jedna sprawa, mówił święty Dorofiej, powiedzieć o kimś: on rozgniewał się. I całkiem inna powiedzieć: on jest gniewliwy, to znaczy osądzić całe usposobienie duszy, wydać wyrok na całe jego życie. Osądzający zauważa tylko grzechy bliźniego, a swoje pozostawia bez uwagi. Grzech osądzenia Chrystus nazwał jednym z najcięższych, powiedziawszy: „A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie czujesz? Obłudniku! Wyjmij najpierw belkę z oka swego” (Mat 7:3-5).
Pan porównał grzech bliźniego ze źdźbłem (sęczkiem), a osądzenie grzechu upodobnił do belki (kłody).
Pewien sprawiedliwy mnich tak wytrwale i ze łzami prosił Boga za swoją matkę, że Pan posłał anioła, aby zabrał z piekła jej duszę. Zobaczywszy to mieszkańcy piekła złapali się za swoją koleżankę. Anioł wznosił się coraz wyżej i wyżej. Jednak matka sprawiedliwego, pomyślawszy, że pozostali niegodni są, aby byli zbawieni razem z nią, zaczęła zrzucać ich z siebie. I im mniej ich zostawało, tym wolniejszy stawał się lot anioła. Kiedy zaś ona odepchnęła ostatnią grzeszną duszę która za nią się schwyciła, anioł rozwarł ręce i puścił ją.
- Co chciałeś powiedzieć przez tę legendę? – zapytał nie rozumiejąc tata.
- Czyż nie tak my uważamy za godnych siebie, do osądzania bliźnich? – zapytał, zwracając się do wszystkich i do siebie, dziadek.
- Czyż nie tak – w tym samym tonie powiedziała babcia – i naszą duszę wypuści ze swoich rąk nasz Anioł-stróż, widząc, jak my naruszamy przykazanie: „Nie sądźcie, abyście sądzeni nie byli”?
- Czyż może wejść Bóg w duszę, w której nie ma miłości, a jest osądzenie i złość? – zapytał dziadek i sam zaraz odpowiedział: – Osądzając innych, hodujemy w sobie pychę, osiedlamy w sobie ducha złego.
- To dla mnie niepojęte – pokręcił głową tata. – widzieć zło – i wybaczać, pobłażać?
- Nie, kochany – dziadek pogładził syna po ramieniu. – Jeśli krzywdzą innego, ujmij się. Ale jeśli ciebie – ścierp i wybacz.
- Dlaczego wybaczyć? – nie rozumiał tatuś.
- Dlatego, że tak uczył Sam Pan. Już na krzyżu, kiedy na Niego pluli, kiedy Go krzyżowali, On prosił Swego Ojca: „Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”.
On właśnie wiedział, że Jego kaci to tylko ofiary, tylko narzędzia prawdziwego wroga. Czy myślisz, że możesz złem powstrzymać zło? Nie, tylko zwielokrotnić. Czym jest zło jak nie brakiem dobra, brakiem miłości? Kochać jest naszym przeznaczeniem, naszym podobieństwem do Boga, naszym obowiązkiem (długiem). Czym jest grzech, jak nie naruszeniem przykazania miłości? Na strasznym sądzie, którego nie unikniemy, będziemy właśnie sądzeni według miary miłości, którą zdążyliśmy przejawić wobec bliźnich.
Kochać bywa trudno. Trudno też bywa wybaczać.
17 września 1992 roku w mieście Żodino w nocy zapukano do duchownego. Dziewczęce głosy prosiły o pomoc. Ojciec Aleksiej Szynkiewicz otworzył drzwi. Puścili w niego strumień gazu paraliżującego i związali. Bili po głowie, powtarzali: „Pora z tobą skończyć”. Do zakończenia nikczemności były przygotowane nóż i benzyna. Ale Bóg nie dopuścił do śmierci pasterza. Milicja złapała przestępczynie wprost w zbryzganym krwią pokoju. A kiedy ojciec Aleksiej doszedł do siebie na sali reanimacyjnej, pierwsze, co powiedział: „Ja im wybaczam! Nie trzeba ich karać!”
- Ale dlaczego, dlaczego? – oburzył się tata.
Dlatego, że tak uczy Bóg:
I odpuść nam winy nasze, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
- Jak uważacie, przyjaciele, ślepi chcą widzieć? – zapytał dziadek, kiedy wszyscy się zebrali.
