Na podstawie Русское Воскресение : Родная школа : Федюнькина потаёнка tłumaczył Eliasz Marczuk
W trzy wiorsty od Sarowskiego monasteru żył-był Fiedieńka Zwonariow. Lat około dziewięciu mu było. Wesoło żył, beztrosko. Jego zadarty nosek to z rzeczki w lipcowe południe wyzierał, to z kwitnącej ziemniaczanej naci sterczał, a zimą czerwienił się na śnieżnej górce.
Pieszczochem rósł, dlatego że ojcu-matce nie posłał więcej Bóg dzieci, a Fiedieńce braci i sióstr. Więc i rozpieszczali go w domu, zajęciami nie obciążali.
Chociaż i rozpieszczali Fiedieńkę, ojca z matką on słuchał, zawsze gotowy im pomóc w zajęciach. Od jego pomocy najczęściej opędzali się, a on wszystko jedno w ogrodzie warzywnym grządki plewił, ze studni wodę czerpał, kury karmił. A jakże - duży Fiedieńka, chłopisko rośnie, krzepki taki.
Jako ostatni z domowników spać kładł się i najwcześniej wstawał, a tu zaspał. Cały tydzień, jak tylko usłyszał, że ojciec z chłopami jedzie jako furman do Moskwy, jęczał: weź i weź, zupełnie-zupełnie przeszkadzać nie będę. I wyprosił: zgodzili się rodzice. Cóż, niech jedzie, przeszkodą nie będzie.
Fiedieńka zdążył i wiadomość po kolegach roznieść i ojcu konia potrzymać, póki tego podkuwali i świeżego siana przygotować, żeby siedziało się na wozie bardziej miękko. Przed podróżą wcześnie położył się, długo kręcił się, ciągle zasnąć w żaden sposób nie mógł, a jednak zaspał.
- Czy to prawda, że, tatuś już jest gotowy?
- Dokąd zebrałeś się, porywcza twoja główka?
Któż to widział żeby za tysiąc wiorst udać się. I my dobrzy, puściliśmy, - odezwała się matula.
Fiedieńka żytni placek ugniata, ze smakiem tak mlekiem popija, a jedna noga już na progu.
- Chyba masz chęć na biały świat popatrzeć?
- Okropnie się chce, - z ławki zerwał się i na wolę wyleciał. - Tatuś, czy szybko?
- Chciałem już sam w drogę ale pożałowałem - nie wypada oszustwem z podwórza wyjeżdżać, - ojciec chwycił konika za uzdę. - Tak więc, co, z matką pożegnamy się?
A matka na ganeczku stoi, z wilgotnymi oczami i żegna mężczyzn znakiem krzyża:
- Ty Fiedieńkę strzeż.
- Nie po raz pierwszy, czego tu. Wskakuj na wóz, czy pójdziesz na razie?
- Pójdę, - Fiedieńka jeszcze raz odwrócił się do matuli, machnął jej ręką i pomaszerował obok ojca. Ojciec konia za uzdę prowadzi, a Fiedieńka stara się ojcowskiego kroku dotrzymać.
- Ty czemu więc mi nie powiesz, poco ciebie mnisi do Moskwy zawołali?
- Akurat i sam nie bardzo wiem. Chyba ładunek z monasteru do głównego soboru odwieźć, albo stamtąd przywieźć.
Za rozmową i nie zauważyli, jak na gościniec monasterski wyjechali.
Droga chociaż i koleinami pocięta, a równa poszła, trawiasta. Z prawej strony brzozy, z lewej strony brzozy i cieni jeszcze nie rzucają. Tylko gdzieniegdzie w warkoczach wplotły żółtawe wstążeczki.
- Czyż długo w Moskwie pobędziemy? - Fiedieńka zapytał radośnie.
- Trzeba jeszcze do niej dotrzeć.
Droga Monasterska dla Fiedieńki była znajoma, ile razy on po niej maszerował to z matką, to z babcią. I krótka zupełnie, ręką podać od wsi, a mimo wszystko zmęczył się. Na koniku jest łatwiej.
