Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


SŁONY WIATR W PONIEDZIAŁKI

Pionowa skała odcięła mnie od wąwozu. Ona wystawała nad wąskim pasem piasku i drobnych kamyczków, którą ja już drugi tydzień nazywam plażą. To moja „własna” plaża i każdy przypadkowy człowiek jest mi niepotrzebny, choć ich było zaledwie troje – przypadkowych. Chłopak z dziewczyną, którzy przyszli tu z Picundy sfotografować się i starsza kobieta. Przyszła do wąwozu kupić miodu, ale upał i postanowiła zanurzyć się.

A tak jestem sama. Mieszkam trzy kroki od plaży, w wąwozie, w wielkim domu, mocno wciśniętym w porośniętą leszczynami i mimozami górę. Ten dom kupili dobrzy moi znajomi sobie ku uciesze, ale – człowiek planuje, a Bóg rozporządza: nieoczekiwana długa delegacja za granicą oddaliła radość zagospodarowania domu. Poprosili pogospodarzyć – rok, dwa, kto wie, ile...

Bez pośpiechu, po łyku piję swoją upragnioną samotność. Oto i teraz w kolejkę ustawiły się „sprawy nie cierpiące zwłoki”. W tej kolejce króluje delikatność i uprzejmość. Właśnie tak delikatni i uprzejmi bywamy, kiedy nigdzie nie śpieszymy, kiedy nikt nie narusza naszych praw i przyjemności.

Maleńki czarny punkcik odważnej łódki wśród błękitu fal. W niej moi znajomi rybacy Paweł i Akop. Wieczorem, jeśli połów się uda, oni zaproszą mnie z podwórka i zaproponują delikatnie różową, prawie perłową barawenę.

- Ją wędzić można, smażyć, a ucha z niej!.. – powiedzą.

Ja wezmę z wdzięcznością i zaproszę ich na filiżankę kawy. Odmówią. I dopiero kiedy odejdą, przypomnę, że w Abchazji nie przyjęte jest wchodzić do domu kobiety, jeśli jest samotna. Długo patrzę na samotną łódeczkę. Dobrze by było, żeby połów się udał...

Oprócz przyjemnego „zajęcia” wpatrywania się w błękit morza, mam jeszcze jedno – wyszukiwać pod nogami niewielkie muszelki. Nie każda mnie interesuje, a tylko ta, w której jest otworek. Zamyśliłam zrobić zasłonę z takich muszelek i powiesić ją między jadalnią i kuchnią. Musi być bardzo niezwykle, poszukiwanie muszelek inspiruje. Pod nogami widzę malutką, cudownie wygiętą w kształcie kaukaskiego dzbanka do wina. Tak, tak oto i malutki otworek, zrobiony morską „wiertarką”, dla mnie na pociechę. Na zasłonę, jeszcze jedna, ze świata po nitce...

A jeszcze muszę odwrócić się plecami do morza i przypatrzyć się na pionową skałę. Lubię dziwić się z odwagi drzew, które wczepiły się korzeniami w skalny masyw. Wygiąwszy pnie, one pną się w górę ku niebu, wesoło szeleszczą liśćmi i nie narzekają, że niezgrabne i brzydkie. W ich życiu najważniejsze stało się niebo. I w tym przewidywalnym filozoficznym postulacie tak dużo można zobaczyć, porównać, zrozumieć. Dużo zajęć... A słońce, wypełniwszy swoje zajęcia, skierowało się na odpoczynek za pociemniały sosnowy zagajnik. Posiedzieć jeszcze?

Coś delikatne, ciepłe dotyka nogi. Szarik! On leży obok i leciutko uderza ogonem po moim plażowym klapku. Oddane psie oczy. Przez dwa tygodnie nauczyliśmy się siebie rozumieć. „Wystarczy – mówi jego spojrzenie. – Dobrze byłoby coś przegryźć”.