- Oczywiście – z przekonaniem odpowiedział Sierioża.
- Ja też tak myślałem. Ale niedawno przeczytałem w gazecie, że akademik Fiodorow zaproponował grupie ślepych zrobienie operacji i przywrócenie widzenia. Jak myślicie, oni się zgodzili?
- Pewnie! – Bez wątpienia odpowiedział Sierioża.
- A właśnie nie. Wyobraźcie sobie, większość odmówiła.
- Pojawiło się wywołane zdziwieniem milczenie, które przerwała Tania:
- Dlaczego?
- Przyzwyczaili się żyć w ciemności – wypowiedziała swoje przypuszczenie mama.
- Raz zaprosili mnie do szkoły – postanowił rozwinąć temat dziadek – na spotkanie z dziećmi klas piątych. Prosili porozmawiać o Bogu, bo dzieci o Nim nic nie wiedzą, zresztą, jak i wielu dorosłych. Przyszedłem, opowiadam, co mogę. Słuchają mnie, jak się mówi, z otwartymi ustami.
I nagle zauważam: jeden chłopczyk, jak tylko wypowiem imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, uszy zatyka. Potem otworzy, jakby wynurzy się, posłucha, i, kiedy znów usłyszy święte Imię, znów uszy zatyka. Pytam go:
- Co z tobą?
- Rodzice zabraniają mi słuchać o Chrystusie.
- Jeśli tak, to wyjdź, nie męcz się. On nie wychodzi, a dalej zachowuje się po swojemu dziwnie. Co robić? Postarałem się nie zwracać na niego uwagi, po prosu nie zauważać.
- Pewnego razu wracając z dalekiej podróży – przypomniała mama – zaprzyjaźniłam się z maleńką Anusią. Ona chętnie bawiła się z dorosłymi, ale wkrótce zauważyliśmy, że dziewczynka nie odpowiada na pytania. Okazało się, że biedna dziewczynka urodziła się głucha. Ale dobrzy ludzie, dowiedziawszy się o tym, zaprosili Anusię do Niemiec, gdzie zrobiono jej operację.
Dziewczynka zaczęła słyszeć, ale tylko wtedy, gdy do jej uszek podłączają aparat słuchowy, działający na baterie. Jej mama wyjaśniła: „W autobusie od drgań powstaje szum, który ją niepokoi, dlatego schowałam aparacik do torebki. Oto przyjedziemy do Brześcia, podłączę baterie, i Anusia znów będzie słyszeć”
- Kiedyś pierwsi ludzie Adam i Ewa widzieli i słyszeli swego Stwórcę. Ale grzech nieposłuszeństwa skaził naszą naturę, i teraz my jesteśmy pozbawieni tego wielkiego daru. Jednak jest to, co może pomóc nam usłyszeć Go. Co to? Zapytał dziadek Tanię.
- Nie wiem.
- Wiara nasza – wyjaśnił dziadek. – chociaż teraz nie możemy bezpośrednio widzieć i słyszeć naszego Zbawiciela tak, jak widzimy się i słyszymy się nawzajem, świętym Pan objawiał się widzialnie. Większość zaś z nas jest duchowo ślepa i głucha.
- Ale nie beznadziejnie – dodała babcia – w Ewangelii jest powiedziane: „I Światłość w ciemności świeci, i ciemność jej nie ogarnęła”.
- Jak nie ogarnęła? – zdziwiła się mama. – Liczne miliony przebywają w ciemności. Jak pomyślisz o tym, robi się niedobrze. Czasem wydaje się, że wszystkie próby pokonania ciemności są bezsilne.
- Pisarz Azorow – zaprotestował dziadek – napisał wspaniałe słowa: „Nie walcz z ciemnością. Żeby pokonać ciemność, trzeba zapalić światło”. Tak więc zapalajmy płomyki wiary i wszystkie epidemie ślepoty znikną.
- A co to jest epidemia? – Tania nie lubiła niezrozumiałych słów.
- To kiedy zaczyna chorować bardzo dużo ludzi. Wyobraź: zachorowało dziecko. Choroba jest niebezpieczna. Można wysłać je do przedszkola?
- Nie.
- Dlaczego?
- Żeby ono wyzdrowiało.
