Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


NIE ŚWIADCZ NA PRZYJACIELA SWEGO

To trudna rozmowa. Oczywiście można wykręcić się gładkimi (one zawsze w pogotowiu) frazami, rozłożyć ręce z żalem, że nie można, jak mówią, ogarnąć bezmiaru. Ale w takim razie po co i ogrodzenie grodzić. Lepiej jest – bez ogrodzenia… A rozmowa trudna z powodu jednej prostej przyczyny: czy wystarczy uczciwości, aby powiedzieć o tym, co boli starym bólem pod i bez tego obolałym sercem, czy wystarczy uczciwości i sił nie przeskoczyć w myślach na cudze grzechy. Od swoich własnych, których oczy moje oby nie widziały.

Przed Wielkim Postem jest wspaniała niedziela. Przez prawosławnych ludzi nazywana Proszczonną (wybaczania win) dlatego, że tego dnia prosimy nawzajem o wybaczenie, żebyśmy od jutra mogli wstąpić w czyste wody Wielkiego Postu umyci własnym pokajaniem. Tego dnia szczególnie lubię bywać w cerkwi. Ludzie kłaniają się z pokornym „wybacz”. „Wybaczcie” – poprosi również kapłan swoich wiernych. „Wybacz”, mówimy nawet do nieznajomych. Właśnie w niedzielę wybaczania win czytane są w cerkwi słowa Zbawiciela: „Jeśli wy nie wybaczycie od serca jeden drugiemu, i Ojciec wasz Niebieski nie wybaczy wam grzechów waszych”. Z lekkim sercem przychodzimy do domu gotowi do trudów zaczynającego się postu, do wszelkich duchowych wypróbowań. A w kuchni stareńka mama kręci się przy garnkach, a w sypialni pod zielonym abażurem usadowił się w fotelu mąż, a za nami wpada do mieszkania rozgorączkowany ulicznymi uciechami syn. Bliscy ludzie, którzy w ciągu długich lat wspólnego życia usłyszeli od nas dużo wszelkiego i doskonale wiedzący, jak brzydką pokazujemy twarz podczas gniewu. Przyszła pora powiedzieć im: „Wybaczcie”. Jutro post. Dziś – niedziela wybaczania win. Ale tylko oto nogi uparcie nie idą do mamy do kuchni, nie znajdujemy słów dla męża, ręka nie wyciąga się, żeby pogłaskać po głowie syna.

To, co było tak łatwe i dobroduszne z cudzymi, ze swoimi przekształca się w mękę bolesną. A dlaczego, właściwie? Ponieważ przed cudzymi jaka jest nasza wina? A przed swoimi jesteśmy winni. Jesteśmy bardzo winni przed tymi, z kim dzielimy dach, stół, łoże. Właśnie dlatego (winni!) serce harde sprzeciwia się i szuka wykrętu. Pamiętacie, w szkole? Nabyczony uczeń stoi przed ciekawską klasą, a pedagog z nożem do gardła:

- No przeproś, no powiedz: „Ja więcej nie będę!”

Milczy uczeń, uparty chłopiec, odporny i milczący, jak partyzant. I - wezwanie wiernego przyjaciela z tylnej ławki:

- To powiedz. Saszka, powiedz – nie będę, czego się boisz? Lepiej oczywiście, byłoby powiedzieć i odczepić się od natrętnej nauczycielki, a - trudno...

A nam jak trudno. Dorosłym ludziom, którzy wszystko, wydaje się, zrozumieliśmy, wiemy, Co, skąd i po ile. Trudności nasze z powodu naszej własnej winy. W najgłębszym zakątku duszy zwinęła się w kłębuszek nasza wieczna „oponentka” – sumienie i przepycha się, przepycha się, i nazywa rzeczy po imieniu. A w dziewiątym przykazaniu wszystko w porządku i wszystko nie o nas: „Nie świadcz na przyjaciela swego świadectwa fałszywego”. Od razu widzimy pokój z gołymi ścianami i stołem. Po jednej stronie stołu człowiek i po drugiej człowiek. Jeden mówi, drugi zapisuje. Jeden notuje, drugi zdradza. Świadczy świadectwo fałszywe… A nas w tym pokoju nie ma. A nas w tym pokoju nigdy nie było! Przeskoczymy, znaczy, przykazanie? Nie zaczepimy się za jego brzeg swoim roztrzepanym* ubraniem wiecznie śpieszącego się człowieka?