Zostawiam swoje sprawy. Jutro, Bóg da, znów wstanie słońce i ja docieszę się, domyślę, dorobię. „Idziemy do domu, Szarik”. Wstaje ciężko i niezdarnie, stary, zmęczony życiem pies. W tym domu w wąwozie on mieszka bardzo długo. Sąsiad z przeciwka, już ojciec dwójki dzieci, pamięta, jak jako chłopiec chodził z Szarikiem w góry po drzewo. Drugi sąsiad, mający już wnuków, przyniósł Szarika do tego domu jako bezradne szczenię. Lat Szarik ma dużo, według psiej miary bardzo dużo.

W dzieciństwie nigdy nie miałam psa. Nie prosiłam, jakoś się obchodziłam, nie lałam łez w matczyną koszulę: „Kup szczeniaczka”. Być może, z zatwardziałości serca, ale ludzi, płaczących nad kocimi i psimi losami, zbierających bezdomnych kociaków, zagubione papugi, nie rozumiałam, szczerze uważałam, że miłość, oddana psu – to miłość, niedodana człowiekowi. Dlatego już w życiu dorosłym wyżej niż rybki w akwarium nie sięgałam. I znów bez wszelkiego uszczerbku dla samooceny. Nie ma i nie trzeba.

Pierwszy raz przyjechałam do tego domu w ubiegłym roku, na tydzień. Szarik powitał powściągliwie, popatrzył ze zmęczeniem, z przyzwoitości ospale pomachał ogonem. Karmiłam go bardziej z konieczności, a wyjechałam w ogóle z lekkim sercem. Szarika w moim życiu nie było.

Poprzedni gospodarze sprzedali dom, a psa zostawili. Sami wyjechali do dzieci do Soczi, a po co im jeszcze pies stary, chory, z lekka podciągający prawą łapę. Szarik został. Dom jego dzieciństwa, jego młodość, jego dojrzałych psich lat stał się domem jego starości. Tylko w odróżnieniu od lat przeżytych, jego starość była samotna. Prawdopodobnie wtedy, podczas pierwszego mego przyjazdu – teraz to rozumiem – Szarik przeżywał głęboki stres z powodu ludzkiej zdrady. On mało się ruszał, prawie nie wychodził spod schodów, długo leżał, jadł niechętnie, jakby robił łaskę. Cierpiał. Ale czy mogłam domyślić się jego cierpień? Wyrwałam się na tydzień, aby zdążyć nacieszyć się słonkiem, morskim przypływem wieczornym fajerwerkiem świetlików. Nie patrzyliśmy sobie w oczy. Ja z obojętności. Szarik – oszczędzając moje wakacyjne uczucia.

Tym razem przywitał mnie już radośnie. Bokiem, bokiem, on teraz ciągle tak chodzi, podszedł, poocierał się o torbę podróżną, dotknął nosem kolan, zajrzał w oczy. Ja zobaczyłam w nich wdzięczność i nadzieję. Żyć w pustym domu samemu smutno i choć sąsiedzi nie dawali umrzeć z głodu, moczyli w wodzie zaschnięte skórki chleba, jednak mimo wszystko – sam. A tu – doczekał się.

Rano już kręcił się po podwórku, bokiem, bokiem, oczekiwał mnie ze śniadaniem. Śniadanie Szarik otrzymał carskie – kilka kawałeczków podeschniętej kiełbasy, resztki bulionu. Jadł łapczywie, w skupieniu, ale bez pośpiechu, z godnością,

- Chodź Szarik, nad morze...

Słowo „morze” jemu, który postarzał się w wąwozie przybrzeżnej wsi, było jak balsam dla duszy. Szarik pogrążył się we wspomnieniach dawnego letniskowego życia. Już kto jak kto, a on naoglądał się w swoim życiu wczasowiczów. Byli gospodarze przyjmowali w sezonie po trzydzieści osób naraz. Wspaniałe były czasy! Szarika rozpieszczali, rzucali ze stołu smaczne kęski, a już kości i ryby z jego menu nie znikały. Ile entuzjazmu pod swoim adresem słyszał, ile rąk go głaskało! Szarik był młody i lekki do wstawania. Wśród okolicznych psów słynął jako najbardziej mądry i zły, nie dopuszczał do bramy domu nikogo obcego. Wczasowicze się nie liczyli, oni choć na tydzień, na dwa stawali się swoimi. Szczekał Szarik dudniącym basem, groźnie obnażał swoje niemałe kły. Wyjątkowo nie lubił plączących się po wąwozie piesków. Po co plątać się, pies powinien mieć dom, którego trzeba pilnować. Szarik rwał się i złościł, czasami nawet przygryzał z rozdrażnienia metalowe pręty bramy.

