Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


AWANTURNICZA KOBIETA

Rozmowa nie idzie, w żaden sposób nie idzie. Wiem, dlaczego. Wypytuję o to, o tamto, a o najważniejsze nie mogę się zdecydować. Ona rozumie, ale nie przychodzi z pomocą, zdyscyplinowanie odpowiada, jakby wypełniała kwestionariusz osobowy:

- W Moskwie się urodziłam. Studiowałam na uniwersytecie moskiewskim, nie ukończyłam. Potem w rostowskim. Ukończyłam. Mężatka. Mąż Andrzej, córka Swietłana, wnuczka Natasza, moja imienniczka. A teraz oto jeszcze i Irenka…

Znów nie decyduję się. Chociaż wszystko wewnątrz krzyczy i żąda: „No powiedz, powiedz, po co ci Irenka, dlaczego musiałaś przyprowadzać ją ze szpitala do domu, odzwyczajonego od dzieci? Dlaczego musiałaś zmieniać uporządkowane, pomyślne życie zmieniać je w prawdziwą mękę, chodzić, udowadniać, kłócić się, walczyć o prawa, wypełniać nieskończone obowiązki, które jak z rogu obfitości posypały się na biedną głowę?”

Początek tej historii prawie jak w bajce. Żyła-była dziewczynka. Śliczniutka, mądrusieńka, zdrowiutka. Była żywa, rozmowna i bardzo kochała ludzi. I ją ludzie kochali. Wszyscy, oprócz taty i mamy. A dalej nie bajka, rzeczywistość: dziewczynka znalazła się w domu dziecka, wyciągnęły się rączki do niezabezpieczonego kwasu. Kilka chciwych łyków – chciało się pić, i reanimacja, poparzenie przełyku. Jedna operacja, druga, trzecia… Z przełykiem w porządku, ale lekarze zarazili dziewczynkę AIDS. Tak. Nie mniej nie więcej. Nie drobnymi literkami pisane jest życie Irenki, a z rozmachem, dużymi. AIDS. Do szpitala ją, do oddzielnej sali, prawie izolatki. Ale i tam żyła, nie martwiła się, mała była, co dla niej te cztery złowieszcze litery – pusty dźwięk. Zresztą, jak i inne cztery litery – mama. Dookoła lekarze, pielęgniarki, wszyscy uśmiechają się, smakołyki przynoszą. Mama… Dużo mam. Tak, zapewne, u wszystkich, myślała, i mam dużo, i o AIDS wszyscy dookoła rozmawiają.

Żyła dziewczynka w szpitalu do pięciu lat, inne dziewczynki były obok, mówiono o nich –zainfekowane. Ale oto ktoś się wypisał, ktoś zmarł. Tylko Irenka wśród pstrokacizny „mam” i zapachu chlorku, tylko Irenka biegła na spotkanie każdego odwiedzającego, czarująco uśmiechała się dołeczkami, kokieteryjnie poprawiała flanelowe szpitalne ubranko ponurego koloru.

A potem – no znów bajka. Przyjechała do szpitala ładna ciocia w białych spodniach i jasnej żółto-zielonej sportowej koszulce. Z ciocią bardzo ładna dziewczynka. Irka taką widziała w telewizji. W rękach cioci była wielka torba z szeleszczącymi, tajemniczymi paczkami. A w paczkach, mamusiu kochana! I cukierki, i galaretki, i różne tam czekoladki, buteleczki z sokami, grusze jak pięść, nawet arbuz. Wielki, pasiasty, ważny. Wszystko dla niej, Irence. Ona, oczywiście, podzieliła się z Olegiem, sąsiadem z sali, ale paczek jakby i nie ubyło, duże, małe, a jeszcze pudełka. Ciocia patrzyła, jak Irenka działała nad paczkami, pytała o to, o co zawsze ją pytają: jak się czuje, czy chodzi na spacery, z kim się przyjaźni. Ona i odpowiadała, jak zawsze: czuje się dobrze, na spacery wyprowadza ich Maria Iwanowna, a przyjaźni się, oczywiście, z Olegiem, bo z kim jeszcze? Ciocia zapytała:

- Jeśli można to w następną niedzielę znów do ciebie przyjadę?

Czemu by nie można! Różne paczki, duże, małe, pudełka…

- A co ci przynieść?