- I żeby inne dzieci pozostały zdrowe – rozsądnie uzupełnił Sierioża.
- Ale rodzice i lekarze – kontynuowała babcia – zauważyli podstępną chorobę późno. Ona zdążyła niezauważalnie przeskoczyć na inne dzieci. Uczeni wiedzą, że takie choroby wywoływane są przez wirusy, które szybko się rozprzestrzeniają. I oto wirusów zrobiło się tak dużo, że rozleciały się po całej grupie. Kiedy to zauważono, została ogłoszona kwarantanna. Ty wiesz, co to takiego?
- Wiem. Kiedy dzieci nie puszcza się do przedszkola, a pokoje, w których one spały i bawiły się, myje się i wietrzy.
- Po co?
- Żeby wszystkie wirusy wyleciały.
- Prawidłowo. Jednak wirusy były nie tylko cwane, ale i podstępne. One zdążyły wkraść się i do innych grup. Ale i tego było mało. One ukryły się w ubraniach tatusiów i mamuś, którzy nawet nie podejrzewali, że noszą na sobie armie wirusów. I tak rozchorowało się całe miasto. Właśnie to nazywa się epidemią.
- Za dawnych czasów od epidemii umierały setki tysięcy ludzi – ciągnął temat dziadek. – Wtedy miasto, w którym zaczynała się, na przykład, dżuma, zamykano, żeby nikt nie mógł ani wejść, ani wyjść, żeby ani jedna mysz nie prześlizgnęła się. Bali się, że choroba rozprzestrzeni się na inne miasta.
Ale bez względu na to jak chronili wartownicy, straszne epidemie znajdowały sobie coraz nowe ofiary. W 1655 roku morowa zaraza, kosząca miasto za miastem na południu Rosji, przeniknęła do Wołogdy.
Nie było w mieście rodziny, która nie odniosłaby ciężkich strat. Wiele domów stało całkiem zamkniętych – tam już wszystkich pogrzebano.
Dniem i nocą nad wielotysięcznym miastem wył dzwon soboru. Jego alarmujące wezwanie podchwytywały dźwięki dzwonów cerkwi parafialnych. Padnie ze zmęczenia jeden dzwonnik, na jego miejsce wkracza drugi. Ulice były opustoszałe. Tylko stada szczurów szalały po podwórkach i wozy pogrzebowe odbywały swoje żałobne podróże na cmentarz. A tam już nie nadążali kopać oddzielnych grobów. Grzebano ludzi po bratersku (w zbiorowych mogiłach) – kilkudziesięciu w jednej mogile.
Modlił się kapłan, prosząc Boga o wybaczenie grzesznego życia zmarłych, stukały grudy ziemi, płakały rodziny, stawiali krzyż i rozchodzili się do domów, mocno zamykając drzwi.
Huczał, smutnie huczał dzwon...
Jak uratować się przed niewidzialnym wrogiem? Jeśliby wróg podszedł go bram, wzięliby hełmy, tarcze, muszkiety, szable ostre… A jak pokonać to, co ukryte przed oczami?
I przypomnieli sobie ludzie prastarą naukę: jeśli zacząć przy pierwszych promieniach słońca budować chram, zdążyć wybudować go i wyświęcić przed zachodem, choroby odstąpią. I zaczęli chodzić w nocy od domu do domu, budzić, wzywać wszystkich, którzy mogli jeszcze stać, u kogo zostały jeszcze siły trzymać w rękach topór, aby zebrali się do budowy cerkwi. I odezwało się wielu mężczyzn, kobiet, staruszków, dzieci. Wszyscy, którzy byli w stanie podnieść się z łóżek, zgromadziwszy się na placu pomodlili się, prosząc Boga o pomoc i zbawienie.
Kapłan poświęcił miejsce przyszłego chramu i ledwie tylko promień słońca ślizgnął się zza horyzontu, uderzyły topory. Kto ścinał drzewa, kto obciosywał, kto woził. Staruszki przygotowywały posiłki. Dzieci biegały po wodę, poili konie. Pracowali wszyscy, zgodnie.
Słońce już dawno przetoczyło się za południe i skłaniało się ku zachodowi. Ludzie zmęczyli się, ale widząc, jak na oczach wyrasta chram, z nowymi siłami czynili swoje dzieło.
