Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


SMUTNA MELODIA CZAJNIKA Z GWIZDKIEM

- Obiecaj. Że o nic nie będziesz mnie pytać, obiecaj, że spełnisz moją prośbę.

- Mów, jeśli będę mogła…

- Będziesz mogła, nie będzie ci to problemem. Tylko proszę, żadnego wypytywania.

W końcu zaczynało mnie to drażnić. Wdarła się w moje życie, wyznaczyła spotkanie przy metrze „Turgieniewskaja”, spóźniła się, przeczekałam dwadzieścia minut i zamiast elementarnego poczucia winy – nacisk, i nic, oprócz nacisku. Rozmawia ze mną władczym tonem z jakimś odczuciem mojej zależności od niej. Jakim prawem? No i co, że byłyśmy sąsiadkami? Ona dawno przeprowadziła się z mężem do nowej dzielnicy, kontakty stały się grzecznościowe: pozdrowić z okazji Nowego Roku, zadzwonić i zapytać, czy wszyscy zdrowi, czasami gdy odpowiedni nastój porozmawiać „o życiu”. Ale nie, zadzwoniła ciut świt: „Czekam na ciebie przed „Tugieniewską” – sprawa pilna”

- Słucham ciebie, Irena, tylko, proszę, wyjaśnij wszystko po kolei.

- Jeśli po kolei, to trzeba opowiadać długo i w szczegółach. A ja nie mam na to czasu.

- No dobrze, czego ode mnie oczekujesz?

- Ja chcę, żebyśmy w tą sobotę razem pojechały na daczę do pewnej wspólnej znajomej. Dacza daleko i dlatego z noclegiem. Wyjedziemy w piątek wieczorem, przenocujemy, a w sobotę wieczorem do domu. Znajoma ma na imię Lena. Pamiętasz, kiedyś była u nas w gościach – wysoka, pełna, ma na imię Lena, fryzjerka z salonu?

- Pamiętam Lenę. Tylko u niej nie ma daczy, ona w ogóle z mężem do Ameryki wyjechała już dwa lata temu.

- No i dobrze, kto to wie? Jedziemy do Leny na daczę. Z noclegiem.

Powoli zaczęło się wyjaśniać. Nie jedziemy na daczę, ale jakbyśmy jechały. Biorą mnie na wspólnika. Chcą ze mną się dogadać.

- Kostia? Powinnam do niego zadzwonić i wszystko opowiedzieć?

- Nie trzeba dzwonić. A właśnie – nie dzwoń. A to my na daczy, a ty dzwonisz: „Kostia, poproś Irenę…” będzie wpadka.

Teraz już wszystko zrozumiałam. Irena zakręciła jakiś romans, chce wyrwać się na wolność spod opieki męża. A ja powinnam milczeć, nie dzwonić, nie zepsuć. Ona, Irena, ze mną na daczy.

Według mnie nie miało to żadnej wartości. Irena patrzyła na mnie bez zmrużenia oka. Ona jakby nie prosiła o przysługę, a nakazywała, żądała. I ja niespodziewanie dla samej siebie powiedziałam:

- Nie. Nie mogę. Obejdź się, proszę, beze mnie. Kłamać nie będę.

Ale tego ona nie spodziewała się. I ja, szczerze mówiąc, też. Mój sprzeciw był najprawdopodobniej z powodu jej nacisku. Może gdyby poprosiła, spróbowała przekonać…

- Nie możesz? Kłamać nie chcesz? Oczywiście, kłamstwo jest niskie, tylko takie jak ja mogą kłamać. Wybacz, że niepokoiłam. Do widzenia.

Poszła, nie oglądając się. Jak żałowałam później swojej „zasadniczości”. Chciałam zadzwonić, przeprosić, ale teraz już bałam się narobić bałaganu. A jeśli jesteśmy mimo wszystko na daczy u Leny? A jeśli Irka pośpieszyła się i powiedziała Kosti o naszym wyjeździe przed moją zgodą?

Minął jakiś czas. Długi czas. Rozstałyśmy się, nie dzwoniłyśmy do siebie. Kobiece błahe konflikty mają skłonność do długowieczności. I nagle – telefon:

- To ja, Irena. Mam urodziny, zapraszam. Kostia też się ucieszy.

Irena przywitała serdecznie, udając, że zapomniała to niefortunne spotkanie przed „Turgieniewską”. Przygrałam razem z nią, co teraz wspominać? Tyle lat minęło, lat siedem, nie mniej. Siedem lat – to całe życie.