W monasterze mnisi już na podwody czekali. Widzi Fiedieńka, jak oni z ojcem, chłopami innymi przywitali się. Słyszy Fiedieńka, jak półszeptem rozmawiają między sobą. Furmani do cel weszli, stamtąd toboły wynieśli i na wozy zaczęli układać.
- Pomóc? - Fiedieńka uchwycił tobół, naprężył się. - Ciężki jaki.
- Z nami czy co? - zaciekawił się mnich. -Wytrzymasz?
- Ja jestem cierpliwy, - i ładniutko róg tobołka wepchnął na wóz.
***
Koń prychał i zapierał się, on ani razu na rzeczny prom nie stąpał, a ten jeszcze lekko kołysał się na falach, skrzypiał.
- Fiedieńka, ty czegoż z boczku stoisz? Bierz za uzdę, to koń uspokoi się, - ojciec wodze naciągnął.
- Ale boję się, tatusiu.
- Jeśli nie ty, to kto mi pomoże?
Malec podchwycił uzdę i zrobił krok na kołyszący się prom, w ślad za nim przestąpił z brzegu na pomost z desek koń.
- No, co mówiłem? - Radośnie zawołał ojciec. - No, no, miły.
Dopiero na lewym brzegu Oki Fiedieńka uspokoił się. Ale jak nie przeżywać - pierwszy raz znalazł się pośrodku szerokiej wodnej gładzi.
Prom przycumował do przystani. Przed nimi piaszczysta droga, a do niej przytulają się rządkiem niziutkie domki z ogrodami.
- To Karaczarowo - obrócił się do Fiedieńki mnich. - Oto teraz przejedziemy troszeczkę i obok domu Guszczynych odetchniemy. Mówią, na tym miejscu Ilja-bohater żył.
Jak bardzo chciał Fiedieńka dowiedzieć się o bohaterze, ale jak zapytasz - cudzy człowiek, nie ojciec. Od swoich przyjaciół, tych starszych, słyszał o bohaterach, ale tylko mało wierzył im, a tu oto jaki wielki mówi i mnich jeszcze, na pewno bajek nie wymyśla.
Póki posuwali się do domu Guszczynych, dużo Fiedieńka o Ilji Muromcu usłyszał. Jaki silny był, za jakiego nieustraszonego słynął wśród wrogów, jak stolicę Kijów-gród od nieszczęścia ratował.
- Teraz nie ma takich? - wykrzyknął Fiedieńka.
- Jak nie? Z Napoleonem oto teraz walczą.
- Z kim? - nie dosłyszał Fiedieńka.
- Z Napoleonem, przyszedł ten z francuskiego kraju wojną na naszą ziemię, zło czyni, wsie-miasta ogniem pali, ludzi naszych niszczy. Lada chwila do Moskwy podejdzie.
- Jak do Moskwy? - otworzył usta Fiedieńka.
Na postój stanęli, prawie nie je, nie pije Fiedieńka. Jak usiadł na wóz, jak pod górę wspięli się, jak przez Murom jechali - niczego nie widział. Pierwszy raz jest w mieście, a niby nic nie ciekawi. Domy wielkie, kamienne, jakich w jego wsi nie ma, mimo przepuszcza. Świątynie piękne, złotem przyozdobione - i te spojrzenia nie zatrzymują.
- Ty czego zaś milczysz, nie zachorowałeś? - objął go ojciec.
- To jak też my z tobą do Moskwy jedziemy, jeżeli tam jest wojna?
Fiedieńka przestraszony spojrzał na ojca, a potem na mnicha, co o Francuzach opowiedział i o Ilji Muromcu.
- A ty nie myśl o złym, nikt do Moskwy obcych nie wpuści, - mnich drogę przeżegnał i o bagaż oparł się łokciami. - Bóg z nami.
