Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


GORZKI MIÓD Z ZAPOMNIANEJ PASIEKI

Droga do jeziora Rica wiła się wśród zwisających skał. Czasami wydawało się, że tworzą one zwartą ścianę i my z całą prędkością możemy wbić się w szary granit. Ale w ostatniej chwili samochód zanurkował w wąską szczelinę, słońce nagle chowało się za górami, a potem znów się wynurzało, jak tylko wynurzaliśmy się ze szczeliny. Było wesoło i beztrosko. Rica, jak bajka, przeczytana, ale częściowo zapomniana, każdym nowym zakrętasem na górskiej drodze przypominała o sobie, przybliżała się. Kręciłam głową, starając się uchwycić jak najwięcej tego triumfującego, radosnego piękna kaukaskiego lata i, chyba dlatego, nie zauważyłam tego domu.

- Patrz – kierowca, mój stary znajomy Zosim, machnął ręką w kierunku wąwozu – widzisz ten dom na górze?

Nie, nie zdążyłam. Przeskoczył. W ogóle mam trudności w odróżnianiu szczegółów w górskim pejzażu, wydaje się, wszystko jednakowo majestatyczne i wspaniałe. A domek?

- Co w nim takiego szczególnego, Zosim?

Zosim nie od razu odpowiedział. On zawsze tak: pomyśli, rozważy. Pomilczał, powiedział:

- Tam staruszek mieszka. Nazywa się Dawid. Dawno już. Syna sam hodował. Taki ładny był, słuchaj… Zabili.

Zamilknął Zosim… Skręcił kierownicę w kolejną szczelinę. Już nie pytałam, wiedziałam: zechce – opowie. A jeśli jednak nie zechce, nikt nie zmusi.

Miałam rację: opowiedział…

…Ostatni raz łatał ten but. Skóra jeszcze dobra, wyprawiona solidnie, ale ile można łatać, ludzie starzeją, a buty, no cóż, zawsze mają dziarsko skrzypieć i pobłyskiwać? Posłużyły, posłużyły one staremu Dawidowi. Ale na podwórko jeszcze ujdą, oto przyłapie teraz mocną nitką cholewę, przeszyje dla pewności zapiętek. Prawda, ciemno już się robi. A Biesłana ciągle nie ma. Do Picundy przyjechali odpoczywać jego armeńscy przyjaciele, mają dziś spotkanie. Sprawy młodych. Dawid odłożył na bok but, starannie nawinął na kłębek nitkę, igłę przezornie wetknął w gruby kłębek. Odchylił się, oparł się plecami o ścianę maleńkiej letniej kuchni. Figowiec zwisał nad nim puszystą koroną, rozłożyste jego liście teraz już całkiem nie przepuszczały światła. Było ciemno, duszno. Przed deszczem?

Dawid i nie od razu zrozumiał, że to stukanie kopyt. Pierwsza myśl – zaczął się deszcz, wielkie ciężkie krople głośno zastukały o wyschniętą ziemię. Jeździec wdarł się na podwórko w pełnym galopie oblawszy Dawida kurzem, żarem, niepokojem:

- Ojciec, za mną gonią, ratuj, ojciec!

Twarzy nie widział, pociemniało. Ale oto oczy… One domagały się, błagały, one iskrzyły gorączkowym blaskiem:

- Ratuj, ojciec!

Dawid rzucił się do domu, potem ku szopie, potem dlaczegoś schwycił niedoszyty but, odrzucił go na bok, jakby mu przeszkadzał. W końcu zorientował się: przystawił drabinę do ściany domu – właź na strych, szybciej… Mężczyzna jak strzała wleciał do czarnego otworu. Dawid przymknął drzwiczki. Ale kłódki nie wieszał: tak mniej zwraca uwagę. Zabrał drabinę. Potem wziął za uzdę spienionego konia, zaprowadził do szopy. Tylko zdążył – oto pościg. Wpadło na podwórze trzech, zaczęli mówić na wyścigi:

- Dziadek, nie widziałeś na koniu... młodego?

- Łajdaka gonimy, ojciec.

- Dokąd droga prowadzi?

Sapali. Dawid milcząc nalał im po szklance wina. Dopóki oni chciwymi łykami pili, stał obok, czekał na puste szklanki. Zaproponował odpocząć.

- Jaki odpoczynek, ojciec? Na święcie w tatarskim wąwozie jeden łajdak człowieka zabił. Niby po tej drodze pogalopował. Nie widziałeś?

- Ja, synkowie, na podwórzu z pierwszym kogutem. Noc już, a ja do domu nie zachodziłem. Nie widziałem.

- Więc wybacz, nie mamy czasu!