Irenka spojrzała na paczuszki – wszystko u niej teraz jest. I powiedziała poważnie, jak mówią między sobą siostry podczas postu, ona wiele razy słyszała:

- Śmietanki by mi na okroszkę*.

Wszyscy roześmiali się. Roześmiała się i Irenka. Bo oto przecież jak wszystkich rozweseliła.

Dokładnie za tydzień Irenka jadła okroszkę ze śmietaną. Ale nie na oddziale, a w jasnym, wypełnionym słońcem mieszkaniu na Sołncewskim osiedlu Moskwy. Ciocia ją adoptowała. Tak, właśnie tak od razu. O Irence przeczytała w czasopiśmie: żyje już trzy lata w szpitalu dziewczynka z diagnozą AIDS. Nikomu niepotrzebna, sama na całym świecie. Poderwała się ciocia i do szpitala z torbami. I jeszcze z córką Swietłaną. Już w szpitalu, jak tylko dziewczynka wybiegła im na spotkanie, wiedziała, weźmie, zabierze do domu, ogrzeje, przygarnie. A wieczorem do męża bez podchodów:

- Dawaj weźmiemy na lato dziewczynkę ze szpitala? Z domu dziecka, nikomu niepotrzebną.

I usłyszała w odpowiedzi to, co chciała usłyszeć i na co liczyła:

- Dlaczego na lato? Przecież jeśli brać, to na zawsze.

Trudno w to uwierzyć, ale to tak. Rozmyślań, udawań nie było. Natalia i Andrzej jednomyślnie doszli do wspólnego mianownika. Biorą dziewczynkę.

To właśnie o to chcę zapytać i pytam. Dlaczego? Żyli sobie i żyli. Później – to ja zrozumiem, że nie trzeba o to pytać, ale teraz wprost nie daje spokoju – chce się

- Więc pyta pani. Ja przecież wiem, pani chce zapytać, dlaczego to zrobiliśmy, tak powiedzieć, przyczyny, które skłoniły… Czy tak? Proszę pytać. A ja pani odpowiem, jak odpowiadam wszystkim, kogo to bardzo interesuje: nie mogłam nie wziąć, więc wzięłam. Zaspokoiłam pani ciekawość?

Jest bardzo ostra, Natalia Nikołajewna Budina. Oto i przez telefon minutę wstecz komuś odpaliła. Ja, mówi, wykończę ciebie, jeśli ty… (dalej nie do druku). I słuchawkę na widełki z całego rozmachu. Kropa. Rozmowa zakończona. Irki w domu nie ma. Irka pojechała do „Dziecięcego świata” kupić prezent na urodziny wnuczki Natalii, rocznej Nataszki. Jak ona sama do sklepu? Nic strasznego. Irenka ma teraz piętnaście lat. Takie wyjazdy już na jej wiek. Dziewięć lat żyje Irena w rodzinie Natalii i Andrzeja Budinych i oczywiście, inaczej, jak mama i tata, ich nie nazywa.

To dobrze, że Irki nie ma. Bez niej łatwiej nam się rozmawia. Może gdyby była tu Irka, Natalia nie zaczęłaby wspominać:

Wszystko było, póki wyrosła, wycierpiała. Tak zawsze, czyż łatwo wyhodować dziecko? I łzy przelewasz, i bezsenność przytłacza, a bywa, i rozpacz blisko. Rosła jak wszyscy. Prawda, w bloku, jak dowiedzieli się, że dziewczynka ze szpitala, zakażona HIV, zaczęło się! Pewnego razu przychodzi Irka we łzach: „Ciotka na mnie przy bloku napadła, krzyczy: nie zbliżaj się do naszej klatki jesteś zaraźliwa”. Ja wyszłam…

- I zwróciłaś jej uwagę?

- Nie, ja ją stłukłam.

Potem ona jej długo i z trudem tłumaczyła, że Irka to takie samo dziecko, jak wszystkie, ma pełne prawo bawić się na podwórku, chodzić obok wszystkich wejść do klatek. A jeśli ktoś tego za pierwszym razem nie zrozumie, ona będzie wyjaśniać. Jak? Przystępnie.