***
A Moskwa-to i zaprawę przeolbrzymia. Dokąd nie rzuci spojrzenia Fiedieńka, dookoła domy wielkie i narodu nie zliczyć. Eleganckiego, obszarpanego, wszyscy biegną-śpieszą się.
Po szerokiej drodze jedzie tabor niżnogrodzki, a na niego nikt nawt uwagi nie zwraca. Ile wozów ustawiło się - policzyć nie może Fiedieńka, do nich na włodzimierskim gościńcu jeszcze z Niżniego Nowgorodu furmani przyłączyli się.
- Tak więc cóż, tatuś, my do Moskwy, a wszyscy z Moskwy? - Kręci głową Fiedieńka.
- Rzeczywiście jak zrozumieć - nie wiem - odpowiada mu ojciec.
Mnich z wozu zeskoczył, do piekarza podbiegł. Ten mu wiązkę obwarzanków na ramię zarzucił i ciągle długo ręką w prawą stronę pokazywał.
- Do Nowodiewiczego skręcaj, - krzyknął mnich i tabor łańcuszkiem skręcił tam, dokąd piekarz wskazywał.
Tylko skręcili, jak zatętniły kopyta koni, a na nich wojskowi. Wystrojeni, pozłacane szable w zachodzie pobłyskują.
- Huzarzy to, widać, bezpośrednio stąd tak na pole walki - mnich opowiada ojcu. Słyszy wszystko Fiedieńka, a strachu nie ma. Tak bardzo podobali się mu piękni jeźdźcy!
Zrównał się z Fiedieńką jeden, palce do skroni przyłożył i głośno, że wszyscy obrócili się, pyta:
- A ty dokąd że, malec, przedzierasz się? Czyż z Francuzem wojować?
- Co ty, wujaszku, - odpowiada mu Fiedieńka lękliwie, - ja walczyć nie mogę.
- Tak poco więc do stolicy jedziesz? Z dwóch jej stron sami wrogowie. Jej teraz stary i młody broni. Patrz oto.
Huzar Fiedieńkę podchwycił i umieścił przed sobą na siodło.
- Widzisz?
- Ludzi-to dużo, u nas na wsi tylu nie mamy.
- Ot, jaki nieroztropny - wojskowy wydął wargi. - Czyż naprawdę masz za nic armaty z granatami?
I dopiero teraz spojrzenie Fiedieńki wychwyciło ogromniasty tłum, który toczył przeciężkie armaty, kto ręcznie, kto bydłem pociągowym.
- Czyż oni strzelać będą? Prosto do ludzi?
Uśmiechnął się wojskowy, pod wąsem chrząknął:
- Nie do ludzi, malec, do wrogów naszych.
- To poco więc Francuz do nas wojną przyszedł?
- Zły człowiek okrutniejszy od diabła, słyszałeś o Koszczeju nieśmiertelnym, jemu przy swoim bogactwie ciągle złota-srebra się chciało. Oto i ci za koszczejów siebie uważają, tylko my karki im skręcimy. Wierzysz?
Jak miał nie wierzyć Fiedieńka, jeśli on widzi, jak mocna jest ręka jeźdźca, jak prosto, po-bohatersku, wojskowy trzyma się w siodle.
- Czyż ty nie Ilja bohater? - Pyta Fiedieńka huzara.
- Oto daje! - Roześmiał się jeździec. - Mnie Dienis nazywają, a dla ciebie ja po prostu wuj Dienis. A bohaterowie tam armaty ciągną, kule i piszczele tulskie odlewają, po wsiach zbierają się razem. Nie ustoi Napoleonek, zdechnie.
- Tak co też, po wsiach i baby i dzieci, co, walczyć przygotowują się? - Fiedieńka nachalnie patrzy w oczy Dienisa.
- A jak myślisz? Zbierają się, przecież Francuz ziemię ojczystą im odbiera.
- Oto bym ja z nimi! - Wykrzyknął Fiedieńka i przestraszył się. Wydało się mu, że wojskowy drwiąco na niego patrzy.