I oto słońce przy samym horyzoncie. A jeszcze trzeba ukończyć kopułę i postawić krzyż… Czy zdążą? Każdy, nie porzucając pracy, modlił się, prosząc Pana, aby powstrzymał słoneczko, nie dał mu zajść. I Bóg usłyszał ich prośby. Słoneczko rzeczywiście się zatrzymało, dosłownie zachwycało się, jak podnoszą krzyż, jak z nadzieją modlą się wierzący, jak wyświęca się chram.
Odsłużyli uroczysty moleben. Ludzie popadali z nóg ze zmęczenia, zasypiając wprost na podłodze, na schodkach. I choroba ustała!
Mieszkańcy Wołogdy zostali zbawieni. Zostawili o tym świadectwo, potwierdzone dziesiątkami podpisów, żeby znali ich potomni, że droga do zbawienia – przez chram Boży.
Cerkwie, wybudowane według obietnicy w ciągu jednego dnia, nie są legendą. To jest nasza historia. Taki chram nazywają „obydionnoj” cerkwią.
W Moskwie, niedaleko od stacji metra „Kropotkinskaja”, jest taka cerkiew. Jej powstanie też jest związane z niezwykłym wydarzeniem. Była straszna susza, grożąca głodem. U ścian Kremla zebrali się wierni. Odsłużyli moleben i obiecali Bogu: iść z procesją, dopóki nie spadnie deszcz, a na tym miejscu, gdzie ześle Bóg zbawienną wilgoć, zbudować cerkiew. Oni szli, wyśpiewując psalmy i modlitwy, aż lunęła ulewa. Podziękowali wierni swemu Stwórcy i wznieśli chram.
Obydionne cerkwie budowane były w dni nieszczęść. Usłyszawszy taką nazwę, wiedzcie, że w tym miejscu, gdzie ona stoi, dokonał się cud. Biedy, choroby, katastrofy, trzęsienia ziemi i wojny posyłane są za bezbożność. Chramy budowane są dla zbawienia. Oto dlaczego się modlimy:
I nie wwiedi nas wo iskuszenije, no izbawi nas ot łukawoho. Ibo Twoje jest’ Carstwo i siła i sława wo wieki. Amiń.
I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Albowiem Twoje jest Królestwo i siła i sława na wieki. Amen.
Usłyszawszy, jak otwierają się drzwi, Tania rzuciła się witać:
- Dziadku, jesteś w końcu! My ciebie czekamy-czekamy!
- Chrysos woskresie! – przywitał się dziadek.
- Woistinu woskresie! – odpowiedzieli mu zgodnie.
- A ja święcone prezenty przyniosłem. – dziadek wyładowywał na stół świąteczne poczęstunki. – To tobie, a to tobie…
- Więc przechodźcie do stołu, siadajcie – krzątała się babcia, kończąc przygotowania.
- A dlaczego na Paschę malowane jajka w prezencie dają? – zaciekawiła się Tania.
- To obyczaj taki – pośpieszyła z odpowiedzią mama. – Po tym jak Maria Magdalena zobaczyła zmartwychwstałego Chrystusa, ona przyszła do imperatora Tyberiusza z tą wielką nowiną i podała mu czerwone jajko ze słowami: „Chrystos woskresie!”
- No, obyczaj przynoszenia prezentów na znak szacunku istniał i wcześniej. Kto przynosił złoto, kto srebro, kto drogocenne kamienie – zauważył tatuś. – Prości ludzie przynosili jajka. Ja myślę – z ubóstwa.
Nie tylko z ubóstwa – poprawił dziadek. – U dawnych narodów…
- Co było u dawnych, powiesz potem, a tymczasem – częstujcie się, kochani – powiedziała babcia. – Wszystkiego najlepszego!
Kiedy szum przy stole trochę przycichł, Tania zwróciła się do dziadka:
- Więc co chciałeś opowiedzieć o dawnych?
- Dawno temu jajko było symbolem Wszechświata, z którego to powstał świat. Jajko jest początkiem nowego życia. Jak ze skorupy rodzi się życie, tak z grobu – królestwa śmierci – zmartwychwstał Życiodawca Chrystus. To znaczy, że powstaną do wiecznego życia wszyscy zmarli, w swoim czasie powstaniemy i my.