Teraz te problemy za nimi. Irkę w podwórku lubią, ma gromadę koleżanek, w dni wolne telefon się urywa: „Irka wyjdzie?” sąsiedzi dawno uspokoili się. Na początku było napięcie, oczywiście… sąsiadów można zrozumieć. Sytuacja (obok zainfekowane HIV-em dziecko) nowa, niecodzienna. AIDS dla nas, amatorów, to prawie cholera. Unikać trzeba, unikać… nie jesteśmy przyzwyczajeni. Nie umiemy. Ale teraz, niestety, jest jednym z aspektów naszego życia. Musimy uczyć się żyć razem z tymi, którzy otrzymali poważny wyrok i są nieszczęśliwi. I pamiętać o jednym: jeśli zarażony człowiek żyje razem z nami, nie mamy czego się bać, poprzez kontakty życia codziennego AIDS nie jest przekazywany. Lekarze nigdy nie podejmą takiego ryzyka, nie dadzą „wolności” temu, kto powinien być izolowany. Ale uczyć się jest ciężko i nie zawsze się chce. O ile łatwiej – wypędzać. Wypędzać człowieka tylko dlatego, że jest bardziej nieszczęśliwy.

Oni dobrze pamiętają: radość! Jedziemy do pensjonatu. Sosny! Lipy! Rzeka-Moskwa! Irka nie jest rozpieszczona radościami. Dom dziecka, szpital, niekończące się procedury, kroplówki. A tu nagle opalać się, kąpać się, jagody zbierać, i to nie sama, i to nie na rozkaz, wziąwszy się za rączki, a z tatą, z mamą, jak wszystkie dzieci. Oni pławili się w miłości. Irka dziewczynka towarzyska, Natalia z Andrzejem też. A potem… Zła plotka – czy coś ma dłuższe nogi?

- Wyjeżdżajcie. Żeby was jutro rano w pensjonacie nie było. Inaczej inni ludzie wyjadą, poniesiemy straty, dyrektor nawet nie przyszedł do pokoju, nadawał z progu, z obrzydzeniem spoglądając na dziecko. A po godzinie cała delegacja wczasowiczów i nawet mieszkańców pobliskiego osiedla. Nie proszą. Żądają: zabierajcie się.

Natalia nie sprzeczała się z nimi. Ona powiedziała cicho: „Nie jesteście ludźmi”. I wyjechali, nie zdążywszy popływać i pojeść poziomek.

Na złość wszystkim przeczulonym Irenka rosła. Ładniała. Zaczęło się męczące poznawanie życia, chciwe chwytanie barwnych fantików*. Kogo ominął ten obowiązkowy program wieku nastoletniego? Pierwsza córka Natalii Swietłana wyszła za mąż, oni zostali w maleńkim jednopokojowym mieszkanku we troje – mama, tata, Irka. I jeszcze dwa psy, przygarnięte, kiedy było im „ciężko”. Jeden ba-ardzo duży, drugi ba-ardzo malutki. Wiek młodzieńczy Irka powitała z niecierpliwością. Ona chciwie zanurzyła się w życie, zwłaszcza po tym, jak zmarła Wioletta.

Tak, jej serdeczna przyjaciółka Wioletta, sąsiadka z sali, zgasła, tak i nie uchwyciwszy się życia, nie wywalczywszy sobie u niego nawet malutkiej ulgi. Też bez rodziny i krewnych, maleńka dziewczynka o fantazyjnym imieniu i z prostackimi szpitalnymi manierami. Póki Irka schowawszy się w kuchni, płakała, Natalia wydawała dyspozycje w sprawie pogrzebu. Ona ganiała po Moskwie swoim stareńkim „żigulakiem”, dogadywała się w sprawie nabożeństwa pogrzebowego, zamawiała wianki. Ona zorganizowała ostatni (i pierwszy) luksusowy strój, w którym i odprawiono Wiolettę do Królestwa Niebieskiego.

Na początku Irka chodziła wyciszona, ramiona opuszczone, oczy zapłakane, ale prawie zaraz po pominkach na 40 dzień przyszła do domu po północy. Potem – znów. Natalia ostrzegała, ganiła, była zła, gniewała się. A pewnego razu podczas kolejnej sprzeczki usłyszała od Irki zuchwałe:

- Swojej córce uwagi zwracaj, a mnie zostaw w spokoju.