- Tobie inne zadanie dane, więc je i wykonuj. Hej, na pierwszym taborze, w prawo skręcaj! Oto wam i Nowodiewiczyj monaster, kwaterujcie - huzar Fiedieńkę na ziemię postawił, rękę do skroni przyłożył. - A ty rośnij i nie smuć się, wszystko dobrze będzie. Bóg da - spotkamy się.
Patrzy Fiedieńka, jak kawalerzyści w ładny szereg ustawili się i pogalopowali w stronę rzeki.
Dopiero teraz zauważył malec białe z czerwonym kamienne mury monasteru. Mnisi grupką do furtki monasterskiej podbiegli, a ojciec z chłopami torby z owsem z bagażów dostali, na końskie głowy zawiesili.
- Tu zanocujemy? - pyta Fiedieńka ojca.
- Odpoczniemy troszeczkę i do Kremla udamy się - ojciec od żytniego bochenka kromkę odłamał i syneczkowi podał. - Pojedz tymczasem.
Nie słyszy niczego Fiedieńka, chleb je i mamę wspomina. Jak ona tam sama? Pewnie, zatęskniła się cała.
A od chleba i rzeczywiście domem pachnie, matką.
Nie zauważył Fiedieńka, jak przez bramę klasztorną przeszedł, jak siadł na trawę-murawę obok szerokiego ganku świątyni.
Jak ciekawie, myśli Fiedieńka, oto zupełnie niedawno w domu byłem, a teraz w Moskwie. Ludzi ile spotkałem, a w duszę zapadł wojskowy, który podchwycił i do siebie w siodło posadził.
W żaden sposób nie mógł Fiedieńka wiedzieć, że chwacki i wesoły wojskowy - słynny huzar Dienis Dawydow, który strach naprowadzał na Francuzów i heroicznie oczyszczał ziemię rosyjską od najścia wrogów.
A już zupełnie nie wiadome Fiedieńce, że na tym miejscu, gdzie stąpiły teraz jego łapcie, znajdzie potem miejsce wiecznego spoczynku bohater Wojny Narodowej tysiąc osiemset dwunastego roku Dienis Dawydow.
***
Noc głucha na dworze, a ludziom nie śpi się. Na Czerwonym Placu to z jednego końca, to z drugiego rozlega się robota: «Uważaj na siebie!» Kawalerzyści i piesi, w chłopskich kaftanach i paradnie ubrani uwijają się ludzie.
- Oto tobie co wojna robi, nikomu spokoju nie ma - wzdycha ojciec. - Nie podrzemałeś, Fiedieńka?
A Fiedieńka oczu nie odrywa z przepięknego soboru, który wsparł się cebulami kopuł w ciemne niebo. Uważnie przygląda się na obronne mury Kremla, a jak podwody niżnogrodzkie zbliżyły się do głównego wejścia, tak wszyscy i furmani i mnisi i Fiedieńka razem z nimi, stanęli na modlitwę.
Niczego chłopiec z mnisich słów nie zrozumiał, tylko usłyszał, jak prosili oni u Zbawiciela pomocy w wojennych sprawach i oswobodzenia Ziemi Rosyjskiej.
Wjechały podwody za kremlowskie mury. Mnisi z wojskowymi, którzy nie odstępowali od taboru ani na krok, skierowali się do soboru. Takich Fiedieńka nie widział - szeroki, z kratowymi okienkami, z ciemnymi wysokimi drzwiami.
- Ty z wozu nie złaź - przykazał mu ojciec. - Nie plącz się pod nogami, nie odpowiednia pora, zaginiesz w zamieszaniu.
I Fiedieńka siedział, trzymał w rękach wodze, okręcił się w maminą wełnianą chustę.
