Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


DZIECIĘCA DUSZA DZIECIĘCEGO LEKARZA

Oni stali pod drzwiami jeszcze zamkniętego ambulatorium, ciasno przytuliwszy się do siebie. Kobieta z opuchniętą od łez twarzą i mężczyzna z napiętym, nieruchomym spojrzeniem. Na rękach u mężczyzny otulone w flanelowy koc dziecko, ciche, przestraszone.

- Doktorze - kobieta rzuciła się do Siergieja Władimirowicza - doktorze, pomóżcie, biedę mamy... - I zapłakała.

- Ola, pomilcz, ja opowiem - mężczyzna wziął inicjatywę w swoje ręce. - Wczoraj wieczorem wszystko było normalnie. Denisek bawił się, zjadł kolację, zasnął szybko. A rano zaczęliśmy budzić go do przedszkola, a on na nóżki nie wstaje, pada...

Heinemedina? Podobno. Lekarz jeszcze dzwonił kluczami ambulatorium, a już rozważał wszystkie „za” i „przeciw”. Po umytym z wieczora korytarzu - do maleńkiego gabineciku z jednym okienkiem.

- Rozwińcie dziecko... Tak, Denis, mówisz? - Teraz ważne ułożyć go i dyskretnie zbadać nóżki. - Ty, Denis, kiedy wyrośniesz, kim zdecydowałeś zostać? Tak... Co milczysz? Myślisz, ja komuś opowiem? Nie, brat, obiecuję, nikomu ani słowa. ta-ak. Dobrze...

- Wojskowym będę - powiedział Denisek i tak rześko, jakby to nie jego przynieśli przed chwilą w kocu.

- Wojskowym - to, oczywiście, dobrze. Ale przecież wojskowych widziałeś, jak maszerują - raz-dwa, raz-dwa. Tak maszerować trzeba umieć, a ty w kocu, na rękach taty...

- A ja umiem maszerować! - prawie wykrzyknął Denisek i nagle zapytał: - Pokazać?

Chłopiec spuścił na podłogę nóżki w błękitnych rajstopach, leciutko zeskoczył z kozetki i... poszedł walecznym krokiem do szklanej szafy z instrumentami. Potem ostro zawrócił, wybił kilka kroków z powrotem i, zadowolony z wywołanego efektu, siadł na brzegu kozetki, gdzie smutno rozpłaszczył się kraciasty flanelowy koc.

Lekarz odwrócił się do okna, ledwie powstrzymując śmiech. Rodzice oszołomieni patrzyli na siebie i milczeli. Denis zwycięsko zasiadał na kozetce.

Pierwszy oprzytomniał tatuś:

- Skoro będziesz wojskowym, pójdziemy teraz do sklepu, kupimy ci prezent.

Denisek ocknął się:

- Jaki?

- Myślę, jako przyszłemu wojskowemu, dobry wojskowy pas tobie nie zaszkodzi.

Wszyscy poszli na swoich nogach. Pierwszy dzisiejszy pacjent okazał się zupełnie zdrowym człowiekiem. A to, że on chytrus? No, komu się nie zdarza! Tak nie chce się czasami wstawać na nóżki, kiedy czeka przedszkole, szkoła, delegacja, zmiana przy obrabiarce... On potem cały dzień wspominał chytrego chłopca i uśmiechał się. Przecież Denisek - jego bratnia dusza. On też chciał być wojskowym. Dokładniej, wojskowym lekarzem, ale do wojskowo-medycznej akademii dostać się nie wyszło, dostał się do medycznego instytutu z jedynym celem - zaliczyć pierwszy rok i przenieść się. A tu praktyka na oddziale dziecięcym. Czteroletnia dziewczynka z ropnym wyrostkiem. Jasne loki, bezkrwiste usteczka, oparzenie na małym bladym czole. Po operacji on siedział na brzegu jej łóżka, młody, piękny młodzieniec, jeszcze i nie myślący o własnych dzieciach. Siedział i trzymał w rękach jej słabą dłoń: badał tętno. Dziewczynka oddychała niespokojnie, loki rozsypały się po poduszce, ona z wysiłkiem otworzyła oczy, zobaczyła pana i nagle wyciągnęła do niego cieniutkie rączki, objęła za szyję, przytuliła się. Prawdopodobnie, wtedy właśnie zrodził się w nim dziecięcy lekarz. Zapytałam: „Kiedy?” On opowiedział tę historię. - Prawdopodobnie, wtedy...

Student Siergiej Wielikorodow nie znalazł się na listach wojskowo-medycznej akademii. I na listach absolwentów - odpowiednio. Ale nasza krajowa medycyna nic z tego powodu nie straciła. Przeciwnie, wygrała. Ponieważ pediatra, który przez dwanaście lat lekarskiej praktyki nie przyzwyczaił się do dziecięcego cierpienia, a przyjmował każde dziecko, jak swoje własne - zdobycz niewątpliwa.