Oczywiście, w rodzinie różnie bywa… Rzadko kto wychowa dziecko i nie dowie się co to palący żal, czarna niewdzięczność. Natalia nie zniosła żalu, ona stanęła przed śliczną, zgrabniutką dziewczyną, jeszcze tak niedawno nikomu niepotrzebnym brzydkim kaczątkiem, i powtarzała tylko jedno:

- A ja kim tobie jestem? Ja kim tobie jestem, pytam?

Oczywiście, ona wytrzepała ją. A kiedy wykrzyczały się, wypomniały sobie, uspokoiły się, posadziła swoją adoptowaną córkę naprzeciw siebie:

- Co z tobą się dzieje? Co cię męczy? Powiedz, ja przecież jestem twoją matką, spróbuję zrozumieć.

I zrozumiała. To, że Irka uważa życie za bezsensowne, i że zostało go niewiele. A skoro tak, trzeba śpieszyć się chwytać przyjemności, w niczym sobie nie odmawiając, dlatego że wkrótce wybierze się ona w ślad za Wiolettą…

Wtedy po raz pierwszy Natalia powiedziała Irenie słowa, które później będzie powtarzać bardzo często, i nie tylko jej – wszystkim, którzy zwątpili:

- Ja ci obiecuję – życie poświęcę, ale uczynię wszystko. Ty będziesz żyć długo, szczęśliwie i zawsze.

Irka będzie żyć długo i szczęśliwie. Ona i dla mnie o tym mówi, chociaż ja nie dawałam jej żadnego powodu do zwątpienia. Rozumiem: słowa te mówione są dla samej Natalii. Ona ma potrzebę powtarzać je od czasu do czasu, kiedy zupełnie opada z sił, jest to swego rodzaju kod, konstrukcja. Od roli wojownika ona męczy się, bardzo chciałaby czasem przełożyć tą rolę na drugie niezwykłe ramiona. Ale mąż ma odpowiedzialną pracę, on jej współczuje, on kocha Irkę, ale co on jeszcze może? A Natalia zawsze na miejscu. Troskliwa, zwariowana matka, jak pantera, nalatująca na każdego, kto tylko z ukosa popatrzy na jej dziecko.

Obok Natalii Budinoj wyjątkowo dobrze rozumiem, jak mały i niedoskonały jest mój wysiłek włożony we własne, rodzone dziecko. Jak w pośpiechu, w biegu, zaocznie przyswajałam naukę macierzyństwa, powierzchownie, bez wysiłku. A ona – składa ofiarę. Ofiarna miłość – miłość prawdziwa. U Natalii ona właśnie taka. I dlatego czyż my mamy prawo skupiać się na jej pewnej lękliwości, na pragnieniu pokazania się „surową”, na jej słóweczkach, które na początku szokują, na jej spodniach, adidasach i kurteczkach z nitami – odwiecznej garderobie tej dojrzałej poważnej kobiety. Na jej gotowości odeprzeć napastnika, natłuc, postawić na miejsce. Jakież więc to w istocie drobnostki obok postępku, który przewyższył raz na zawsze wczorajsze, dzisiejsze i nawet jutrzejsze nieszczęścia. Jakież więc to w istocie drobnostki...

Ona pędziła samochód przez miasto, wykręcała, ścinała. W ślad za nią kręcili przy skroni, klęli, a ona pędziła, zacisnąwszy zęby, zapomniawszy nawet przypalić sterczący w zębach papieros. Zatrzymała się u znajomych, mąż w delegacji, Ireczka została w domu sama. Zadzwoniła – jadę. Długie sygnały. Gdzie ona, Ireczka? Gdzie? Pędziła, wyobrażała straszne. A córka spokojnie zajmuje się przepierką w łazience i nie słyszy dzwonka. Wpadła do mieszkania, oczy płoną, serce wyskakuje z piersi:

- Ireczka!

- Ty co, Mamusiu?

Odetchnęła. Siadła w fotelu. Odchyliła głowę.

- Jak bardzo cię kocham, Ireczko…

Ten ciężki okres obie one przeżyły godnie. Irka uspokoiła się, zrozumiała, że jej tak prosto z tego życia nie odpuści ani mama Natasza, ani tatuś Andrzej. Będą o nią walczyć, wydrą ją z najbardziej czepliwych, najbardziej drapieżnych łap. A Natalia tylko tyle i robi, że podtrzymuje w córce ten płomyk. Zacznie przygasać, ona go znów rozdmucha, taki sumienny, taki utalentowany palacz.