Noc w jednej chwili ich zlizała. Przez jakiś czas tętent kopyt głucho odbijał się echem pod figowcem, ale potem ucichł. Dawid przystawił drabinę, położył na talerzu pajdę chleba, kilka dużych pomidorów, kawałek sera, nalał do kubka wina i ostrożnie, bojąc się rozlać, zaczął wspinać się do drzwiczek strychu.

- Dziękuję, ojciec! Nigdy nie zapomnę twojej łaski.

- Zjedz. Siedź na razie, jeśli wrócą…

Wydaje się, że właśnie wracają. Prawda, nie tak szybko, głosy na drodze to przycichały, to znów mąciły ciszę jakimiś dziwnymi przeciągłymi dźwiękami. Dopiero przy samej bramie Dawid zrozumiał, że to płacz. Poznał i płaczącego. Jego znajomy kiedyś rodak, a teraz barman w przymorskiej kawiarni. Po co on tu, dlaczego płacze? W ciemnościach dostrzegł jeszcze kilka osób, w milczeniu obstępujących furę. Dostrzegł i furę. Więcej nic nie chciał dostrzec. Poszedł w ciemność, jak w przepaść, chwycił się słabnącą ręką za koło i wytchnął tylko jedno słowo:

- Synek…

- Nieszczęście, nieszczęście do twego domu przyszło, przyjmij syna – zalamentował rodak. – Tyle lat nie widzieliśmy się, Dawidzie, ale nieszczęście przyprowadziło mnie, wieść przyniosłem ci straszną.

Na furze twarzą ku gwiazdom leżał młody Biesłan.

- Zabili twego chłopczyka!

Dawida troskliwie wzięło pod ręce dwóch krzepkich młodzieńców, posadzili pod figowcem, nakapali czegoś nasercowego. Gorące łzy lały się ze starczych oczu Dawida. Płakał bezdźwięcznie, bez lamentowania i od tej ciszy podwórko napełniło się jakąś szczególną grozą. Ludzie postali w ciemności, powzdychali, posmucili się, odjechali. Zostali dwaj przyjaciele Biesłana. Ci sami, ormiańscy:

- Spotkaliśmy się, radości końca nie było. Zaszliśmy do kawiarni, a tam jeden miejscowy mówi: „Biesłan, oni ruscy, im się spodoba, pokaż im nasze święto wyścigów konnych”. Daleko, prawda, ale pojechaliśmy. A tam ludzi! Wszyscy w strojach ludowych, chór seniorów, tańce. Przed wyścigami Biesłan poprowadził nas konie zobaczyć. Śliczne, jeden piękniejszy od drugiego. I coś tam u niego z jednym jeźdźcem wyszło, słowo za słowem, my przecież po waszemu nie rozumiemy. Tylko Biesłan wybuchnął, blady, jak płótno i ten też. Dokądś odeszli. A potem mówią – przy drodze chłopaka zabili. My tam…

Całą noc przesiedzieli pod figowcem. Biesłan leżał w domu, przykryty prześcieradłem. Przyjaciele obiecali – nie odjedziemy, póki nie pochowamy. Dawid pościelił im w letniej kuchni, a sam siedział pośród podwórka, oblewając się gorącymi łzami i kiwając się. Nagle przypomniał o tym, na strychu. I w tej chwili zrozumiał to, od czego zastygło jego starcze serce i, wydawało się, przestało bić. To przecież on zabił Biesłana! On, on, on!.. Nocny jeździec, który przyniósł do jego domu śmierć. Czarny jeździec czarnego nieszczęścia. On zdecydowanie wstał, gwałtownie wyprostował ramiona, wszedł do domu. Zapalił świecę. Malutkie cienie od niewielkiego płomyka zabiegały po ścianach wesoło, zupełnie nie w czas wesoło. On podszedł do syna, pocałował jego zimne czoło, potem wyciągnął spod łóżka kaburę, rozpiął ją. Ciężki metal posłusznie ułożył się w dłoni. Zaraz wejdzie, przystawi drabinę do ściany, wespnie się… Przeszedł podwórko. Nagle czyjaś ręka z ciemności schwyciła go, wyrwała broń:

- Ojcze, ojcze, opamiętaj się, co ty zamyśliłeś, ojcze! – przed nim stał jeden z przyjaciół Biesłana. Drugi też znalazł się obok.

- To grzech, ojcze. Ty powinieneś żyć. Ze względu na niego, rozumiesz? – głos przyjaciela zadrżał, on oparł się o piersi drugiego. Dawid patrzył na nich z przerażeniem i żalem. Milczał.

Pochowali Biesłana na wzgórku za domem, za kolczastymi krzakami jeżyn. Tak tu przyjęte. I kiedy opłakali, wygłosili pominkowe toasty, pożegnali się z Dawidem ostatni goście – armeńscy przyjaciele Biesłana, on znów usiadł na swoje zwykłe miejsce pod figowcem twarzą ku drodze. Tylko kogo teraz oczekiwać, kogo na niej wyglądać?