Kostia był człowiekiem łagodnym, spokojnym, wielkim pracusiem. Skończył instytut języków obcych, specjalizował się w tekstach technicznych, tłumaczył podręczniki. Irena zawsze mu trochę dokuczała. Ale znosił to bezboleśnie, czasem dla uciechy podstawiał się. Rozmawialiśmy o tym, o tamtym, jak zawsze przy stole, bezładnie i wszyscy naraz. Irena przygotowała wszelkości, stół uginał się od smakołyków, ale ona była nieco przygaszona, bez swojej zwykle wyśrubowanej wesołości, taka zmęczona życiem, rozmarzona, ospała dama…

A w kuchni, kiedy na chwilę znalazłyśmy się same, nagle do bólu ścisnęła mi rękę i westchnęła:

- Źle mi…

- Przyjeżdżaj – powiedziałam. – Przyjeżdżaj jutro, powinnyśmy porozmawiać.

I oto rozmawiamy. Siedzimy naprzeciw siebie i czajnik na piecu zaczyna już niecierpliwie pogwizdywać, przypominając o tym, że i on jest gotów do uczestnictwa w naszej rozmowie.

Pierwsza miłość rzadko kończy się weselem. A u nich właśnie tak wyszło. Poznali się podczas młodzieżowej turystyki. Zlot turystów, konkurs pieśni amatorskich. Irena – uczennica starszej klasy, Kostia – student pierwszego roku, gitarzysta, trochę poeta. Zawirowało szczęśliwe, niespokojne życie. Wszystko było w nim wspaniałe. Kostia pisał Irenie wiersze, a kiedy w wesołym towarzystwie śpiewał pod gitarę, nie odrywał od Ireny oczu. Tata z mamą Kostię polubili, schludnego, uprzejmego, uczynnego. A Irena czuła się przy nim jak księżniczka obok pazia, on bał się jej spojrzenia, wszelkie kaprysy spełniał, nie wstydził się zasłynąć jako pantoflarz. I – powiozły obwieszane balonami „wołgi”, jedna – biała, druga – czarna, Irenę i Kostię na spotkanie rodzinnego życia. Oczywiście szczęśliwego, oczywiście bezchmurnego, oczywiście nie takiego, jak u wszystkich. Pośpiewali jeszcze trochę przy gitarze, poszli kilka razy na wycieczki, więc i wystarczy. Przyszła pora urlopu macierzyńskiego Ireny.

A tam wszystko nie ku temu. Dziewczynka urodziła się zdrowa, silna. Kostia nalegał – nazwali Ireną. Będą u nas Irina duża i Irina maleńka. Zaczął brać chałtury, tłumaczenia dla czasopisma technicznego, siedział po nocach, Irenę oszczędzał: „Ty tylko opiekuj się córką, resztę biorę na siebie”. Mieszkałyśmy niedaleko siebie i często spotykałam Irenę na podwórku z wózkiem. Świeżutką, umalowaną, w modnej kurteczce. Chętnie opowiadała mi o osiągnięciach córki: już poznaje, już stoi, ile przybrała, jak je, na co zachorowała. Jeśli miałyśmy gości, zawsze się zapraszałyśmy, po-sąsiedzku. Zazwyczaj Irena przychodziła sama, Kostia zostawał z dziewczynką. Raz Irena, półżartem, mi powiedziała:

- Mój Kostia – jakiś niemądry. Opowiedziałam mu, że mnie jeden Kaukaz, ten, co kwiaty sprzedaje w kiosku przed apteką, prześladuje. Jak wyjdę z wózkiem, to on zaraz, pani, mówi, piękna, ja tak pięknych kobiet nie spotykałem. Do restauracji zaprasza… A Kostia śmieje się: „Prawda, ja też ci zawsze to mówię. Do restauracji chcesz? Pójdziemy do restauracji, oto ukończę tłumaczenie, pieniądze będą”.

- Kocha ciebie.

- Skoro kocha, powinien być zazdrosny, a tak nieciekawie. Jest przekonany, że nigdzie się nie podzieję i tak przy nim będę…

- A gdzie masz zamiar się podziać?

- Nigdzie, ja to tak po prostu…

Normalne kobiece rozmowy. Rozumiałam: prawda w słowach Ireny była. Kostia rzeczywiście bardzo Irenie wierzył. Pewnego razu obie wyrwałyśmy się do Petersburga do moich znajomych na zapusty. Kostia puścił chętnie: niech się rozerwie, a to zasiedziała się w domu, ja sobie poradzę, nie nowość dla mnie.

Miła rodzina. Dobre stosunki. Mądry mąż obok lekko narwanej żony. Zamienili mieszkania, żeby żyć bliżej rodziców Ireny. Maleńka Irenka już zabierała się do szkoły. Zgubiłyśmy się. I – odnalazłyśmy się.