Oto furmani i mnisi z ciemnej przestrzeni świątyni jeden tobół wynieśli, drugi, trzeci …
- A ileż wszystkiego? - Pomylił się w liczeniu Fiedieńka. Ciekawiło go, co też takiego noszą do wozów ludzie. Jak nie wpatrywał się, niczego nie zobaczył, a ludzie, rozłożywszy bagaż na podwodach, znów zanurzali się w ciemny otwór świątyni i znów wychodzili z niego z tobołami.
- Żywy ty tu u mnie? - Podbiegł do syna ojciec i znów do soboru pospieszył się. Pospieszyć się -to pospieszył się, tylko bagaż jego przechylił się i runął o ziemię. Napięty supeł rozciągnął się i posypały się na ziemię żółtawe grudki - jedne trochę większe, inne mniejsze.
Zeskoczył z wozu Fiedieńka i dalej zbierać. Akurat nie grudki to - ikonki małe, świeczniki, aniołki ze skrzydłami. Ciężkie, wydało się chłopcu.
- Tatusiu, tatusiu, - zawołał Fiedieńka, tylko na głos jego podbiegł nieznajomy, też z wozaków.
- Dawaj razem zbierzemy.
Patrzy Fiedieńka, jak zbiera dobro chłopina, tylko parę ikonek za pazuchę sobie wsunął.
Powiedzieć? Zakrzyczeć? No a jak pobije?
Ojciec szybciutko z powrotem wrócił, razem z mnichem bardzo ciężki tobół dźwigał.
- Co tu u was? - szeptem zapytał ojciec i wszyscy razem zaczęli zebrane ikonki ze świecznikami w tobół upychać'.
- Tak oto rzucili źle, i on się rozsypał - powiedział zaczepnie nieznajomy. - Z małym wszystko zebraliśmy.
- Nie wszystko - przytulił się do ojca Fiedieńka. - Ty, tatuś, popatrz u niego za pazuchą.
- Przecież nic u mnie nie ma - rozjuszył się chłop. - Co słuchacie tego niedomiarka.
Wszyscy, którzy byli bliżej, wszyscy do wozaka podeszli. Mnich zaś Fiedieńkę za rękę złapał i pociągnął za sobą do świątyni. Po schodkach przebiegli szybciutko i do wewnątrz zaszli. A tam…
Nieliczne świece się palą, odblaski po ścianach lekko kołyszą się. Ikonostas bez ikon, książki ogromniaste w stosiki złożone. Koło nich tłoczą się ludzie, do płóciennych worków je zbierają.
- Masz to, nieś - podał mnich Fiedieńce pakunek. - Tylko ostrożnie nieś, tu jest szkło pozłacane.
Fiedieńka zadowolony oddać przysługę i nadto chce się na świątynię popatrzeć.
- Czego stoisz, nieś, niech ojciec do mojej torby schowa - szepcze mnich - a jak schowa, ani na krok od tobołu nie odchodź.
Chociaż Fiedieńka i ma chęć wszystko obejrzeć ale jak sprzeciwić się.
Ostrożnie pakunek na ulicę wyniósł, a ojciec przy znajdującej się z brzegu podwodzie z innymi chłopami złodziejskiego wozaka wodzami do wozu przywiązują.
- Słaby człowiek do cudzego dobra - wyciągnął ręce do pakunku Fiedieńki brodaty mnich, - ale nic to, obeszło się. Dobrą służbę wypełniłeś na wojnie.
- To na jakiej przecież wojnie, dziadku? - Cofnął się na pół kroku Fiedieńka. - Na wojnie, myślę, walczą.
- Akurat my z tobą teraz jesteśmy najważniejszymi ludźmi cara, takie bogactwo ratujemy.
I usłyszał Fiedieńka, po co to oni z ojcem tu, do Moskwy, przyszli-przyjechali.
Więc to tak! Wiedział ojciec i nie powiedział, nie przypadkowo on w drodze co rusz i zaczynała rozmowę o tajemnicy. Czy może Fiedieńka tajemnicy dochowywać? Wypytywał, wypytywał, a prawdę zachował dla siebie.