Kiedy on powiedział „ chore dzieci trzeba kochać, jak własne”, zwątpiłam, a czy to w ogóle możliwe. On oczywiście powiedział nie o sobie, a po prostu jak o wzorcu lekarza - tak trzeba. Trzeba, kto przecież kwestionuje? Ale czy można? Własne dziecko dla każdego z nas - szczególny ból, jego biedy są bliznami na naszym sercu, do starości - serce całe w bliznach. Małe dzieci - małe biedki... A co do cudzych, jak swoich - to już pewne deklaracje, nie więcej. Ale pośpieszyłam się z wnioskami. Bywa, okazuje się, bywa.

Trzydzieści osiem lat – czy to wiek dla mężczyzny? Siergiej Władimirowicz Wielikorodow piękny - mężna twarz, sprężysta sportowa figura. I oczy... W oczach jest taki ból, że nie wytrzymujesz spojrzenia, odwracasz w bok. Oczy nasiąknięte cudzym dziecięcym bólem, jak swoim. Na osiedlu Siemchoz każde dziecko od wózkowego śliniaczka do niezdarnego nastolatka, udającego surowego mężczyznę, przeszło przez wielikorodowskie ręce. Ćwiczony na automacie mózg natychmiast wydaje dane historie choroby.

- Andrzej, dzień dobry - i natychmiast: „1980 rok urodzenia, uraz podczas porodu. W 10 roku obustronne zapalenie płuc”. – Tak ty, na pewno nie palisz? Blady bardzo... Dla ciebie to śmierć... Tu niedawno chowano jednego, palił, a też, jak ty w dzieciństwie, zapalenie płuc przeżył. W jednej chwili płuca spłonęły...

Straszy. Strach ma wielkie oczy. Tych pokręconych durniów i nastraszać nie grzech. Matka zawsze więcej namowami: „Andriuszeńka, nie pal, zrób to dla mnie...” A on mężczyzna, on inaczej. Czasami specjalnie twardziej, niż trzeba.

Chodzili w zeszłą niedzielę z synem Nikitą na spotkanie koszykówki. Grał były pacjent Dima Stiepanow. Słabiutki zawsze był, ale zajął się sportem, okrzepł, rozwinął się, teraz pod dwa metry, przystojniak. Sergiej Władimirowicz specjalnie wziął syna popatrzeć na przystojniaka Dimę. Też pedagogika - niech wie, człowiek dużo może, jeśli dużo zechce. Nikita już dawno przyzwyczaił się, że ojca w osiedlu znają wszyscy od małego do dużego. On przyzwyczaił się, że ojciec często mówi mu: „Wybacz, nie wychodzi” - kiedy już zupełnie zebrali się na narty albo na atrakcje w Siergijew Posadzie. Kiedy ojca wyznaczono jeszcze i głównym lekarzem ambulatorium, Nikita wcale nie ucieszył się. On natychmiast policzył: przyjęcia chorych do nocy, ponadto jeszcze wszelkie biurokracje głównego lekarza. I tak żyje w swoim ambulatorium, a teraz zamelduje się tam, czy co?

Córka, ta starsza, ta rozumie. Zresztą, jak i żona Ludmiła. Co robić, skoro działka u Siergieja - dal nieprzejrzana, prywatne nieduże domki po osiedlu, jak kurczątka po łące. W każdym domu albo córeczka, albo syn, albo wnuk, albo wnuczka, albo ci i drudzy razem. A chorują wszyscy. Są oczywiście szczególne domy. Domy, do których on przywarł. W jego rodzinnym albumie jest nieduże zdjęcie uroczego dziecka. Dziewczynka grymaśnie nadyma wargi, a sama lada chwila rozchichocze się. Lenka... Długo oczekiwane, wycierpiane dziecko. Poród był trudny, dziewczynka urodziła się słabiutka, a tu jeszcze infekcja, pilnie trzeba przetaczać krew. Grupa rzadka, padali z nóg i okazało się, że tylko wielikorodowska krew może uratować dziecko. I popłynęła w żyłach dziewczynki krew lekarza, zaczęła dziewczynka rosnąć i wzmacniać się, śliczniutka, mądrusieńka śmieszka.

...Rano on już dopijał herbatę, planował, od czego zacznie swój ambulatoryjny maraton, gdy do jego mieszkania wpadł blady ojciec Lenoczki.

- Szybciej! Dusi się...

W czym był - na ulicę. Pędził przez osiedle, nikogo nie widział, chociaż jego widziało wielu, z szacunkiem ustępowali drogę, patrzyli za nim. On wiedział, że może nie zdążyć, on natychmiast zrozumiał, co to takiego.