- Ja od razu w nim się zakochałam. Prąd przeszedł, jak spotkaliśmy się oczami, nawet nie wiedziałam, że tak bywa, jakieś bzdury zaczęłam paplać: nie mam męża, pierścionek? Tak po prostu noszę, aby nie czepiali się ze znajomościami.

Mam starą znajomą, Antonina, w Klinie mieszka, to półtorej godziny pociągiem, czasem wybieram się do niej, jest inwalidką, o kulach. Pewnego razu byliśmy u niej z Kostią. A tu sama pojechałam, Kostia miał chałturę. W pociągu właśnie poznaliśmy się. Usiadłam naprzeciwko i o wszystkim zapomniałam… Okazuje się on ma daczę za Klinem, wiejski dom. Dałam mu numer telefonu. Oj, zakręciło się…

Nie było nic prostszego, jak ogłosić Kosti, że znów pojedzie do Antoniny:

- Całkiem sama. Smutno, a ja jej choć w domu trochę pomogę. Chyba, mi lepiej wyjechać w piątek wieczorem, a wrócić w sobotę, jak myślisz?

Kostia chętnie się zgodził:

- Oczywiście. Trzeba tylko prowiant kupić. Ja jutro po pracy na rynek zajadę.

On rzeczywiście kupił jabłek, cytryn, paczkę cukierków, nawet małą buteleczkę koniaku:

- Posiedzicie, rozlejecie. I jej weselej, i ty rozerwiesz się.

Idą we dwoje po puszystym śniegu. Droga wykręciła z zagajnika i skręciła w stronę niedużej wioseczki. Idą nieśpiesznie, rozmawiają wesoło. Pierwszy raz Irena idzie do domu obcego mężczyzny. Sama, bez Kosti. Wie, że ten pierwszy raz jest początkiem jakiegoś nowego dla niej życia. Serce skacze w piersi, denerwuje się, ale idący obok mężczyzna troskliwie trzyma ją pod rękę i ona niczego się nie boi.

- Oto i mój dom. Zachodź. Gościem będziesz. Zaraz drzewa narąbię, w piecu rozpalimy. A ty tymczasem walonki włóż, zimno.

Ona wystroiła się w wielkie walonki, przeszła się w nich po prościutkich chodniczkach. Niewygodnie, za to bardzo ciepło. Potem zaczęła gospodarzyć. Wyjęła „Antoniny” prezenty, rozłożyła pięknie owoce, pokroiła cytrynkę. Nie-nie, ona wcale nie denerwuje się. Wszystko dziś będzie dobrze. Człowiek jeszcze niedawno nieznajomy, dziś obok niej. Przed nimi cały wieczór i noc, i ranek, i dzień… tyle czasu. Szczęście pulsowało niespokojną żyłką pod samym sercem. On dużo od niej starszy, siwy, wysoki, ze smutnymi brązowymi oczami, nieco powolny, solidny, nie porównasz z Kostią – szczupłym, prawie podrostkiem. Andrej Iwanowicz. Oni już na „ty”, ale Irena w żaden sposób nie może powiedzieć – Andrej, Andrej Iwanowicz lepiej…

On jest lekarzem, kieruje oddziałem. Kilka lat temu pochował żonę. Dom kupili dawno, mieszkali tu długo, do pierwszych przymrozków. W domu porządek, przytulnie, widocznie, żona starała się.

- Więc oto i drzewka… ty lubisz zapach drewna? Ja bardzo. Oto tobie polano, w prezencie.

Zaśmiał się i podał jej kształtne, niewielkie polano. Ona przycisnęła do policzka:

- I prawda. Zapach wypieku, jak babka na Wielkanoc…

Objął ją. I stali tak pośrodku nieogrzanej izby. Młoda krucha kobieta i siwowłosy mężczyzna w puszystym swetrze. Piec poweselał szybko. Drwa zatrzeszczały, ciepło poszło po domu. Dobrze. Beztrosko. Szczęśliwie.

Stół nakryty. Maleńka buteleczka koniaku w centrum.

- Ze swoim koniakiem w gości? Nie pozwolę na to. Zabierzesz do domu, a my lepiej mego… Nalewka z jarzębiny, sam robiłem, polecam.

- Nie-nie, koniak, dawaj koniak. A nalewkę następnym razem… – Ona przerwała i ze zmieszaniem popatrzyła na niego. – Następnym razem…

- Niech będzie po twojemu, następnym razem – wyciągnął do niej rękę, pogładził po włosach.