Nie przeskoczymy. Dlatego że Bóg tworząc człowieka, błogosławił go słowem. A wróg rodzaju ludzkiego i tu nie pozostał w tyle. Wielki skarb, wyróżniający nas od reszty stworzeń stworzonych przez Stwórcę, obraca na zgubę człowiekowi. Kłamstwo, czcza gadanina, oszczerstwo, zniesławienie, osądzenie – to wszystko z diabelskiego bagażu. (Akurat i samo słowo „diabeł” oznacza „oszczerca”). Ale przecież czcza gadanina, oszczerstwo, zniesławienie, osądzenie – to przecież i z naszego bagażu. U jednego worek nie do udźwignięcia, u drugiego dyplomatka z sekretnym zamkiem, u kogo mocno wypchana reklamówka. Wstrętny nasz język grzeszy grzechem nie codziennym, nie, cominutowym. A przecież lubimy powtarzać Ewangeliczne „Nie sądźcie, abyście sądzeni nie byli”. Ale oto poważnie zastanowić się boimy. Strach zobaczyć w swoim sercu czarną przepaść.

* * *

On był piękny, utalentowany, bogaty i mógł pozwolić sobie wybierać kobiety. I wybrał. Młodziutką praktykantkę po filologii, która dopiero rok temu poślubiła kolegę z roku. Dziewczyna nie oparła się przed talentem, pięknością i naciskiem. Zaczął się romans na oczach żądnej widowisk publiczności. Czyli nas. A latem oni wyjechali na tydzień do Gagry.

Oczywiście, ona powiedziała mężowi, że ma pilną delegację. My mieliliśmy jej kosteczki i śmialiśmy się z jej męża. Obgadywaliśmy w szczegółach ich powrót i obowiązkowy cyrk, który oni będą obowiązkowo odgrywać przed nami. Najpierw przyjdzie, jakby nigdy nic, ona. Później on. Przywitają się jak obcy. Ileż wody popłynęło na ten młyn, dopóki, w końcu, jeden z naszego biura nie wstał i nie powiedział z oburzeniem: „Ile można mleć? Jesteśmy wspólnikami łgarstwa, czyż wszystko u nas szyte-kryte”.

On wstał, wybrał numer telefonu… jej męża. Rozmawiali niedługo, co tu długo gadać. Potem odłożył słuchawkę i powiedział, prawie przepraszając.

- Nie cierpię kłamstwa. Niech przykra, ale prawda.

Od tej prawdy wszystkim zrobiło się nieprzyjemnie. Teraz, po upływie wielu lat i ślad tej dziewczyny dawno się rozpłynął, nie mogę zrozumieć, dlaczego nie rzuciłam się na telefon, jak na pożar, dlaczego milcząc zgodziłam się na tą prawdę. Ale przecież ten miłośnik prawdy nie naruszał przykazania. Nie świadczył na przyjaciela swego nieprawdy, przeciwnie, uczciwie powiedział, a więc, wychodzi, nie złamał przykazania, postąpił po Bożemu? Nie, nie po Bożemu.

Ponieważ u podstaw swojej surowej prawdy postawił potępienie. Powinien na siebie popatrzeć, w swojej brudnej pościeli pogrzebać… Dawny grzech z powodu tej prawdy spoczywa i na mnie. Nie dzwoniłam, nie demaskowałam, i co z tego? Ileż pustosłowia podtrzymywałam, ileż brudnych słów usłyszałam i nie wzdrygnęłam się. Prawda była, prawości (bogobojności) nie było. Było osądzenie bliźniego, i sumienie ile oto już latek nie daje spokoju, nie pozwala schować się za szerokie plecy tego miłośnika prawdy. Jego, sumienia, nie oszukasz, nie usprawiedliwisz się, że nie siedziałeś za stołem naprzeciw śledczego, nie pisałeś donosów na bliźniego. Dosłowny sens dziewiątego przykazania – to przecież też nasz spryt przeskoczyć „na sucho” obok Bożego gniewu. Nie świadczyłeś fałszywie? Świadczyłeś fałszywie. A jeśli już zupełnie sprawiedliwie – wydawałeś zdradziecko. Można przypomnieć sobie, i oto one szybciutko ustawiły się za mną w kolejce moje własne krzywdy. Kiedy mnie osądzali, na mnie świadczyli fałszywie, mnie zdradzali. Jeśli nie zatrzymam tego burzliwego potoku, wszystko co dalej napiszę będzie o moich własnych krzywdach. Ale przekroczę przez ten zbawienny zbiornik wody, w którym można pogrążyć się z głową i rozkosznie litować się nad sobą z powodu przecierpianego. Będę mówić o własnym naruszeniu dziewiątego przykazania.