Jezus Chrystus obmył Swoją krwią nasze grzechy. Czerwony kolor oznacza właśnie radość zmartwychwstania i odrodzenia całego człowieczeństwa. Oto na Paschę i dają w prezencie czerwone jajko, bo ono symbolizuje nasze przyszłe zmartwychwstanie w Chrystusie.
- Ludzie wierzą, że poświęcone w Cerkwi jajko chroni dom przed pożarem, chroni przed chorobami i nieszczęściami – nakładając maluchom sałatek, dodała babcia. – Na Rusi sam car rozdawał malowane jajka nie tylko swoim przybocznym, ale i żołnierzom, nawet więzienia odwiedzał, zwracając się do przestępców: „Chrystos woskresie i dla was”. Podawał jałmużnę, odzież, poczęstunki. Jajka darowano nie tylko kurze, ale i drewniane, złotem i farbami pomalowane.
- Byli niezwykli mistrzowie – podchwyciła mama – tworzyli paschalne jajka z kryształu, porcelany, kolorowego i przezroczystego szkła, kości. Cukiernicy wymyślali cukrowe, czekoladowe…
- Pascha – dzień pojednania Nieba i Ziemi, dzień wzajemnego przebaczania. Na znak świętej miłości ludzie radośnie całowali się – christosowaliś. A w tym czasie – dziadek popatrzył na Sieriożę – w tym czasie nad całą okolicą rozlewało się dzwonienie dzwonów. W to święto każdy mógł dostać się na dzwonnicę i wydzwaniać świątecznie, ile dusza zapragnie.
- Ja też bym chciał! – rozmarzył się wnuk, ale jago zapał ochłodził tatuś:
- Wszystko to wzruszające i piękne. Jednak nam zbyt długo wpajali, że zmartwychwstanie – mit. Teraz potrzebujemy dowodów, żebyśmy mogli uwierzyć i w zmartwychwstanie i w życie wieczne.
- Toż przecież ich mnóstwo! – z przekonaniem oświadczył dziadek. – I niektóre z nich, co najdziwniejsze, należą do samych prześladowców Chrystusa.
- Jak to? – zdziwił się tatuś.
- Co straszyło ich najbardziej, co przyprowadzało ich w drżenie? Oczywiście to, co przepowiedział Pan Bóg: Jego zmartwychwstanie na trzeci dzień po śmierci. To byłoby dla nich katastrofą. Wszystkie ich filary i nauczania rozsypałyby się w proch, a ich zbrodnia stałaby się oczywista. Jasne, że sami oni nie wierzyli ani w Boskość Chrystusa, ani w możliwość Jego zmartwychwstania. Ale ich straszyła ta wiara, którą miał naród. A jeśli uczniowie Chrystusa porwaliby Jego ciało, to powstałby pretekst dla zamieszek na wieki. Oto dlaczego zdecydowano wystawić przy świętym grobie wzmocnioną ochronę.
Zanim wystawiono ochronę, ogromny kamień, zamykający wejście do grobu, odwalili. Kiedy przekonali się, że Ciało Jezusa jest na miejscu i nie ma innego wyjścia z pieczary, kamień ustawili na miejsce, a grób opieczętowali w obecności rzymskich żołnierzy.
Wiec, uczyniono wszystko, żeby nikt nie mógł dostać się do grobu. Ale właśnie te rygorystyczne środki są bezpośrednim świadectwem i dowodem zmartwychwstania.
- „Był czas działania Boga...” Chcę przeczytać słowa biskupa Innokientija – babcia znalazła w książce zaznaczone miejsce. – „Ludzkość nigdy nie widziała tyle wielkiego, wspaniałego, boskiego, ile widziała w krótkim czasie służby Jezusa. I wszystko wielkie, wspaniałe, boskie było zamknięte teraz w grobie, zapieczętowanym pieczęcią. Co byłoby z ludzkością, jeśliby ciało Sprawiedliwego ujrzałoby wieczność? Boski mit, otwierający się na czas, znowu zamknąłby się na zawsze. Po boskim olśnieniu nastąpiłaby najmroczniejsza noc. Wielka sprawa ludzkiego zbawienia zostałaby pochowanym razem z Jezusem.
A więc, był czas działania Boga, Samego Boga! To była najbardziej decydująca chwila nie tylko dla całej ludzkości, ale i dla samego boskiego porządku świata”.