Ulubieniec publiczności. Wczasowicze już wieczorem sprzeczali się, z kim Szarik pójdzie nad morze. A on czasami, aby nie siać niezgody, zostawał w domu, wygodnie rozciągając się w cieniu pod schodami – syty, zadbany. Dzieci nie bardzo lubił. One, bywało, zaciągały go na siłę do wody, a Szarik tego ścierpieć nie mógł. Zapierał się łapami i ze wszystkich sił starał się nie pokazywać kłów, choć bardzo się chciało... Nie mógł wyjaśnić tym głupawym natrętom, że dla niego, psa ośrodka wczasowego, wchodzenie do morza – rytuał. On podchodził do krawędzi wody, z lekka dotykając jej nosem, potem pozwalał fali podpełznąć do samych łap. Potem kilka minut stał nieufnie, przygotowywał się. Potem przybierał moment, kiedy jedna fala lizała brzeg, a druga jeszcze tylko podchodziła do niego, robił kilka zdecydowanych skoków w kierunku horyzontu. Potem już wszystko, można płynąć, drobno pracując łapami i wysoko nad wodę podniósłszy głowę. Szarik nie lubił, kiedy słona woda dostawała się do oczu. Szczypało.

Odświeżywszy się, wyłaził. I tu już nie przepuszczał możliwości pożartować. Podchodził do jakiejś pysznej damy, która wygrzała się na dużym ręczniku frotte, i wesoło strząsał z siebie resztki wody. Jak srebrzyły się w słońcu drobniutkie kropelki, jak rozbłyskały one i natychmiast gasły. Dama wzdrygała się, podnosiła głowę, karciła Szarika, zamachiwała się na niego. Wesoło było...

Wieczorem w wąwozie obowiązkowo muzyka. Ktoś zawsze przyjeżdżał z magnetofonem. Zapachy dnia (morze, kwiaty) zastępowane były innymi, wieczorowymi. Szarik miał do nich dwojaki stosunek. Jedne lubił. Na przykład, szaszłyk, dymiący na ognisku pachniał absolutnie nieźle. Szarik wyczuł, że od razu pokazywać się przy ognisku, nie ma sensu. Zauważył, lepiej później podejść, kiedy wczasowicze zmęczą się, syci poopierają się plecami, staną się lepsi. Wtedy obowiązkowo zawołają: „Szarik, Szarik!” Zaczną spławiać „pozaklasowe”. Kawałeczki z twardymi żyłkami albo przypalone, albo niedopieczone. Szarik nie rzucał się łakomie. On w ogóle wyróżniał się wśród miejscowych psów wyczuciem czy to wykształconego, czy to nabytego poczucia własnej wartości. Bo i po co było rzucać się? Jutro wieczorem znów popłynie nad wąwozem dymek, a za nim tak znany, tak pożądany zapach szaszłyków. A oto zapach wina nie przyjął się. Jaki bukiet! Co za aromat! Czysta „Izabela”! – wczasowicze zachwycali się i cmokali językami, a Szarik trzymał się dalej. Dlatego że obowiązkowo komuś przyjdzie do głowy objąć go, chuchnąć na niego kwaśnym, ciepłym, odrażającym oddechem. Raz ledwie wykręcił się z rąk brodatego tłuściocha, od którego nieznośnie ciągnęło „Izabelą”. Zrobił to, widocznie, nie całkiem uprzejmie. Grubas boleśnie przyłożył Szarikowi nogą. Ledwie się powstrzymał, żeby nie zaskomleć!