W nocy był bardzo silny mróz. Andrej zawiesił drzwi starym, wytartym kożuchem, żeby nie wiało. Jeszcze nawrzucał do pieca drzewa. Pogwizdywał czajnik. Irena patrzyła na desenie mrozu na szybach i oczekiwała najszczęśliwszej dla siebie minuty…

Oni siedzieli w pociągu, przytuleni do siebie. Przejechali Klin. Antonina… Owoce, cukierki, koniak. Irena znalazła rękę Andreja, delikatnie ją ścisnęła.

- Ty możesz się wyrwać w następną sobotę? – zapytał Andrej.

- Będę mogła! – powiedziała to pospiesznie i wesoło, i znów się zmieszała.

Antonina… jak dobrze, że ona jest w jej życiu. Niedołężna, o kulach, samotna, która bardzo potrzebuje czyjejś pomocy.

I zakręciło się. Już w czwartek Kostia kupował prowiant, nabył duży termos i teraz Irka nalewała do niego bulion, żeby tam nie mozolić się. Polubiła ten dom z pni, piec, tak szczodrze i radośnie oddający im swoje ciepło, walonki, stary kożuch u drzwi, pomarańczowy czajnik w duże białe groszki. Czajnik zawsze na początku cierpliwie posapywał, a potem nagle awanturniczo wypuszczał swoje trele, oni wzdrygali się i się śmiali.

Bardzo chciałam mieć z Andrejem dziecko. Z Kostią tak nie było. W ogóle nie wiedziałam, że tak może być. Andrej napełnił moje życie szczególnym sensem, raz nawet niechcący nazwałam Kostię jego imieniem. Ale on nie zwrócił uwagi.

Irenka-młodsza pewnego razu poprosiła, abym wzięła ją do cioci Toni.

- Po co ci? Daleko, zmęczysz się.

Kostia pośpieszył jej z pomocą:

- Niech pojedzie. To nawet w celach pedagogicznych jest wskazane. Niech wie, że jej mama jest dobrą koleżanką, nie zostawia człowieka w biedzie.

Zrobiło się wstyd. Ale wstyd szybko minął, ponieważ zbliżało się nowe spotkanie z Andrejem. Nie widzieli się długo, postanowili odpuścić kilka sobót. Irenka została w domu. Kostia zawiózł ją do rodziców Irki, a sam usiadł do kolejnego tłumaczenia, jak zawsze pilnego, jak zawsze opłacalnego. Irena nie miała do niego uczucia wdzięczności, było dobrze znane uczucie kobiety, którą kochają, której powinni, której są zobowiązani. A oto od Andreja najmniejszą życzliwość przyjmowała z drżeniem i miłością. Podczas ostatniego spotkania podarował jej srebrny medalion – malutki półksiężyc na wspaniałym łańcuszku. Włożyła go i dopiero przed domem przypomniała. Co powie Kosti? Oczywiście, Antonina jej dała za dobroć. Oczywiście , Antonina, jej wdzięczna koleżanka.

Andrej zaczął wszczynać rozmowę o małżeństwie. Ona była szczęśliwa. Ale jak, jak powie Kosti? Prawdopodobnie, gdyby podejrzewał, domyślał się, byłoby inaczej. Ale Kostia pozostawał w takiej szczerej niewiedzy, że ona nie mogła sobie wyobrazić, jak się dowie, że jest Andrej. A czas płynął. Ta radość miłości pod wspaniałą melodię czajnika z gwizdkiem powoli odchodziła. Andrej nalegał na rozwód, Irka żałowała Kosti, klasyczny trójkąt miłosny boleśnie kłuł swoimi wierzchołkami, pozbawiając spokoju i niedawnego szczęścia. Andrej nie na żarty złościł się:

- Dość. Ile można? W następną sobotę sam pojadę do twego męża, jeśli ty w żaden sposób nie zdecydujesz…

Nieznośnie zrobiło się żal Antoniny. Pewnego razu ona zdecydowała jednak do niej zajechać. Andrej został na ulicy, a Irka zadzwoniła. Drzwi otworzyła jej kobieta z lekko opuchniętą twarzą, ona nawet nie od razu poznała Irkę, a poznawszy ucieszyła się, zaczęła się krzątać:

- Zachodź, tak się cieszę! Zaraz herbatę wypijemy.

Jaką herbatę? Na nią czeka Andrej, ona na chwilkę.

- Nie kłopocz się. Jak żyjesz? Może w czymś ci pomóc?

- Dziękuję, powolutku, nic nie trzeba. Zostaniesz? Już późno.

- Nie, nie, muszę jechać.