- Istnieje ciekawe świadectwo historyka Garmizego, współczesnego Chrystusowi – dziadek wziął teczkę i zaczął szukać potrzebnej notatki. – To świadectwo przytaczał akademik Bielecki. On dostrzegał wyjątkową wartość tego dowodu w tym, że w momencie Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa Garmizy był razem z jednym z pomocników Piłata w pobliżu grobu. I jeszcze jeden ważny szczegół: Garmizy był nastrojony przeciw Chrystusowi. On prosił żonę Piłata, aby nie powstrzymywała męża przed skazaniem Chrystusa na śmierć.
Do samego ukrzyżowania uważał on Jezusa za oszusta, dlatego też z własnej inicjatywy wybrał się w nocy przed zmartwychwstaniem do grobu, aby przekonać się o tym, że Chrystus nie zmartwychwstanie, i Ciało Jego na zawsze pozostanie w ziemi. Oto jego świadectwo:
<<Zbliżywszy się do grobu i będąc około półtorej setki kroków od niego, zobaczyliśmy w słabym świetle świtu straż przy grobie. Dwóch ludzi siedziało, pozostali leżeli na ziemi.
Było bardzo cicho. Szliśmy powoli i wyprzedziła nas straż idąca do grobu zmienić tą, która była tam od wieczora. Potem nagle zrobiło się bardzo jasno, nie mogliśmy zrozumieć, skąd to światło, ale wkrótce zobaczyliśmy, że ono schodzi z poruszającego się u góry lśniącego obłoku. Ono opuściło się ku grobowi i nad ziemią ukazał się tam człowiek, jakby ze światła. Potem rozległy się uderzenia podobne do grzmotu, ale nie na niebie a na ziemi. Od tego będący przy grobie strażnicy zerwali się, a potem upadli. W tym czasie ku grobowi z prawej naszej strony schodziła kobieta. Ona nagle krzyknęła: „Otworzyło się, otworzyło się!” W tym samym momencie zobaczyliśmy, że rzeczywiście, bardzo wielki kamień, leżący na grobie, jakby sam z siebie podniósł się i otworzył grób. Bardzo wystraszyliśmy się, potem po jakimś czasie światło nad grobem znikło i wszystko zrobiło się takim jak zwykle. Kiedy po tym wszystkim zbliżyliśmy się do grobu, to okazało się, że tam już nie ma ciała pogrzebanego w nim człowieka.>>
- Niestety, o tym świadectwie nic u nas nie było wiadomo – westchnąwszy, powiedział tatuś.
- Mało było u nas oszustwa? – odrzekł dziadek. – Akademik Bielecki pisał o ponad dwustu wiarygodnych świadectwach zmartwychwstania Chrystusa. Znawca starożytności akademik Buzeskuł mówił: „Zmartwychwstanie Chrystusa potwierdzone jest historycznymi źródłami z taką samą pewnością, jak istnienie Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego”. Mam nadzieję, w ich realność ty nie wątpisz?
- W ich – nie – uśmiechnął się tatuś. – Ale chodzi nie tylko o wiarygodność historycznych dokumentów i świadectw ludzi współczesnych temu wydarzeniu. Sam fakt zmartwychwstania zmarłego wydaj się mi nieprawdopodobnym.
Dziadek pojednawczo kiwnął:
- Masz rację, synku. Samo zmartwychwstanie zostało niepojętym dla rozumu cudem. Ono wydarzyło się wcześnie rano w ciszy i spokoju, kiedy wejście do grobu chroniły straże, pieczęć i kamień.
Jak ono się dokonało – pozostaje tajemnicą. Pan Jezus Chrystus ożył, zmartwychwstał Boską siłą. On wyszedł z grobu, nie odwaliwszy kamienia, nie naruszywszy pieczęci, pozostając niewidocznym dla wartowników. Potem nastąpiło trzęsienie ziemi, z nieba zszedł Anioł Pański, odwalił kamień od drzwi grobu i usiadł na nim. Jego wygląd podobny był do błyskawicy, a odzienie białe jak śnieg. Żołnierze upadli na twarz, zamarli w strachu, a potem uciekli. Bojąc się kary, pośpieszyli do arcykapłana i opowiedzieli o wszystkim co zaszło
Arcykapłan pospiesznie zwołał starszych, i oni, naradziwszy się, dali żołnierzom dużo pieniędzy, powiedziawszy: „Mówcie wszystkim, że uczniowie Jego, przyszedłszy nocą, ukradli Go, kiedy wy spaliście. Jeśli słuch o tym dojdzie do władcy, my przekonamy go, i was od przykrości uchronimy”. Żołnierze, wziąwszy pieniądze, zaczęli rozpowszechniać słuch o porwaniu ciała Jezusa przez Jego uczniów.