A tę ładną kobietę on polubił. Na kobiecie była biała spódnica i sportowa koszulka w kolorze słońca. Był z nią towarzysz, nie taki grubas, co przyłożył, ale i nie chudzielec. Ten człowiek coś długo i źle mówił kobiecie, oni szli wzdłuż morza. Szarik trochę z tyłu. Potem mężczyzna uderzył kobietę, ona zachwiała się, biała spódnica zakołysała się, kobieta zapłakała. Szarik zauważył: jeśli ludzie płaczą, to albo go obejmują, albo biją. Na wszelki wypadek zatrzymał się. Kobieta pobiegła. Naprzód, tam, gdzie skała urywa się i na dużych głazach żyją kraby. Mężczyzna ze złością poprzeklinał – usiadł na piasku. Szarik zawahał się „Do kogo iść, z kim?” Pobiegł za kobietą. Ta zatrzymała się, stanęła na kolana, objęła go, potem zaczęła rozmazywać łzy po jego sierści. Następnego dnia ona wcześnie wyszła z domu:

- Chodźmy, Szarik, nad morze…

Jemu nie trzeba dwa razy powtarzać. Tak daleko jeszcze z nikim nie chodził. Drugi wąwóz, trzeci. Szli i szli. Słońce podnosiło się nad nimi, zaczęło przypiekać. Kobieta rozebrała się, weszła do wody, popłynęła jakby ku słońcu. Ona i jego zawołała: „Szarik, Szarik!” Szarik zrozumiał – niegrzecznie odmówić zaproszenia. Popłynął, pośpiesznie. Potem siedzieli na piasku. Kobieta paliła i płakała. Ale już jakoś ze znużeniem.

Dlaczegoś dobrze ją zapamiętał. Gdyby przyjechała, poznałby, nie patrząc na to, że pamięć staruszka jest niepewna. Ona może i przyjechałaby, ale zaczęła się w Abchazji wojna… to słowo, jak „morze”, wszyscy zaczęli powtarzać dosyć często. A jeszcze u ludzi od razu zmienił się chód. Oni schowali głowę w ramiona, muzyka plażowych słonecznych dni zamilkła, zapach szaszłyków w wąwozie zniknął. Opustoszał brzeg. Morze po sierocemu przytulało się do gorącego piasku, zdumione szeptało z przybrzeżnymi krzakami. Na początku Szarik nic nie mógł zrozumieć. Przychodził na brzeg, wpatrywał się w morską dal. Nie kąpał się, samemu nieciekawie. Wojna… Jakie tam szaszłyki, gospodarze nalewali mu do miski rzadziutkiej zupy warzywnej. Zupa była niesmaczna. Szarik jadł niechętnie. Potem przyzwyczaił się, cieszyłby się i z warzywnej, kiedy i ją zaczął otrzymywać coraz rzadziej, i rzadziej. Do słów „morze”, „wojna” dołączyło jeszcze jedno – „chleb”. Powtarzali je wszyscy, mieszkający w wąwozie.

Wojna w Abchazji trwała trochę ponad rok. Oto już cztery lata, jak jej nie ma. Szarik przez ten czas z lekka zapomniał to słowo. Ale i słowo „morze” nie miało popytu.

Jadą tu ciągle jeszcze z obawą, jeśli w ogóle jadą, a już do niego do wąwozu kto zaryzykuje?

Gospodarze po wonie napisali list do swoich byłych gości do Moskwy: „Żyć trudno, ale najważniejsze – wojna zakończyła się. Nasz Szarik – skóra i kości, ale co Szarik – wszystkim niesłodko”. Nawet nie wiem, co to za ludzie. Ale po miesiącu przyszedł do wsi pocztowy przekaz pieniężny. Przyzwoita kwota – dwa tysiące. A z tyłu przekazu dwa słowa: „Dla Szarika”. Opowiadali mi o tym sąsiedzi i płakali. Szarik leżał obok. Spokojnie leżał. Przyzwyczaił się podczas wojny, że wielu płacze.

Nie widziałam, jak żegnali się z Szarikiem jego byli gospodarze. Może, nie było żadnego pożegnania. Ale na pewno Szarik czuł – w jego życiu dzieje się coś tragicznego, fatalnego. On zostaje zupełnie sam w dużym domu, wciśniętym w górę, pod schodami i od teraz w jego życie wejdzie jeszcze jedno słowo – „samotność”. Tylko on nie nauczył się go rozumieć, dlatego że nie ma komu tego słowa wymawiać. Ludzie wyjechali. On został.