Irka zachorowała. Odwieźli ją do szpitala, i Natalia przesiadywała nocami przy jej łóżku. Ireczka gasła. Naszpikowaną lekami, słabiutką, przywiozła ją do domu. Dziewczynka z trudem rozmawiała, obojętnie patrzyła w sufit. Nie płakała. Ona będzie żyć długo i szczęśliwie… Natalia jedzie do hurtowni, załadowuje bagażnik swego „żigula” cytrynami, bananami, różnymi dziwacznymi spożywczymi produktami zamorskimi. Irka słabiutko dziękuje, odgryza kawałeczek jabłuszka. Natalia kupuje jej wspaniały kożuszek i zmusza wstać, przymierzyć, przejść się przed lustrem. Ireczka wyciąga się, żeby cmoknąć mamę w policzek, i znów cichnie. Ona wpada w depresję, z której wyciągnąć ją może tylko coś ponadprzeciętne. Wieczorem oni z Andrzejem opracowują plan. Rano Natalia weźmie z książeczki leżące „na wszelki wypadek” pieniądze.

- Irka, pojutrze my wylatujemy.

- Dokąd?

- Jak to dokąd? Niedługo skończysz szesnaście lat, a jeszcze ani razu nie byłaś w Emiratach Arabskich.

- Mamo!

Poleciały. Co to była za podróż! Mieszkały w rozkosznym hotelu i każdego wieczoru siedziały w maleńkiej kawiarni na brzegu morza. Przeglądam album ze zdjęciami. Oto Irka chichocze, oto ona ceremonialnie kłania się przed grubym w ludowym stroju arabem, oto przymierza kapelusz z dużym rondem.

- Pozytywne emocje. To one wyciągnęły Ireczkę z kryzysu. Wróciłyśmy zmęczone, ale zadowolone.

Irka, dlatego że zmieniła otoczenie, pierwszy raz zobaczyła „zagranicę”, Natalia dlatego, że była w stanie, kolejny raz zwyciężyła. Ofiarna miłość – miłość prawdziwa.

I znów, znów smutek. W życiu wszystko obok – dziś śmiejemy się, jutro płaczemy, dziś narzekamy, jutro dziękujemy. W ich rodzinie wieczne balansowanie na cienkiej żerdzi, linia przerywana, wszystko po linii przerywanej: radość – bieda, radość – bieda…

Pilnie było potrzebne drogie lekarstwo. Ponieważ Irenka zaraziła się z winy lekarzy, lekarstwo powinno być bezpłatne. Ale nie ma żadnego. Lek amerykański, Natalia stawia na nogi wszystkich swoich ostrych znajomych i – dostaje. Pięć tysięcy dolarów jeden cykl. Przypomina medykom, że lek powinien być bezpłatny, ale odpowiadają jej, że nie dysponują takimi środkami. Ona zmienia mieszkanie na inne z dopłatą pięciu tysięcy dolarów i lek kupuje. Ale cykl jest roczny, skąd wziąć pieniądze za rok, przecież lek trzeba przyjmować ciągle. Medycy znów rozkładają ręce: leku nie ma. Wtedy Natalia Budina idzie do telewizji i otwarcie – ona zawsze wszystko mówi w oczy – ogłasza w programie „Uczyń krok”, że jest zasada, według której leczenie zarażonych HIV odbywa się na koszt budżetu państwa. Ona patrzyła prosto w obiektyw i mówiła o tym, co ją tak niepokoi, złości w naszym dzisiejszym bałaganie. Ona nie prosiła o pieniądze. Ona żądała sprawiedliwości.

Wieczorem po emisji programu zadzwoniono do domu. Młody człowiek. Włodzimierz. Obejrzał program, chce się spotkać. Umówili się w metrze. Andrzej Natalii nie puścił, pojechał sam. Wrócił z kopertą, w której leżało tysiąc dolarów. Nieznajomy człowiek wręczył kopertę milcząc. Na pytanie, komu dziękować, powiedział – Włodzimierzowi. Oto tacy ludzie też bywają. Nie tylko wypędzający nieszczęśliwe dziecko – ukrzyżuj, ukrzyżuj je, z obrzydzeniem marszczący nosy, ale i tacy. Natalia bardzo prosiła mnie: „Będzie pani pisać, powie dziękuję, może Włodzimierz przeczyta”. Mówię. I nisko kłaniam się w pas.