…Piękna, kwitnąca kobieta, pewna siebie, potrafiąca dopiąć swego i godnie nieść przez życie swoją dumną głowę, Tatiana nie była moją koleżanką. Ale dzwoniła, opowiadała o codziennym życiu i obowiązkowo narzekała na zdrowie. Jej narzekania mnie drażniły. „Krew z mlekiem, a ciągle o swoich chorobach” pozwalałam sobie nie raz, nie dwa (mnóstwo!) podczas rozmów, pustych i głupich, ze znajomymi. Znów dzwoniła Tatiana, zapraszała na gościnę, witała z chlebem i solą, śmiała się, opowiadała o wielbicielach, a u drzwi: „Wiesz, tak źle się czuję, zupełnie słabnę”.

- Zakochałaś się i dlatego słabniesz - mój głupi żart wybawiał mnie i tym razem od obojętnego współczucia.

Potem ona znów dzwoniła i, jeśli po telefonie nie mogłam wyjść (pranie, gotowanie, gości), krzywiłam się w niecierpliwości, i denerwowałam się. Znów o chorobach, znalazła sobie spowiednika… Ani razu nie okazałam jej współczucia, dlatego że nie wierzyłam. Kaprysi kobieta, przyzwyczaiła się być w centrum uwagi, przyzwyczaiła się, żeby z nią się pieścili. Po co cierpliwie znosić? A ona po miesiącu umarła na raka.

- Mama umarła. W czwartek pochowaliśmy, zagrzmiał w słuchawce cichy głos córki Tatiany.

Jaka mama? Jaki pogrzeb? Pogrzeb był cerkiewny i kapłan mówił kazanie o tym, że wszyscy jesteśmy winni wobec innych. Wydawało mi się, on patrzył na mnie, płonęła pod nogami podłoga, płonęły policzki rumieńcem palącego wstydu. Ja nie pocieszałam jej, a ona tak na to liczyła. Ja nawet nie pomodliłam się za nią ani razu jako za chorą, nie wierzyłam jej, posądzałam. Od mego wielokrotnego „wybacz” nie robiło mi się lżej. Przepaliła na wskroś, wydaje się, linijka przypadkiem otwartej po pogrzebie kartki Dostojewskiego: „Wszyscy wobec wszystkich we wszystkim są winni”.

Ten smutek ze mną. Oczywiście, on nauczył mnie patrzeć na ludzi, starać się widzieć w nich to, co kryje się za uśmiechem, pomyślnością, żartobliwym tonem czy makijażem. Ale myślicie, oduczył osądzać i ulegać pokusie dorzucić swoje słówko do pustej rozmowy, wpleść swoją „niepowtarzalną” nitkę w podłe obgadywanie? „Nie osądzać brata mego…”

Przeprowadzałam kilkakrotnie eksperyment - mierzyłam czas, oto pół godziny nie będę nikogo osądzać. Start! Czas poszedł. Wystarcza (sprawdzałam nie raz) sił na siedem minut. Na ósmej, jeśli już nie język, to myśl sformułuje coś takiego niepotrzebnego i rzucasz w przerażeniu bezwartościowe ćwiczenie, przerażasz się grzesznością swego pogryzionego ułomnością serca.

Słowo jest wszechmocne. Czym wyrażamy dobro, piękno, mądrość? Słowem, oczywiście. Jego stwórcza siła znana od starożytności. Ale nim też, słowem, to samo dobro, piękno i mądrość jest burzona. Słowo – to podejrzliwość, złość, nienawiść, cynizm. Słowo-skarb. Słowo-grzech. Słowo-lekarstwo i słowo-jad. Słowo-bohaterstwo i słowo-przestępstwo. A potem już przykazanie – nie osądź, nie mów fałszywego świadectwa, nie zdradzaj.