I tu znów jakby zakipiała w nim krew. Tam, na strychu, bez jedzenia – on. Dawid w żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak ma nazywać tego człowieka. Nocny jeździec? Człowiek z ciemności? Słowo „zabójca” nie wymawiało się. Słowo „gość” tym bardziej.

- Gość, gość – jakby usłyszał głos swego dziadka, który przeżył tu, w górach, całe swoje życie i został zabity podczas dawnej wojny. – Gość. Jak chcesz, ale w twoim domu jest gość, ty powinieneś, ty masz obowiązek o tym pamiętać, inaczej wydarzy się straszne – zostanie złamane niezmienne kaukaskie prawo, hańba spadnie na twoją głowę. Oto nieszczęście spadło, a teraz jeszcze hańba…

Dawid parzył na drzwi strychu, długo patrzył, a głos dziadka przybierał na sile:

- Jesteś mężczyzną, jesteś góralem i w domu masz gościa. Gościa, który trzy dni nic nie jadł! Tak, tobie jest trudno, ale któremu prawdziwemu mężczyźnie lekko?

Dawid wspiął się po drabinie, gwałtownie otworzył drzwi. Promienie beztrosko hulały po strychu, czepiały się za przykosy, za wiązki siana. Dawid nie od razu wypatrzył wśród tego prazdnika* życia zaszczute, przestraszone oczy.

- Wychodź. Nasiedziałeś się, wystarczy.

Do niego rzuciła się malutka postać. Upadła do nóg:

- Wybaczcie, wybaczcie mi – dławił się w szlochaniu głos. Cienkie ręce chwytały buty Dawida i pokrywały je histerycznymi pocałunkami.

- Wystarczy. – Dawid cofnął się i nagle krzyknął:

- Przestań, mężczyzną jesteś czy kim? Przestań, powiedziałem!

Trzasnął drzwiami i zakrzyczał już z podwórka:

- Jeść zechcesz, wyjdziesz!

Dopiero wieczorem jeniec zszedł z poddasza. Dawid zobaczył bladą twarzyczkę. Całkiem jeszcze chłopiec, prawie uczeń. W jego czarnych włosach sterczały źdźbła trawy, sweter z wyciągniętymi rękawami wisiał jak ścierka. Dawid nakroił dużą miskę pomidorów, podgrzał kukurydzianą kaszę, która została po pominkach. Chłopiec jadł łapczywie, krztusił się, ale oczu nie podnosił.

- Jak masz na imię?

- Biesłan.

Dawid drgnął. Imiennik. Boże, jak pomysłowe jest nieszczęście i jak szydercze.

- Opowiadaj. Jeśli oczywiście najadłeś się.

Ale Biesłan jeszcze zjadł kromkę chleba grubo posmarowaną adżyką*, popił mlekiem.

- Jemu nie spodobał się mój koń, mówi, ale szkapa. A mój koń od ojca. Ojciec utonął rok temu, dziewczynkę ratował na plaży. Ja widziałem, on trochę wypił, powinienem przemilczeć. A od złości w oczach mi pociemniało. Pistolet też ojcowski – pierwszy raz po jego śmierci wyjąłem, chciałem chłopcom podczas święta pokazać. Nie pamiętam, jak wystrzelił. Nic nie pamiętam.

- Ile to masz lat?

- Siedemnaście.

Biesłsn miał dwadzieścia trzy. I nagle – znów kurz na drodze. Szybciej, szybciej, chłopiec włazi po drabinie na strych. Dawid ledwie zdążył drabinę zabrać.

- Dzień dobry, ojciec. Przyjmij moje wyrazy współczucia – przed nim stał milicjant. – Wybacz, ale mam taką pracę. Powiedz, przed śmiercią syn nic nie mówił, może miał wrogów?

- Słuchaj, nie przyjeżdżaj więcej, nie rozdzieraj serca, proszę cię.

- Ty, ojciec, nie myśl, my tego drania znajdziemy…

- Idź. Proszę, idź.

Więcej nikt nie przychodził. Biesłan parę razy poszedł do lasu, nanosił Dawidowi drzewa na zimę. Nakosił trawy na pagórku. Nawet krowę doił. Wszystko robił szybko, sprawnie, przyzwyczajony był do wiejskich zajęć. Żył z ojcem i matką daleko stąd, po drugiej stronie wąwozu, w niewielkim domku przy wodospadzie. Po śmierci ojca matka zwariowała, nie wychodzi ze szpitala. A on ma siostrę, dziesięcioletnią, hodować ją i hodować jeszcze trzeba.