Ale lek niezbędny jest Irence całe życie, dopóki nie wynajdą, w końcu, środka przeciw AIDS. Dziś są sponsorzy, jutro ich nie ma. Dokąd pójdzie Natalia później, jak będzie zdobywać tą niemałą sumę? Kiedy tylko oni z Andrzejem wzięli Ireczkę do rodziny, Natalia poszła do pracy, żeby były pieniądze, karmić dziecko smacznie, ubierać ładnie, leczyć prawidłowo, uczyć indywidualnie. Teraz pieniędzy katastroficznie brakuje, dlatego że nowy skuteczny lek „Kreksiwan” kategorycznie nie przewidziany dla naszych niezamożnych rodaków. Ale lek jest, mają obowiązek dawać go bezpłatnie. To obowiązek medyków. To ich szansa otrzymać przebaczenie za niewybaczalny błąd.

Natalia i wierzy… i nie wierzy w to, że dobije się. Jako człowiek, przyzwyczajony liczyć tylko na siebie, ona i tu nie bardzo się łudzi. Wszystko wycenia, co by jeszcze sprzedać, gdzie by dodatkowo zarobić.

A Irka rośnie i pięknieje. Doskonale pamięta szpitalną salę, gdzie żyła razem z takimi samymi, jak ona, nieszczęśliwymi chłopczykami i dziewczynkami. Teraz ona została jedna. Pozostali zginęli. Ona wie, że żyje tylko dzięki rodzicom, ich prawdziwemu według naszego życia bohaterstwu. Ale jest jeszcze w szpitalu chłopczyk, któremu one z mamą pomału odkładają na czarną godzinę. Chłopczyk zarażony niedawno. Natalia poszła do kasy oszczędnościowej i chciała załatwić wkład na dziecko. Ale, okazało się, tyle trzeba zaświadczeń, objaśnienia, nawet usprawiedliwień. A dlaczego pani, jeśli jest mu pani obca? A dlaczego jemu, a nie innemu? Natalia wyzwała wszystkich durniami i wyszła. Dogadały się z jedną pielęgniarką, teraz pewna kwota przechowywana jest dla chłopczyka u niej w sejfie.

Kiedy dziewięć lat temu ona załatwiała opiekę nad Irką, Boże, ile było podejrzeń i rozpatrzeń.

Państwo chcecie polepszyć warunki mieszkaniowe na rachunek dziecka, u was przecież jednopokojowe mieszkanie - powiedziała, złośliwie błyskając okularami, urzędniczka z departamentu.

- Więc weźmie dziewczynkę pani, u państwa mieszkanie trzypokojowe. Dama zamilkła. My nie lubimy niepodobnych do nas.

My nie lubimy tych, którzy chodzą innymi ścieżkami i czytają inne książki, słuchają innej muzyki. Ale najbardziej Nielubiani są ludzie, dokonujący dobrych uczynków. Im obowiązkowo powiedzą, że stracili rozum, pobłażliwie uśmiechną się z dziwactwa. A przecież tylko u ludzi czyniących dobre uczynki, normalne, zdrowe, naturalne życie. Uczynek – to normalne. Ból z powodu innego – to zdrowie. Ofiarna miłość – miłość prawdziwa.

- Niedługo skończę szesnaście lat. Wie pani, co ja zrobię, kiedy będę wyrabiać paszport? – zapytała mnie Irka.

Nie oczekując na odpowiedź, powiedziała:

- Ja zmienię imię, nazwisko, imię ojca.