W drzwiach usłyszała jak gwiżdże czajnik. Szła i nie podnosiła oczu. Andrej milczał. On nauczył się czuć Irenę i nigdy nie dokuczał jej rozmowami. Jechali milcząc. Milcząc pożegnali się przed metrem. W domu rozpłakała się, przytuliła się do Kosti:

- Nie puszczaj mnie więcej do Toni, proszę cię, nie puszczaj!

- Rozumiem, zmęczyłaś się. Ale co robić? Ona samotna, o kulach. A chcesz, weźmiemy ją do siebie, niech pomieszka u nas, ściśniemy się.

Irena patrzyła przez łzy na Kostię, na jego tak drogą twarz, szczupłą figurkę podrostka. Był w fartuchu, przygotowywał kolację. Ona wytarła łzy:

- Ja ciebie, Kostia, bardzo kocham.

- I ja ciebie – Kostia uśmiechnął się swoim znajomym przepraszającym uśmiechem. – Zmęczyłaś się, chcesz, ja będę jeździć do Antoniny?

Znów zapłakała. Zdecydowała: w następną sobotę powiem Andrejowi wszystko. Nie mogę dłużej, sumienie pali wszystko w środku. I wobec Kosti jestem winna, i wobec Antoniny, i wobec maleńkiej Irenki.

Wobec wszystkich winna. Oto zaraz, oto zagwiżdże czajnik na piecu…

- Andrej…Wybacz, Andrej.

Trzy tygodnie nigdzie nie jeździła. Potem nie wytrzymała, zadzwoniła do niego do szpitala. Gruby, lekko ochrypły głos:

- Doktor Krugłow, słucham.

Pomilczała. Położyła słuchawkę. Potem jeszcze raz spotkali się w Moskwie. W jego domu nie było można, żył z matką i dorosłym synem. Zobaczyli się w niewielkiej kawiarni i Irka jeszcze raz powiedziała – koniec! Potem spakowała dwie ciężkie torby i pojechała do Antoniny. Wszystko jej opowiedziała. I płakała, i prosiła – wybacz! Antonina zmieszana patrzyła na nią i powtarzała:

- Czyż ja nie rozumiem? Uspokój się… Wszystko w życiu bywa.

Potem ten jubileusz.

- Wspominam, jak chciałam wciągnąć ciebie w swoje kłamstwa. Z tobą na daczę do jakiejś Leny. Odmówiłaś, a ja się złościłam, potem przypomniałam o Antoninie, trzeba było coś wymyślić. Wybacz. Dziś mam urodziny, a Andreja nie ma ze mną. Bardzo, bardzo mi go brakuje. Ale gdyby przyszedł teraz, objął, ja mimo wszystko powiedziałabym – nie. Nie mogę się przezwyciężyć, nie mogę zostawić swego najczystszego, najlepszego mego Kosti. Nie będę miała życia z Andrejem, spalę się ze wstydu i własnej zdrady. A Andreja kocham. Pogubiłam się.

Co mogłam jej wtedy powiedzieć? Tylko to, że poważne decyzje w życiu przychodzą tylko tak – poprzez męki. Że Kostia, jej Kostia jest wyjątkowym człowiekiem i zdradzić go – to rzeczywiście nie zaznać szczęścia. Że Irenka maleńka nie zniesie jej zdrady, dlatego że jest przekonana: jej rodzice bardzo kochają siebie nawzajem i ją. Pozostaje jej tylko najtrudniejsze – stłumić w sobie swoje uczucia ze względu na bliskich, wobec których ma dług nie do spłacenia. Dług – to nie bzdura. Dług – to, to, czym może teraz odkupić swój grzech wobec tych, którym nawet na myśl nie przyszła jej zdrada. A potem popatrzyłam na Irenę. Siedzi przede mną mądra kobieta, której mądrość została dana tak nieprosto i tak boleśnie. Po co przypominać jej o wyświechtanych prawdach? Sama wszystko wie. „Oto – mówi – będzie lato, wyjedziemy z Irenką do Antoniny. A Kostia będzie za zaopatrzeniowca, prowiantu dowiezie, odwiedzi”. Oni wszystko tak dobrze zaplanowali. Chociaż, oczywiście nie raz jeszcze wspomni przychrypnięty głos kochanego człowieka, jego dom z wielkim piecem, skomplikowane wzory na zamarzniętej szybie, jego silne ręce… I nie raz serce przystanie w bolesnej męce i nie raz podejdzie do gardła grudka – gorzka, rozpaczliwa. Ona sama wszystko rozumie. Nie potrzebne jej moje słowa.

Wzdrygnęłyśmy się. Głośnym gwizdkiem wdarł się w naszą cichą rozmowę zagotowany czajnik…

Natalia Suchinina


Powrót