Niepostrzeżenie miękło Dawidowe serce. Zwłaszcza pewnego razu, kiedy zobaczył na mogile syna wspaniały wianek z różowych rododendronów. Chłopiec chodził w góry…

Tego wieczoru powiedział Dawidowi:

- Jutro odejdę. Siostrzyczka w Suchumi, przywiozą jutro.

Dawid popatrzył na gościa. Jak wielki, męski wydał mu się on tej przeklętej nocy. A w rzeczywistości – kurczak, który tylko co wykluł się z gniazda i nie wiedział o życiu zupełnie nic. Jak on będzie tam sam, z siostrzyczką? I nagle… Sam Dawid nie oczekiwał od siebie tych słów:

- A ty wracaj. Posiedź, póki nie zapomną, i wracaj, to jeszcze drzewa nałamiesz, dżygicie. I siostrzyczkę przywoź. Będziemy żyć, miejsca wystarczy.

Chłopiec pogodnie i radośnie popatrzył na Dawida. Rzucił się do niego, chciał, widocznie objąć, ale się powstrzymał, mężczyzna nie powinien obnażać swoich uczuć. Wyprowadził z szopy konia, lekko na niego wskoczył:

- Ja wrócę. Drzewa na razie wystarczy. Potem ja jeszcze… dużo drzewa trzeba, zima długa, razem będziemy zimować.

Pogalopował. Dawid obszedł swoje podwórko, skierował się ku mogile syna. Przywiędłe już kwiaty opuściły słabe główki na świeżym pagórku. „Oto, synku, jakie sprawy. Czy wybaczysz mi, synku?” I nagle Dawidowego serca dotknęła zadziwiająca lekkość. Po raz pierwszy po śmierci Biesłana. Lekkość ta naleciała falą i odpłynęła. Widocznie, Biesłan posłał mu z innego świata swoje przebaczenie.

Już przyjechaliśmy do Ricy, ale z jakiegoś powodu siedzieliśmy w samochodzie. Usłyszana historia poruszyła bardziej niż to wysokogórskie jezioro, do którego niedawno tak rwała się moja dusza. A i jezioro okazało się całkiem nie świątecznym i całkiem niewesołym. Zaniedbanie po niedawnej wojnie, ani jednego autobusu wycieczkowego. Niedaleko jacyś przypadkowi, w naszym rodzaju, ludzie grzebali się przy gaźniku samochodu, otworzywszy na oścież wszystkie czworo drzwi i włączywszy radio na całą moc. Przez radio opowiadano o zakładnikach. My pospacerowaliśmy i pojechaliśmy z powrotem. Rozmawiać nie chciało się. Zosim smutno się uśmiechnął:

- Ot, wpędziłem cię w smutek. Będę się poprawiać. Zaraz skręcimy do pasieki i kupimy dobrego miodu. Zawieziesz do Moskwy, będzie bezcenny, słuchaj…

I zajechaliśmy do pasieki. Stary pszczelarz długo ściskał się z Zosimą i ciągle przygadywał: Ot, ucieszyłeś, ot dziękuję”. Potem poczęstował nas winem, potem wnuczka, dziewczynka lat około dziesięciu, przyniosła nam po garści pestek tykwy, potem pszczelarz uroczyście wręczył mi słój bursztynowego, aromatycznego miodu. Nalał z wierzchem. Kiedy niosłam słój do samochodu, liznęłam kila razy. Cierpki, ciut gorzkawy… Smak był jakiś wyjątkowy. Takiego miodu nie próbowałam nigdy.

Jechaliśmy dalej i dalej. Rozmawiać nie chciało się.

- Zosim – zapytałam cicho – pokaż mi ten dom, no sam wiesz…

- Przecież ci go pokazałem. I z gospodarzem zapoznałem. Przepraszam za podstęp. Bałem się, że gdy się dowiesz, że to dziadek Dawid, będziesz patrzeć z litością. A on litości nie lubi. Mężczyzna.

- Znaczy, Biesłan nie wrócił…

- Biesłana posadzili. Mówią, sam przyszedł, przyznał się. Czeka, niedługo już wyjdzie. A siostrzyczka u Dawida mieszka, pestkami nas częstowała. Na imię ma Manana. No, jak ci miód?

- Zadziwiający. Niby i słodki, a jakby z goryczą.

Miód z goryczą. Zosim powiedział, dlatego z goryczą, że kasztanowy. Prawdopodobnie ma rację.

Natalia Suchinina


Prazdnik – 1, święto; 2, ironiczne porzekadło o jakiejś przykrości, biedzie, niepowodzeniu

Adżyka — abchaska ostra i aromatyczna przyprawa —masa o konsystencji pasty z papryki z solą, czosnku, korzennych ziół (zielonych i suszonych, kozieradka).


Powrót