Litościwi sąsiedzi rzucali mu kawałki, tylko że po wojnie każdy kawałek w domach się liczył. – Chodźmy, Szarik, nad morze. Dziś znów cudowny dzień. Jak dobrze po moskiewskiej mżawce nacieszyć się ciepłym piaskiem i spokojną morską falą. Siadam na rozkładanym fotelu. Szarik kładzie się obok, z lekka przytuliwszy się do mojej nogi. Zapuszczam rękę w jego wygrzaną przez słońce sierść. Szarik podnosi głowę, wdzięcznie zagląda w oczy. Zaraz ucieszę go jeszcze bardziej:

- A wiesz, Szarik, jutro do nas przyjeżdżają goście. Będą mieszkać tu całe trzy tygodnie, chodzić z tobą nad morze, rozpieszczać kostkami. Chodźmy, mamy dużo zajęć. Trzeba ugotować barszcz, przewietrzyć pokoje, umyć podłogi. Cieszysz się, Szarik?

Szarik się cieszy. Biegnie ciut przede mną, z rzadka oglądając się. Goście – to dobrze. Ale on nawet nie wyobraża – jak bardzo…

One miały przepiękne imiona – Jelena, Olga, Ałła, Łarysa. Szarik szybko zorientował się, kto jest kto i polubił je wszystkie. A jak one jego! Stare dobre czasy wróciły. Wąwóz zakwitł jaskrawymi koszulkami sportowymi, kapeluszami z tasiemkami, zwiewnymi spódnicami, dźwięcznym śmiechem. I jeszcze zapachami! Jak pachniały, no wprost oszałamiająco, naleśniki z mięsem, jak pieszczotliwie kładły się na języku maleńkie kawałeczki wędzonej słoninki, szczodrze rzucane Szarikowi. A ser suluguni! Przepiękni goście bardzo lubili rano pić kawę z tym serem. Szarik kładł się opodal, czekał. One były wielkoduszne, dobre, piękne. Pokochał pośpieszny chód Ałły, aksamitne oczy Jeleny (tylko dlaczego ona chowa je za okularami?) Jemu podobał się spokojny, czuły głos Olgi, a Łarysa miała bardzo delikatne ręce. Życie Szarika skręciło do zapomnianej przez niego przeszłości, tej, przedwojennej. Raz poszedł z nimi daleko, nie uwzględniwszy siły, zmęczył się, ale nie chciał tego pokazać. Szedł, ledwie się wlókł na starczych reumatycznych łapach. Dziewczyny lekko skakały z kamienia na kamień, a on ześlizgiwał się. Wtedy Łarysa wzięła go na ręce, przeniosła przez przeszkodę. Wstyd pojawił się na starczej psiej mordzie. Tak i wrócił ze spaceru – ponury, z poczuciem winy położył się pod schodami. Myślał, będą się śmiały, ale jak wspaniałomyślni i szlachetni są ludzie! Całą miskę uchy postawiły przed nim, jakby nic się nie stało. Szarik odmładzał się z dnia na dzień, a przepiękne dobrodziejki już odliczały dni do odjazdu. Wszystko zrozumiał. Podjechał samochód, zaczęły wynosić rzeczy, Szarik niepostrzeżenie uciekł w góry: długie pożegnania – niepotrzebne łzy. Odjechały.

- Czyż mało odjeżdżali w twoim życiu, Szarik?

Dużo. Wszystkich nie przypomnieć. Ludzie zmieniali się. Migały twarze, stroje kąpielowe, ręczniki. I on nie męczył się pożegnaniem, nie uciekał smucić się w góry. Wiedział – przyjdą inni, kuracyjny zamęt znowu skręci w wesołym swoim korowodzie. Tu natomiast rozumiał: zostaje sam.

- Nie, Szarik, nie sam, ze mną. Ja jeszcze pomieszkam w domu, przede mną jeszcze tydzień.

