Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Człowiek zamierza, a Bóg rozporządza. O prawdziwości tej narodowej mądrości przekonałam się jeszcze raz zupełnie niedawno, wyjechawszy w podróż według redakcyjnego zadania.
Astrachań Moskwy nie przyjmował: mgła. Ale mi posiedzieć parę godziny w Domodiedowo zupełnie nieuciążliwe: są świeże czasopisma, jest wesoło pykający na bufetowym barku samowar. I - oczekiwanie święta w duszy. Ponieważ jadę tam, gdzie czekają i gdzie jutro parafialne święto - Kazańska.
Astrachański Kazański sobór jest piękny, nie darmo nazywają go perłą Powołża. Zdążyłam na całonocne czuwanie i weszłam pod wysokie sklepienia przystojniaka jubilata (a jemu dziś dziewięćdziesiąt lat). Służba już trwała, była w niej niepowtarzalna łaska odpustu, która jak złota niteczka po prostym płótnie - na wskroś. Śpiewali zadziwiająco. Kazańska ikona Bożej Matki w centrum cerkwi na pulpicie tonie w białych różach i błękitnym brokacie. Kwiatów morze. W wielkich i małych flakonach, na podłodze, przed ikonami, na pulpicie - wszędzie. Parafianie wystrojeni, piękni. Chłopcy z niedzielnej szkoły w śnieżnobiałych koszulach, dziewczynki w eleganckich warkoczykach. Piękność. Święto. Zmęczenia przelotem nie ma i we wspomnieniach. Wznoszę oczy ku ogromnemu panikadiłu (żyrandolowi), skrzącemu się światłem żaróweczek, które w końcu doczekały się święta.
- Nowe - cicho mówi mi stojąca obok parafianka - ledwie przed służbą powiesili, uf jak śpieszyli się...
A ja myślę o tym, że u mnie jeszcze nigdy nie było takiej radosnej Kazańskiej. Ciągle jakoś krzątam się, ciągle biegiem-biegiem, opamiętam się - wczoraj była Kazańska, a ja wczoraj akurat obok cerkwi... Ale dzisiejsze całonocne wynagradza moje «wyścigi». Dzisiejsza Kazańska - szczególna. Wprost bardzo zbawiennie, modlitewnie, jasno. Podchodzę pod błogosławieństwo do proboszcza cerkwi ojca Walerija (Pawłowa).
- Jutro koniecznie pani przyjdzie. Dużo gości oczekujemy, odprawiać będzie biskup Iona.
Na Kazańską niebo rozjaśniło się. Wszyscy przejmowali się - no a jak deszcz! Procesją iść i pod deszczem? Ale Boża Matka na Swoje święto pobłogosławiła Astrachań błękitem czystego nieba.
Zatrzymuję się przy stojaku, zbudowanym przez parafian na jubileusz. Czarno-białe zdjęcia z archiwum. Obrzydliwość spustoszenia, stosy śmieci, ślady palenisk, a w centrum zamiast anałoja (pulpitu cerkiewnego) - stareńka szafka nocna, na niej Ewangelia, ikona. Tak zaczynał ojciec Walery. Tak zaczynała się parafia. Niżej weselej: kolorowe zdjęcia - dzień dzisiejszy. Jaskrawa zieleń Trójcy, (święta Zesłania Ducha Świętego na Apostołów) jasne dziecięce twarze, odnowione freski na ścianach, witraż przy wejściu. Dużo osiągnęli w ciągu siedmiu lat od ponownego otwarcia cerkwi. Dużo trudzili się. Dużo znieśli. Dużo modlili się. Ale ważne, nie tylko ścianom dali drugie życie - parafię odrodzili. A przecież właśnie to ona, parafia kształtuje codzienne życie każdej cerkwi.
- Ludzie u nas nadzwyczajni. Do cerkwi niczego nie żałują, w sławę Bożą trudzą się. Gdyby nie oni... - Mówi ojciec Walery, kiedy podeszłam do niego z życzeniami.