Często bywam w cerkwiach. I często w świetle zapalonych na świecznikach świec przed wspaniałym obliczem Zbawiciela czy też Przeczystej Matki Jego przypominam zadziwiające miejsce w Ewangelii. Ślepy od urodzenia został uzdrowiony przez Chrystusa. Pierwsze, co on zobaczył, kiedy przejrzał – było przepiękne oblicze Chrystusa. Co uczynił ślepy od urodzenia? Wstał i poszedł za Nauczycielem. My wszyscy jesteśmy ślepi od urodzenia. Dlatego, że mało komu z nas od dzieciństwa dane było widzieć Światło. I oto zaczynamy widzieć, chcemy pójść za Chrystusem i idziemy tam, gdzie najbardziej prawdopodobne spotkanie z Nim. Do cerkwi. Ale pierwsze co widzimy – wykrzywiona twarz cerkiewnej sprzątaczki, wycierającej podłogę. Ona pluje na to, że przejrzeliście. Ona dopiero podłogę umyła, a wy jej znów – brud. I omal nie szmatą w twarz:

- Nasmarowała się, chustkę choć nasuń, wabić do restauracji będziesz, ot jak, wystroiła się!..

Albo w bok podczas nabożeństwa:

- Jak stoisz? Czego na boki rozglądasz się?

I uciekają „ślepi od urodzenia” z cerkwi, chowają głowę w ramiona od rynsztokowego besztania i złych osób. Przejrzenie odkładane jest na nieokreślony czas. Jak wielka odpowiedzialność prawosławnych ludziach, którzy już poznali Boga, przejrzeli, żeby człowiek, który przyjdzie do cerkwi i zobaczy was pierwszych, zobaczył wasze piękne oblicze. Miłe oczy, delikatny uśmiech, uprzejmość i - miłość. Wtedy człowiek zajmie miejsce i zostanie. On zrozumie, że świat, do którego wszedł ostrożnie i niezdecydowanie – przepiękny świat. Świat, gdzie go kochają. A jeśli nie? Jeśli wasza twarz wykrzywiona ze złości, a w rękach mokra szmata od podłogi?

Świeży obrazek. Przysiadła kobieta podczas służby na rozkładanym stołeczku, który przyniosła z sobą. A druga, też daleko niemłoda, jej:

- Rozsiadła się… Ja ósmą dziesiątkę rozmieniłam, a ona…

- Nie mogę, nie mogę, matulu, moje żyły, tylko co po operacji.

- A żeby ci całkiem nogi uschły. Grzech to jaki, w cerkwi usadowiła się…

Niedużo, niemało – bezlitośnie, bez namysłu. A potem ze świecą do ikony, do Świętej Eucharystii, pokornie skrzyżowawszy ręce na piersi.

Oto właśnie tak. I w sklepie plotkujemy, oczerniamy bez namysłu, i w cerkwi nie idziemy po słowa do kieszeni. Tylko szczerze dziwimy się – dlaczego wszystko tak źle w naszym życiu, nie mamy spokoju, nie ma pokoju w duszy. Czytamy w duchowych książkach – był pokój w duszach świętych ojców, pustelników, samotników, a u nas nie ma. A przecież niesłodko żyjemy, gdzie zaś nagroda? Nie oczekujmy nagrody. Dlatego, że dysząc smrodliwym powietrzem grzechów, wiszącym nad nami jak gęsta, złowieszcza chmura, zatruwamy swoje ciało i krew i w pierwszej kolejności siejemy zniszczenie w duszy, a gdzie zniszczenie, czyż tam szukać pokoju...

Oto i ja „stałam się godna”. Zamiast tego, żeby stać w cerkwi i nic nie widzieć dookoła siebie – modlić się i kajać w grzechach, rozglądam się na boki na te złe staruchy, oburzam się z powodu ich nienawiści do bliźnich, zapomniawszy, że tym tylko zwielokrotniam i bez tego liczne grzechy osądzenia. Tu mierz czas, nie mierz – wszystko na próżno. Wprost bardzo się śpieszę, boję się, że jeśli nie zdążę, i przyjdzie ta staruszka do domu nieosądzona. Zdążyłam. I następnym razem zdążę. Jeśli zapomnę słowa Pisma Świętego: „Poprzez swoje słowa będziesz usprawiedliwiony i na podstawie słów twoich będziesz potępiony”. Co jeszcze, wydawałoby się potrzebne? Krótko. Wyraźnie. Zrozumiale. A my szybciej wyższą matematykę opanujemy, niż arytmetykę z jej wiecznym i niewymyślnym dwa razy dwa.

Natalia Suchinina


* autorka użyła określenia „raschristannym” co może oznaczać: 1. niezapięte, roztrzepane; a może 2. niechrześcijańskie, nie Chrystusowe odzienie duszy


Powrót