W obfitości otrzymywałam od Szarika nie należącą się mi miłość. Wydawało się, obwiniał siebie za to, że czymś uraził przepiękne damy i one odjechały. Ale czym? Tak się starał! Delikatnie brał z rąk kawałeczki fig, powolutku otwierał bramę, żeby nie skrzypiała, a w nocy pilnował ich spokoju. Teraz ja zostałam dla niego jedyną niteczką, łączącą z tym życiem. On trzymał się jej, rozumiał – niteczka cieniutka, lada chwila się urwie.

…Przeszłam po domu, sprawdziłam, czy wszędzie pozamykane okna. Wygarnęłam z kominka popiół, chroniący pamięć cichych i niepowtarzalnych kominkowych wieczorów. Zebrałam do jednego pokoju stare pledy i kołdry. Szarik leżał pod schodami i za każdym razem, kiedy przechodziłam obok, niespokojnie podnosił się. Wczoraj wieczorem ostatni raz byliśmy z nim nad morzem. On nie poszedł do wody, chociaż bardzo go zachęcałam. A kiedy ja, wykąpawszy się, usiadłam w swoim ulubionym rozkładanym fotelu, pozwolił sobie na to, na co nie pozwalał nigdy. Podszedł całkiem blisko, położył mi na kolana głowę, zaczął patrzeć w oczy. Boże, jak zadrżało serce! Ten stary pies bał się zdrady i – spodziewał się jej. Nie chciał, nie chciał wierzyć…

Przyjechał po mnie samochód. Moje rzeczy już w nim. Wychodzę bez bagażu, otwieram bramkę. Szarik kuśtyka za mną, śpieszy, macha ogonem. Wprowadza go w błąd brak w moich rękach ciężkiej torby. Idziemy nad morze? No oczywiście, idziemy nad morze! On wesoło drepcze przede mną, co chwila ogląda się. Nad morze, nad morze! Trzeba wykorzystać moment, a to nadejdą deszcze, nie wykąpiesz się. A tymczasem pływaj, opalaj się, dlaczego źle ci tu, w tym domu. I już złocą się boki mandarynek, i hurma zwisa – dojrzała, przepiękna hurma. Nad morze! I ja z tobą. Ja z tobą, nie bój się. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Tak, nie jestem młody, ale jeszcze nie całkiem stępiły się moje sławne kły.

- Ja nie nad morze, Szarik, ja nie nad morze…

Nie chce mnie zrozumieć. Przebiega drogę, jego łapy już dotknęły ciepłego piasku plaży. A ja… Ja wsiadam do samochodu. Ogląda się, zdumiony podwija ogon. I stoi tak wpół obrotu z podkulonym ogonem, sam na ogromnej pustej plaży.

Szarik. Kurortowy pies, który nie nauczył się znosić zdrady.

- Jedźmy, jedźmy szybciej…

Był poniedziałek. Tylko wyjechaliśmy z Picundy, wiatr od morza, chłodny, nieprzyjemny, słony, zaczął smagać przednią szybę kroplami deszczu. Malutki żółty listek przykleił się do okna – smutne pozdrowienie nadchodzącej punktualnie jesieni. Słony wiatr od morza. Prawdopodobnie i tam, pod schodami pustego domu, nie da się przed nim ukryć, jak nie ukryć się przed starością i goryczą utraconych złudzeń. Uspakajam siebie tym, że prosiłam, bardzo prosiłam sąsiadów, aby dokarmiali porzuconego psa. Co jeszcze mogłam dla niego zrobić? Tylko dlaczego tak boli serce, kiedy w moje moskiewskie okna stuka deszcz i wiatr, przyginający jarzębiny w podwórku, wydaje się słony? Oto i jeszcze jeden poniedziałek. Odrywam kartkę kalendarza i niespokojne serce – wierna oznaka poruszonego sumienia – cichutko boli. Ten ból jest do zniesienia, on nie jest niebezpieczny, ale on zawsze ze mną. I będzie ze mną w wszystkie moje przyszłe poniedziałki.

Natalia Suchinina


Powrót