- Tak ty nie smuć się, ojciec, może i rzeczywiście nie dowierzył tobie, a ja oto wypaplałem, - objął go siwy mnich. - Tak widzę sprawiedliwy ty, jeśli nie bałeś się o złodzieju powiedzieć. A walczyć… Cóż, różnie ludzie walczą. Kto głowę za ziemię kładzie, kto umysłem bitwami rozporządza, kto do oddziałów tajnych zbiera się - całym światem tak na wroga, a kto, oto widzisz, zajmuje się rozbojem, a my z tobą i ojcem twoim odwieczny skarb ratujemy. Zaprawdę, nie damy okrutnemu Francuzowi nad ikoną prawosławną poznęcać się, książkę naszą podeptać, skarb drogocenną rozgrabić.
- Nikomu nie powiesz? - Przytulił mnich do siebie Fiedieńkę.
- Oto tobie krzyż, nikomu.
***
Jak nie starał się Fiedieńka, a Moskwy-to on tak i nie obejrzał. Przybył tabor po zachodzie, z powrotem odjechał też zupełnie po ciemku.
Tylko i zapamiętał kolorową świątynię na Czerwonym Placu, brukowce na nim i połyskujący kolor Nowodiewiczego monasteru. Prawda, jeszcze w ciemności podwórze Kremla.
Co więc on matuli po przyjeździe opowie? Obiecał przecież.
Jak co? Jak huzar przywitał. Jak połyskiwały w słońcu szable. Jak podobny do mozaikowej kołdry ścielił się obok rzeki monaster. A jeszcze opowie, jak niespokojnie teraz w stołecznym grodzie - ludzie zupełnie nie uśmiechają się.
Armaty ogromniaste widział? Widział. Wojskowi na ulicach byli? Byli. A ranni, jeżeli obok Moskwy wojna? A oto rannych nie widział Fiedieńka.
- Może i nie ma żadnej wojny? Nawymyślali, pewnie - leży Fiedieńka na kożuchu. Prycha koń, skrzypią pod ciężkim bagażem wozy, rozpłakało się niebo gwiazdami.
- A ty dlaczego nie śpisz? - pospieszył się do wozu stary mnich. – No to, synek, posuń się, obok ciebie się przysiądę.
Fiedieńka ustąpił miejsca.
- O czym tak zamyśliłeś się? O domu, pewnie, zatęskniłeś?
- Akurat nie, oto ciągle myślę, co mamie o Moskwie opowiem, niczego przecież nie widziałem. A obiecałem…
- Jak tak? Czyż mało z tobą ujrzeliśmy? kreml-przystojniak nas przyjął, w soborze przesławnym ile roboty dobrej zrobiliśmy.
- W jakim, dziadku?
- A w starodawnym-przestarodawnym, wiekami przez naród namodlonym. Ty, pewnie, nie zdążyłeś dostrzec, a przecież obok carskich grobowców biegałeś. Nie każdemu dany jest zaszczyt tu być, a tobie oto przytrafiło się.
- Więc ty powiedz-to mi, dziadku, po co ikonki i świeczniki z cerkwi wywieźliśmy?
- Wybawcami z tobą zostaliśmy. Ty, pewnie i myśleć nie myślałeś, jak Pan Bóg pozwolił ci w historię wejść. W Kremlu-to naszym nie tylko pałace i teremy nabudowane, tu nie tylko bojarzy i carowie żyli. Tu dekoratorzy z całej naszej mateńki (ojczyzny) pracowali. Już gdzie ikonopiscy ze smakiem do woli popracowali? Tu. Gdzie kowale-kowalczyki w radosnej pracy się ścigali? Tu. A ile książek prawosławnych tu z całego świata zebrane i nie policzyć. Bizantyjskie są, kijowskich dużo, ręcznie przez mnichów pisanych. Wyrośniesz oto, czytać nauczysz się, wszystko sam zrozumiesz.