Tak, Irka, Irena Michjłowna Antonowna, nie zna taty i mamy, którzy ją zrodzili. Mówią – oni gdzieś są. Bóg im sędzią. Obok inni. Natalia i Andrzej. Ich dom – jej dom. Ona pod pewnym skrzydłem, jak kurczak pod skrzydłem kwoki. No jak nazwać Natalię z Andrzejem adoptowanymi rodzicami? Kto kogo adoptował, kto względem kogo adoptowany, jeśli w przeżytym przez nich życiu tyle nacierpieli się i nacieszyli się razem. Ireczka była jeszcze maleńka, kiedy rodzice, ułożywszy ją spać, pakowali paczkę strajkującym górnikom. Nagle człapanie bosych nóg po podłodze i Ireczka, błyskając chytrymi oczkami, uroczyście wniosła do kuchni przechowane gdzieś na wszelki wypadek dwie puszki skondensowanego mleka, ulubiony jej smakołyk. I do torby je, do torby, strajkującym górnikom też, prawdopodobnie, chce się słodkiego. A kiedy w dni puczu „awanturnicza” kobieta zbierała się na barykady, Irka chodziła obok, płakała i powtarzała:

- No weź, weź mnie ze sobą. Ja w szpitalu nauczyłam się dobrze robić opatrunki. I strzykawkę do kieszeni Natalii, nowiutką, jednorazową strzykawkę.

A teraz powiedzcie, czyż nie podobna córka do matki? Przecież jak odlana! Dlatego właśnie będzie od szesnastego roku Inną* Andrejewną Budiną. Rozumiem, dlaczego Budiną, rozumiem, dlaczego Andrejewną, ale czemu Inną… Chociaż, czego tu nie rozumieć? Życie od czystej kartki. Żeby nic nie przypominało o przeszłości.

W młodości Natalia pisała wiersze. Kiedy je czytała, siedziałam cicho, ponieważ była w nich dyskretna, niekrzykliwa prawda. Wiersze zupełnie nie były podobne do autorki, one jakby wyrwały się od niej, żeby szybciej zacząć żyć swoim, niezależnym od Natalii życiem. Lecz tak nie bywa. Wiersze – to sam człowiek, jakby on się nie ukrywał, za jaką by kurtynę się nie chował. Wiersze były o człowieczkach z plasteliny, wystraszonych, niespokojnych, gotowych w dowolnym momencie przeistoczyć się choćby w baranka, choćby w prymitywną wydłużoną kiełbaskę. „Nie będę z plasteliny…” A jak trudno nim nie być, jak trudno utrzymywać się własnym kręgosłupem, własnymi siłami i własną wolą. Im prościej, człowieczkom z plasteliny. A jak trudno nie plastelinowym. Natalia czytała wiersze, a ja dziwiłam się powierzchowności swojej oceny. Poryw do dobrego uczynku nie jest grzechem. Grzechem jest strach przed uczynkiem. Nie bądź z plasteliny… Nie-nie, ona nie straci sił, ona nie stanie się człowieczkiem z plasteliny teraz, jeśli już wcześniej nim się nie stała. Wkrótce lato, znów kombinuje w głowie, dokąd wywieźć Irkę, jak zorganizować tak, żeby tam, gdzie one będą latem, była pod ręką lodówka z dobrym zamrażalnikiem, gdzie ona mogłaby przechowywać niezbędne dla Ireczki leki. I oczywiście, skąd wziąć pieniędzy. A jeśli jakoś się zakręci i zdobędzie, jak uszczknąć z nich i dla tego chłopczyka, który w szpitalu.

Ona wiozła mnie do metra, ryzykantka Natalia, łatwo lawirując wśród potoku samochodów, dymiąc papierosem i reagując na takiego samego, jako ona, ryzykanta w najbardziej niecierpliwy sposób i ostrym słowem. Ale nagle zaczęła znów recytować wiersze o plastelinowych człowieczkach, zwiesiła nos na kwintę, wyciszyła się, przygotowała się do smutku. W niej wszystko razem. Wszystko odkryte. Ona nie zna obłudy, nie umie zginać kolan w ukłonach, przymykać oczu, żeby nie widzieć cudzego bólu. Jak nie umie oszczędzać siebie i liczyć na litość. Ale umie pisać ładne wiersze i kochać swoje dzieci. Wierzę. Głęboko. Ofiarnie.

Natalia Suchinina


Okroszka - chłodnik na bazie kwasu chlebowego

Fantiki - 1. Opakowania cukierków i innych słodyczy. 2. W szczególny sposób skręcone opakowanie cukierków jako element gry w fantiki polegającej na rzucaniu tych papierków.

Inna – imię żeńskie.


Powrót