Każda minuta droga. W domu rzucała się w histerii Lenoczki mama, Lenkę opanowały drgawki. Dwa mokre ręczniki, masaż...

- Pomóżcie mi!

Ale mama nie była w stanie pomóc, ojciec też. Zacisnąwszy wolę w pięści, do lekarza podeszła babcia. Jak długo ciągnie się czas. Jak szybko on leci. Tętno nie jest wyczuwalne. Prawie...

- Biegiem do łazienki, dajcie mokry ręcznik.

Słabe, zupełnie słabe tętno. Masaż serca. Ręka zupełnie odmawia, on jej nie czuje. Malutka grudeczka w jego wielkich dłoniach. Trzeba zrobić sztuczne oddychanie. Lekarz pochyla się nad dziewczynką, próbując otworzyć jej małe usteczka. Kiedy ona otworzyła oczy i z poczuciem winy jakoś uśmiechnęła się, on gotowy był roześmiać się ze szczęścia, ale ze „szczęścia” - zapłakał. On i teraz z lekka odwraca się i wyciąga mi zdjęcie Lenoczki:

- Ślicznotka, prawda? Wszystko u nas dobrze.

Kiedy Lenoczka wyrośnie, rodzice obowiązkowo opowiedzą jej, jak lekarz Wielikorodow wyciągnął ją z łap śmierci. A kiedy sama Lenka zostanie mamą, ona opowie o tym swoim dzieciom. I wnukom opowie. I jeśli ktoś z nich nagle namyśli się pójść na medycynę, ona zupełnie się nie zdziwi: może, to dziedziczne, przecież w jej żyłach płynie lekarska krew.

Rok temu Wielikorodow odetchnął: ambulatorium zakupiło wreszcie stareńki samochód i teraz mu nie trzeba bić nóg po osiedlowych gościńcach. Pół roku wstecz samochód ukradli. Uprowadzili wprost spod okien ambulatorium. Mówi o tym jak o zdradzie.

- Wszyscy na osiedlu wiedzą, że bez transportu my jak bez rąk. Wszyscy mają dzieci, broń Boże co zdarzy się, bywa, każda minuta jest droga. Przecież swoi, nie cudzy połakomili się. Czy u nich dzieci nie ma?

Wtedy zamknął się w sypialni, długo leżał, patrzył w sufit. Nie chciał nikogo widzieć. Żona przestraszyła się:

- Ciebie, Siergiej, zdradzili. Odchodź, bez pracy nie zostaniesz.

Niby tak, oczywiście. Tylko przecież zdradzili dwaj-trzej, a pozostałym on potrzebny. I znowu kroczy, „bezkonny”, po wiejskich ścieżkach, obchodząc kałuże, śpiesząc na wezwania. Kupić by starego jakiego grata, tylko, aby koła, tylko aby nie na nogach, ale zakup ten w ambulatoryjnym budżecie nie jest przewidziany, a z pensji dzielnicowego lekarza nawet na rower uzbierać nie można.

Najrzadsze połączenie - dziecięca dusza i męski charakter. Zazwyczaj, jedno wyklucza drugie, ale jeśli już zżywają się razem te dwie zalety, to rodzą zadziwiający typ człowieka. Ten typ zdolny jest żyć we współczesnych warunkach, nie załamując się, ale i nie wykraczając za linię sumienia. Rzadki typ. Wielikorodow jest jaskrawym jego przedstawicielem.

Jego życie na widoku całego osiedla, nic nie pozostaje tu niezauważonym. Ani nowe dżinsy, kupione na imieniny, ani worki pod oczyma po przeżytej zdradzie. Znają tu i jego historię z mieszkaniem. Długo Wielikorodowy cisnęli się po kątach. Córeczka podrastała, a kolejka na mieszkanie nakładając kroku, powoli, odsuwała się dalej od wspaniałego. Chodził. Przypominał. Obiecali. Ale oto przekazano nowy dom, ale czegoś tam nie obliczyli, nie przewidzieli - na drugi raz, na drugi raz już obowiązkowo... Ale i drugi raz nie zbliżył ich do oblewania mieszkania. Znowu jest oddawany dom. Znowu listy nie ozdabia nazwisko dzielnicowego pediatry. „Koniec, zdecydował - wyjadę!” Dobry przyjaciel, który dotychczas pomaga, chociaż i został „nowym”*, nakreślił obraz godnego życia, w którym dzieci będą syte, żona zadowolona, a sam on poczuje się kiedyś żywicielem, głową rodziny. Sprzeciwić się nie mógł, tym bardziej, że przekazali dom...

- Odchodzę - przyszedł do urzędnika rady dzielnicowej. - Mnie znowu oszukano z mieszkaniem. Nie jestem chłopcem. Jak w oczy dzieciom spojrzę?