Ty oto, pewnie i nie wiesz, jaki skarb u nas z tobą na podwodzie leży. Z tobą akurat na carskim modlitewnym tronie siedzimy, na nim jeszcze sam car Ioann Groźny siadywał. Rosyjscy mistrzowie-rzeźbiarze go z drzewa majstrowali. Takiego według wzorzystości na całym świecie nie ma. Czyż pozwolimy wrogowi go zbezcześcić? Oto minie wojna, on na swoje drogie miejsce i wróci. Niech potem rosyjscy ludzie zachwycają się nim, i nie będą mogli pojąć, kto to piękno uratował od zagłady. Akurat i nie to jest ważne.
Fiedieńkia z zainteresowaniem słuchał staruszka, tylko w żaden sposób nie mógł zrozumieć: po co oni na podwody takie dobro załadowali i wiozą w taką dal.
- Dlatego i wieziemy - przykrywa mnich połą kożucha Fiedieńkę - że Francuz tuż-tuż. Nie zlituje się on nad naszym prawosławnym dobrem, z ogniem puści albo wywiezie do swego niedobrego kraju.
- Czyż on w Kremlu będzie?
- Modlimy się do Boga, on pomoże naszemu żołnierstwu z wrogiem poradzić, ale przecież sam słyszałeś: strzeżonego Bóg strzeże. Oto przechowamy dobro nasze odwieczne, a potem zwrócimy wszystko na Kreml, na swoje miejsca wszystkie ikony, świeczniki postawimy, książki położymy. Czyż mało dobrego od nas? A mówisz, że tobie i opowiedzieć matce nie ma czego.
Patrzy mnich: śpi na całego Fiedieńka.
***
Czasu-to ze dwa lata od tego minęło, nikt już i nie wspominał, jak Fiedieńka Zwonariow w Moskwie był. Męczyli go dzieciaki najpierw, pytali, a potem zapomnieli. I on i sam-to już zapomniał.
Tylko wieczorem jakoś do jego chaty batiuszka zaszedł. Służbę w wiejskiej cerkiewce odsłużył i bezpośrednio do Zwonariowych. O czym z ojcem rozmawiali, chłopak nie wie, tylko po odejściu, siedząc przy samowarze i podkładając Fiedieńce prasowanego cukru, ojciec powiedział:
- Dawaj-no, matka, nowe koszule nam z Fiedieńką dostawaj i spodnie uprane, z rana do Sarowa, do monasteru pójdziemy. Mnie z nim oto tam zapraszają.
- Po co? - Zapytała matula.
- Wiedziałbym - powiedziałbym - króciutko odpowiadał jej ojciec.
Rano ojciec Fiedieńkę rozbudził wcześnie, słoneczko jeszcze zza pagórka nie wyjrzało. Ubrali się i prosto po leśnej drodze poszli. Pieszo, nie konno.
- Widzisz, jak na czas zdążyliśmy, akurat do jutrzni uderzyli - ojciec pomodlił się w kierunku dzwonnicy, skąd roznosiło się dzwonienie i gdzie połyskiwał w porannym promieniu krzyż.
Monasterski plac szumiał ludźmi. Kto do świątyni wchodził, kto konie do przęseł przywiązywał, kto o jałmużnę prosił. Chłopki, co bliżej mieszkają, koszyki na ziemię stawiały, a w nich i czarne i czerwone porzeczki. Pielgrzymi, którzy z dala przyszli, na stromym brzeżku usadawiali się, wodą z dzbanów się myli, na białe chustki ogórki i chleb rozkładali.
Fiedieńka z ojcem bezpośrednio do cerkwi weszli.
- Ty patrz-no, tatuś, to przecież nasz dziadek - wskazał malec na stojącego przy ołtarzu mnicha. A ten ich przyuważył i szybkim krokiem skierował się do Zwonariowych.
- Oto zuchy, że przyszliście. Z procesją przejdziemy, do mnie do pustelni na troszkę zajrzymy. Zgoda, Fiedieńka?
- A jakże, dziadku, obowiązkowo zajdziemy.