Triumfowanie. Święto! Kazańska! Boża Matka z jednej z najbardziej czczonych na Rusi ikon spogląda na odnowione ściany Kazańskiego soboru. «Zastupnice usierdnaja…» (Obrończyni gorliwa...) - śpiewa chór. Dusza śpiewa, nie słowami tylko, a jasnymi uczuciami. Czyż może być coś jeszcze piękniejszego?
- Panią do telefonu proszą, Moskwa... - Jedna z parafianek przeciska się przez tłum modlących się, macha do mnie ręką.
Jak szybkie jesteście wy, smutne wiadomości! Właśnie na Kazańską wczesnym rankiem umarł mój ojciec.
- Zaraz wylatuję - krzyczę do telefonu. - Ja zaraz wylatuję...
«Obrończyni gorliwa...» - Śpiewa chór, a ja cicho płaczę, przysiadając na brzegu fotela, wśród stosików książek, cerkiewnego sprzętu, kalendarzy. Wchodzi batiuszka. Spojrzenie współczujące. W rękach ikona:
- Na Kazańską umarł, znaczy, pocieszenie pani. Matka Boża w takie święto do siebie zabrała. Wielu tak chciałoby. Przyjmie pani ode mnie Kazańską, niech ikona umocni panią, pomoże znieść boleść.
Zastupnica usierdnaja. Tylko dziesięć minut temu ona triumfowaniem serca dzieliła ze mną radość. I oto już dzieli biedę... Biorę się w garści, wycieram łzy. Tatuś żył w Doniecku, trzeba pilnie tam lecieć.
- Kiedy najbliższy samolot na Doniecka?
- Do Doniecka z Astrachania - rejsów nie ma...
- Pociąg do Doniecka...
- Pociągi do Doniecka nie kursują.
Decyduję się lecieć do Moskwy, stamtąd prościej...
- Najbliższy rejs do Moskwy jutro, ale nad Astrachaniem znów mgła, rejs może się opóźnić.
Nie radzę sobie. Trzeba wziąć się w garść i się uspokoić. Ale nie radzę...
Podchodzi krępy mężczyzna w swetrze, nieduża bródka, otwarte spojrzenie. Batiuszka zapoznaje mnie z nim, mówi, że to jeden z najaktywniejszych parafian.
- Co pani zdecydowała?
Opowiadam: samoloty nie latają, pociągiem do Moskwy dwie doby, a tam jeszcze doba... Nie radzę. Nie wiem, co robić.
- A ja wiem. Powiozę panią samochodem.
Po dwudziestu minutach parafianie już pakowali nam w drogę torbę z produktami. Świąteczny stół z okazji Kazańskiej pobłogosławił mi od swoich hojności przydział w smutną drogę. Podeszła niedużego wzrostu kobieta, wielkie okulary nieco przyciemnione. Widziałam ją w cerkwi. Ona coś klarowała przed służbą dziewczynkom z niedzielnej szkoły.
- Ja pojadę z wami. Batiuszka pobłogosławił, droga daleka, nigdy nic nie wiadomo. Mój mąż panią powiezie, tylko zajedziemy na dziesięć minut do domu przebrać się.
Zbierali się oni po-wojskowemu: Szybko, zdecydowanie, bez dyskusji. Wiera Fiodorowna i Wasyl Piotrowicz są mężem i żoną. Wczoraj jeszcze obcy, a dzisiaj pierwsi przychodzą z pomocą.
Jechaliśmy przez wieczorne wyciszone miasto. Astrachański przystojniak Kreml na sekundę stanął przed moimi oczyma i skrył się. Opuszczałam miasto, którego nie zdążyłam polubić i nie zdążyłam poznać, nawet obejrzeć nie zdążyłam. Serce trwożnie jęczało - przecież przed nami ponad tysiąc kilometrów, a czasu nie ma do stracenia.
Kałmuckie stepy. Mokry śnieg lepi nie przestając. Zatrzymujemy się, żeby zbić oblodzenie z nadkoli. Bliżej ku nocy śnieg uspokoił się, ale mróz wzmógł się, jedziemy po jednolitym lodzie.