- A czy nie mogli oni wykraść Go naprawdę? – zapytał Sierioża.
- Nie mogli. Oni byli przygnębiani, przebywali w roztargnieniu, we łzach, ze strachu chowali się od ludzi. Po ukrzyżowaniu i śmierci Chrystusa utracili wiarę. A bez wiary do czego im była potrzebna inscenizacja zmartwychwstania? Oni tak wpadli w przygnębienie, że stracili wszelką nadzieję i nawet nie poszli do grobu zobaczyć przepowiedzianego zmartwychwstania.
Akurat i kobiety niosące wonności przyszły do grobu nie spotkać Zmartwychwstałego, a namaścić martwe ciało Chrystusa aromatami. Apostołowie, kiedy usłyszawszy pierwszą nowinę Marii Magdaleny o Zmartwychwstaniu Zbawiciela, o tym, że On żywy i ona widziała Go, nie uwierzyli. Nie uwierzyli i dwóm uczniom, którym On się ukazał. Tak więc o porwaniu ciała nawet myśli u apostołów nie było. Ale ciało zniknęło. Zniknęło z dokładnie chronionego grobowca. Świadkami Zmartwychwstania były też płótna pogrzebowe Chrystusa. One nie zniknęły.
Tania szeroko otworzyła oczy:
- Jak tak płótna mogły być świadkami?
- Mogły, dziecko, mogły – dziadek serdecznie się uśmiechnął do swojej pupilki i wytłumaczył: – Tego ranka, kiedy dotarła nowina, że ciało znikło, ukochany uczeń Pana Jan pobiegł do grobu razem z apostołem Piotrem. Jan wyprzedzał Piotra i znalazł się przed grobowcem pierwszy, ale nie odważył się wejść do niego. Podbiegł Piotr i pierwszy zajrzał do środka, a za nim – Jan. Co więc oni zobaczyli, jeśli Jan przyznaje się: „i zobaczyłem, i uwierzyłem”? A zobaczyli płótna pogrzebowe. One był zwinięte tak, jak Józef z pomocnikami obwinęli je wokół ciał Pana. Oddzielnie leżała „szczególnie zwinięta” chusta na głowę. Ona zachowywała kształt, nadany jej, kiedy zawijano głowę Zbawiciela. Ludzka ręka najwyraźniej nie dotykała tych milczących świadków po dokonaniu się cudu. Oto dlaczego Jan „zobaczył i uwierzył”. O Piotrze zaś w Ewangelii powiedziane, że on „zobaczył tylko płótna leżące, i poszedł z powrotem, dziwiąc się sam w sobie z tego co się zdarzyło”.
Jaki wicher myśli przemykał w głowie Piotra? Czyż dawno Pan powiedział mu: „Jesteś Piotr i na tym kamieniu zbuduję Cerkiew Moją”. Czyż dawno podczas Tajnej wieczerzy na śmiałe zapewnienie położyć duszę za swojego Nauczyciela Jezus odpowiedział mu: „Duszę twoją za Mnie położysz? Prawdziwie, prawdziwie mówię ci: Nie zapieje kogut, jak wyprzesz się Mnie trzykrotnie”.
I on się wyparł. Nawet zaklinał się i przysięgał, że „nie zna Tego Człowieka”. I nagle zapiał kogut. Wtedy Pan, obróciwszy się, spojrzał na Piotra. I przypomniał Piotr słowo, które powiedział Mu Jezus. I odszedł, płacząc gorzko.
Czyż mógł Piotr zapomnieć to spojrzenie?
Jak też biegł on, kiedy Maria Magdalena powiedziała: „Unieśli Pana mojego!” I oto przed nim pogrzebowe płótna. A w pamięci niepojęte słowa: „w trzeci dzień zmartwychwstanę”.