A mnich uśmiechnął się szeroko i szybciutko do ikony pospieszył się, świecę poprawił i skrył się w bocznych drzwiach ołtarza.
Zwinny, myślał o mnichu Fiedieńka. Jak wtedy do Sarowa z Moskwy wrócili, on całą noc nikomu nie dawał spokoju. Bagaż drogocenny po tobołku do podziemi przenieśli, a on nie tylko nosił kremlowskie skarby, sprawdzał według papieru. Wszystko wtedy zgodziło się: ikonka do ikonki, świecznik do świecznika, książka do książki.
Ciekawe, rozważał Fiedieńka, mówiono przecież, że wroga francuskiego z ziem naszych wypędzili, a dobro-to moskiewskie zwrócili czy jak?
- Ty czego, Fiedieńka, mamroczesz? - nachylił się ojciec.
- Tak oto, tatuś, a książki z podziemia wywieźli z powrotem do Moskwy?
- Wywieźli, mnisi wywozili, nas tym razem nie wynajmowali. Ty już pomilcz, widzisz, ludzie na nas patrzą.
Nabożeństwo zakończyło się, procesja przeszła, i przed głównym wejściem do cerkwi zatrzymała się. Kapłan rozwinął papier i zaczął odczytywać ludziom: «Za udział w Narodowej wojnie nagrodzić napierśnym krzyżem…». Do niego zaczęli podchodzić mnisi jeden po drugim, wszystkich ich Fiedieńka znał, razem do Moskwy jeździli. Każdemu na szyję po potężnym krzyżu powiesili.
Słyszy Fiedieńka, jak wśród ludzi szmer przeleciał: «Za co też mnichów nagradzają? Nie walczyli przecież!»
Stoi Fiedieńka i jak mu ciekawie: nikt niczeguśko nie wie. A on wie, za co. Wie i tylko pamięta: po to ona i jest tajemnica, żeby ją zachowywać do pory do czasu.
W pustelni mnisiej cicho i spokojnie. Lampka płonie-trzaska, ikony łagodne patrzą. Na podłodze przy piecu dywanik ozdobny skulił się.
Siedzi Fiedieńka za stołem obok ojca i mnicha. Wielką prosforę na trzech dzielą - żują i kwasem zimnym popijają.
- Ty byś, dziadku, dał mi twój krzyż ogromniasty w rękach potrzymać. On, prawdopodobnie, ciężki, przecież widziałem, jak on mocno do piersi twojej przylgnął.
- Potrzymaj, i ty na niego zasłużyłeś.
Trzyma Fiedieńka krzyż, z ręki na rękę przekłada i nie wie rozumkiem swoim chłopiec, w jakiej historii wziął udział, do jakiego wielkiego życia swoim maluśkim życiem się dotknął.
Kaszczej (Koszczej) nieśmiertelny — antagonista w rosyjskich bajkach i folklorze. Car, czarownik, czasami — jeździec na czarodziejskim mówiącym koniu. Często występuje w roli złodzieja narzeczonej głównego bohatera. W słowiańskim pogaństwie — stróż podziemnego świata (analog Aida). Przedstawiany o wyglądzie chudego wysokiego staruszka, często ukazywany jako szkaradny i skąpy («tam car Kaszczej nad złotem mizernieje» A. S . Puszkin). Oprócz imienia bohatera bajek, słowo ma jeszcze dwa przestarzałe znaczenia: «chudy (albo skąpy) człowiek» i, w staroruskich tekstach, «jeniec».
Piszczale tulskie – dawna broń palna
Terem (ros. tierem, dosł. poddasze) – w XVII-wiecznych pałacach carskich i dworach bojarskich najwyższa kondygnacja przeznaczona wyłącznie dla kobiet. Kondygnacja ta była zazwyczaj wyodrębniona od reszty budowli malowniczym, wysokim dachem. Budowano ją czasem osobno i była wówczas połączona z główną rezydencją zamkniętym przejściem.