- Nie denerwuje się pani, zdążymy, dalej droga będzie lepsza.
Z prawej strony daleko ognie miasta. Elista, stolica Kałmucji. Znowu stepy. Często reflektory wychwytują szybki cień - lisy, przestraszone niespodziewanym «żiguliakiem», skaczą do przydrożnych rowów. Jednego, który się zagapił, ledwo nie rozgnietliśmy. Skrzypnęły hamulce - obyło się.
Na parę godzin zrobiliśmy przerwę. Wyszłam w mroźną noc przesiąkniętego zapachami ziół kałmuckiego stepu. Wiatr hulał po bezkresnych przestworzach, przybijając do ziemi wysoki suszniak. Gwiazdy. One jakby rzucały się na nasz samochód, jakby chciały postraszyć swoją nietutejszą, nieziemską obecnością. Znowu podeszły do gardła łzy. Być może, dusza tatusia w tę nocną godzinę przypomniała o sobie, prosiła o modlitwy?
Zaczęłam modlić się, stojąc na zimnym stepowym wietrze pod gwiazdami i, jak zawsze bywa po modlitwie, odpuściło, stało się lżej.
A jeszcze przyszło na myśl: jak zarozumiali jesteśmy i jak małej wiary. Wszystko obliczyłam: Wrócę z delegacji, napiszę artykuły, pojadę do ojca na tradycyjne spotkanie w końcu listopada. Zawsze wybierałam się do niego w końcu listopada, przed Bożonarodzeniowym postem. Nawet zadzwoniłam przed delegacją, powiedziałam: «Czekaj!» A Pan Bóg inaczej rozstrzygnął. Pan Bóg po raz który pouczył: nie trzeba pokładać nadziei na ludzkie kalendarze i miary. Są inne kalendarze i inne miary. I oto początek listopada i do tradycyjnego spotkania jeszcze prawie miesiąc, a zamiast niego wkrótce inne, podczas którego ja zobaczę ojca, a on mnie nie... Kto powiedziałby mi, że będą w moim życiu te gwiazdy, że będę stać na nocnym przeciągu i modlić się, i płakać...
Po Stawropolu jechaliśmy szybciej. Wiera Fiodorowna troskliwie podtykała mi pod boki pled, Wasyl Piotrowicz z rzadka zatrzymywał się i wpatrywał się w mapę samochodową. Rano zatrzymaliśmy się przegryźć w małej kawiarni przy drodze. Dziarski czarnooki chłopiec zręcznie zmiótł śnieg z plastikowego stolika, przyniósł taborety.
- Szaszłyk, chcecie szaszłyk?
A my wyjęliśmy przygotowaną nam na parafii «kanapkę». Poprosiliśmy gorącej herbaty. Chłopiec, pragnąc dogodzić, włączył muzykę. Ona grzmiała nad bezludną szosą wyzywająco, utwierdzając, nie zważając na nic, ziemskie życie ze wszystkimi jego zaletami i ułomnościami. Tu, w przydrożnej kawiarni bez nazwy, z nieznanymi ludźmi, posłanymi mi przez Pana Boga na pomoc i pocieszenie, wspomnieliśmy sługę Bożego nowopriestawlennoho (nowozmarłego) Jewgienija.
Do Rostowa wjechaliśmy w dzień. Pobłądziliśmy po jego hałaśliwych ulicach, wydostaliśmy się na Taganrogską szosę. Pozostawało zupełnie niewiele...