Żeby niewierzący uczniowie uwierzyli w Jego Zmartwychwstanie, Pan zjawia się przed nimi Sam, pokazuje Swoje rany, je z nimi i swoją rozmową odkrywa im sens tego co się wydarzyło.
W „Dziejach Apostolskich” mówi się, że zmartwychwstały Chrystus zjawiał się uczniom przez 40 dni, „rozmawiając o Królestwie Bożym”. Ten kontakt ze Zmartwychwstałym przemienił uczniów Chrystusa, przemienił i Jego brata Jakuba. Przed Zmartwychwstaniem on z niedowierzaniem odnosił się do nauki Jezusa. Po Zmartwychwstaniu Jakub razem z innymi Apostołami staje się głosicielem Dobrej Nowiny. Pisze o sobie, że został „sługą Boga i Pana Jezusa Chrystusa”. Stało się tak dlatego, że Chrystus objawił się Jakubowi.
Nie wierzył w Zmartwychwstanie także apostoł Tomasz. Ale, zobaczywszy Zmartwychwstałego, wykrzyknął: „Pan mój i Bóg mój!” I poświadczył swoją wiarę męczeńską śmiercią za Chrystusa.
Zmartwychwstanie przemieniło ukrywających się uczniów w odważnych głosicieli, których nie mogły zmusić milczeć ani prześladowania, ani pobicia, ani kara śmierci.
Powstanie Cerkwi Chrystusowej, prześladowanej i tępionej, możliwe było tylko na fundamencie wiary w Zmartwychwstanie Zbawiciela.
- „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał – przytoczyła słowa apostoła babcia – to i głoszenie nasze próżne, próżna i wiara wasza”.
- A jeśli – zmartwychwstał? Co to znaczy dla nas? Jak myślą wnuczęta? – dziadek z ciekawością patrzył na dzieci, oczekując ich odpowiedzi.
Sierioża nachmurzył czoło, pokazując, że głęboko się zamyślił.
Taniusza zdecydowała się odpowiedzieć:
- To znaczy, że On nie zwykły człowiek, a Bóg!
- Dobrze, mądrala. A co powie tatuś?
- Tak, tak… – tatuś cicho wypowiedział słowa, rozmawiając bardziej z sobą, niż z innymi. – Skoro Chrystus Zmartwychwstał, znaczy, On – Bóg, i ja muszę od nowa uczyć się przyjmować świat.
Na chwilę zapanowała cisza. Ją ostrożnie przerwał dziadek:
- Cieszę się synku, że przyszła do ciebie ta zbawienna myśl. Ale zastanówmy się dalej. Jeśli Bogoczłowiek zmartwychwstał, to… – dziadek oczekująco popatrzył na Jelenę Siergiejewną.
– …to zmartwychwstaniemy i my – uzupełniła mama. – Mamy takie samo ciało, jak ziemskie ciało Chrystusa. W swoim czasie zmartwychwstaną wszyscy. Znaczy, Jego Zmartwychwstanie – to zwycięstwo nad śmiercią. To – nadzieja na przyszłe wieczne życie. Tylko żyj według przykazań.
- Tak... Doskonale, – dziadek z zadowoleniem zatarł ręce. – Ale to nie tylko nadzieja na przyszłość, która kiedyś nastąpi. To – wskazanie sensu dzisiejszego życia. Jeśli nie ma zmartwychwstania, nie ma Boga, znaczy, nie ma i Boskiego zamysłu, Boskiej Opatrzności. Znaczy, życie – jednolite przypadkowości, chaos, bezsens. Znaczy, przypadkowa też historia świata, nikt nie ma wyższego celu. Tak? Wspaniale odpowiedział na to pytanie archimandryta Ioann (Kriest'jankin):
<<Zmartwychwstały Chrystus wzniósł rodzaj ludzki od ziemi do nieba, nadał istnieniu człowieka wyniosły i szlachetny sens. Przed człowiekiem otworzyło się nowe życie. Dana mu jest możliwość umrzeć dla grzechu, żeby zmartwychwstać z Chrystusem i z Nimi żyć.
Chrystos woskresie! Zaledwie dwa słowa – i serca nasze napełniają się radosną wiarą. Otworzymy więc serca ku cierpiącemu i zmarłemu i zmartwychwstałemu ze względu na nas i On wejdzie i napełni Sobą i Światłem Swoim życie nasze, przemieniwszy dusze.