Teraz, kiedy nasza podróż za nami, rozumiem, jak delikatni i zapobiegliwi byli moi przyjaciele. Oni nie szarpali duszy współczuciem, nie usiłowali odciągnąć mnie rozmową od smutnych myśli. Czasami rozmawialiśmy o czymś nieznaczącym, ale więcej milczeliśmy. Każdy myślał o swoim. Trochę mówiliśmy o ojcu Walerym, o tym, że odrodzenie Kazańskiej cerkwi jest jego wielką zasługą. A ja ciągle myślałam o parafianach. Wielka, zgodna rodzina. Żyją wspólnymi radościami, wspólnymi troskami. Stworzyć taką parafię ani trochę nie łatwiej, niż odrodzić z ruin cerkiew. Prawdziwa chrześcijańska miłość do bliźniego, czyż jej przykład nie jest historia ze mną, człowiekiem dla parafii cudzym, nieznanym, przypadkowym? Przecież sprawy swoje były, problemy do rozwiązania. Wszystko zostawili, udali się w niebezpieczną drogę dla najbardziej niezrozumiałej ze wszystkich istniejących korzyści - pomóc człowiekowi, który znalazł się w biedzie. Wiera Fiodorowna siedziała, otuliwszy się w pled, czytała. Co? Okazuje się, Psałterz w intencji mego ojca.
Równo po dobie podjechaliśmy do znajomego podjazdu ojcowskiego domu.
- Trzyma się pani- Wasyl Piotrowicz mocno ściska mi rękę.
- Pomóż wam, Panie - obejmuje Wiera Fiodorowna.
A ja... Nawet podziękować nie zdążyłam po ludzku. Obawiam się, że i teraz też nie potrafię znaleźć odpowiednich do sytuacji słów. Zwykłe «dziękuję, dziękuję» mówić się nie chce, ponieważ jest w tych słowach niejaki nalot dyżurnej uprzejmości. A wyjątkowe słowa, gdzie je znaleźć? Tylko niech wiedzą: w duszy mojej jest odtąd kącik, gdzie żyje ciepłe i zadziwiające uczucie szczególnego chrześcijańskiego pokrewieństwa. Ono jest, to pokrewieństwo, ono jest nie w genach, nie w metrykach, nie w podobieństwie oczu i profili. Ono jest w czymś innym, co bardziej, trwałe i - solidniejsze. Ludzie, którzy swoimi uczynkami przypominają o tym pokrewieństwie, już podobali się Bogu.
Prezenty ojca zawsze były dla mnie radością. Odchodząc do drugiego świata, on dochował wiary sobie i podarował mi znajomość z ludźmi, których sam nie znał, ale których, być może, wymodlił w pierwsze godziny swojego stania - tam. Cudowne uczynki Twoje, Panie! Parafianie Kazańskiej cerkwi, rozdzieliwszy ze mną boleść, natychmiast obdarowali radością. Ona w tym, że my nie jesteśmy samotni, że my możemy bardzo wiele według zakonów naszego pewnego (niezachwianego) chrześcijańskiego pokrewieństwa. Pamiętam, jak władyka Iona mówił w świątecznej mowie na Kazańską:
- Dziękuję tobie, ojcze Walery, że mamy w Astrachaniu tę cerkiew.
Dziękuję, ojcze Walery, że jest teraz i ta parafia. Dziękuję, że duchowo wychowujecie takich miłych ludzi, zdolnych nawet nieszczęście obrócić w radość. Ale oto przecież pokusa: zaczęłam pisać tak i zacięłam się - nazwiska Wiery Fiodorowny i Wasyla Piotrowicza nie znam! Nawet do głowy nie przyszło dowiedzieć się. A zadzwonić zapytać – wstyd kompletny. Ludzie tak pomogli, a ja nawet o nazwisko nie zapytałam. Dowiedziałam się. Chytrością. Nie powiem jaką. Kuprijanowy ich nazwisko.
Moja delegacja w Astrachaniu została przerwana, jak mówią, według rodzinnych okoliczności. Ale zostawiłam w tym mieście wielu dobrych ludzi, do których bardzo chce się wrócić i opowiedzieć o nich naszym drogim czytelnikom. Spotkamy się? Bóg wie. Gorliwa Obrończyni nasza - Kazańska Boża Matka. Ikona Jej, błogosławiona przez ojca Walerego, stoi przede mną również teraz, kiedy piszę te linijki.
Natalia Suchinina