Oczywiście, urzędnik znał cenę lekarza Wielikorodowa. Oczywiście, znał. On wykręcił numer, z kimś miło pogawędził, jakby przy okazji, pożalił się, że lekarz dzielnicowy znowu został bez mieszkania i trzeba coś wymyślić...

- Załatwione, idź po przydział, mieszkanie twoje. I pracuj, nie wymyślaj!

Sergiej Władimirowicz nie wierzył swoim uszom. On wyobraził, jak uroczyście ogłosi swojej żonie, że oni wkrótce mają oblewanie mieszkania, że dzieci będą miały swój pokój, że oni kupią piękne meble. On tyle nocy nie spał z powodu mieszkania, tyle zdrowia stracił w osiedlowych gabinetach, tyle wycierpiał i poniżył się. I nagle tak, mimochodem, pod żarty o pogodzie...

- Nie - powiedział twardo. - Odchodzę.

- Ty zwariowałeś - powiedzieli mu po tamtej stronie stołu.

Poszedł. Za asystenta fotografa. Płacili nieźle, ale wspomina o tym jak o ciężarze ponad siły.

- Poddałem się. Zachciało się udowodnić sobie, że mogę zarabiać, jeśli zechcę. Ale szedłem do domu, osiedlowe dzieci naprzeciw, a ja chowam oczy - wstyd. Najpierw wziąłem pół etatu. Potem wróciłem. Lekarz nie ma prawa na takie eksperymenty. Dotychczas uważam, że jako lekarz cofnąłem się daleko wstecz, wyszedłem z formy.

Tak uważa chyba tylko on. Wszyscy pozostali myślą, że takiego lekarza, jak w Siemchozie, poszukać nie tylko w moskiewskim obwodzie. Siemchozowscy letnicy, jeśli chociaż jeden raz przekroczą przy okazji próg ambulatorium, stają się stałymi pacjentami Wielikorodowa. Do niego jadą z Moskwy, do niego dzwonią i proszą o konsultacje, do niego z wysokimi rekomendacjami posyłają swoich znajomych. On nie odmawia nikomu. Ponieważ jest lekarzem. Ponieważ jest lekarzem od Boga.

A mieszkanie otrzymał zupełnie niedawno. Dobrze, że nowy szef administracji nie potrzebował prosić o opinię Wielikorodowa. On doskonale go zna, zna jego cenę, wie, że Siergiej Władimirowicz jest utalentowanym lekarzem, wyjątkowym człowiekiem. Jak może, pomaga. Nowy budynek ambulatorium zaczęto budować z jego pomocą. Wielikorodow przekonany: przyjdzie po pomoc, od niego nie odżegnają się. A co jeszcze trzeba?

Dawno, kiedy zupełnie młodego, po instytucie, rzucili Wielikorodowa na „Karetkę pogotowia”, on tylko pierwsze trzy dni chodził zmieszanym. Potem wziął się w garść, rozkręcił się tak, że dotychczas pamiętają na „pogotowiu” te błogosławione czasy, kiedy wszyscy żyli jak jedna rodzina. I gdy niespodziewana kontrola zwolniła dyspozytora „pogotowia”, kobietę-inwalidkę, oni stanęli za nią ścianą. Sam Siergiej leżał wtedy w szpitalu. Ubrał się i uciekł z sali. Szukać sprawiedliwości. A kiedy ją znalazł, wrócił kontynuować leczenie. Prawda, wtedy go ze skandalem wypisano za naruszenie szpitalnej dyscypliny, nie narzekał - wszystko prawidłowo, on też by tak... Wtedy sąsiad z sali, starszy, weteran wojenny, powiedział mu:

- No, chłopak, nieźle dajesz! Uważaj, z twoim charakterem wrogów ci nie zabraknie.

To normalne, uważa Wielikorodow. Wrogowie - to normalne. Dla mężczyzny, który zajmuje się robotą, to jak blizny na twarzy. Czy można być powszechnym ulubieńcem? Nawet artyści mają jak wielbicieli, tak i nienawistników. A on jest lekarzem. On lekarz dzielnicowy, jego działka jest utkana z losów, z imion, z osób. Nawet zdarza się czasem tak, że wczorajszy wróg, poznawszy w nim człowieka godnego, staje się przyjacielem.

Oddychający spalenizną dryblas skarży się na bóle w krzyżu. Przyszedł po zwolnienie lekarskie. Siergiej Władimirowicz pisze w historii choroby „syndrom alkoholowy” i wysyła do domu. Dryblas domaga się, „a to będzie gorzej...” Wielikorodow wyprasza go z gabinetu. A wieczorem, kiedy ambulatorium opróżniło się i on zrobił pierwsze trzy kroki w stronę domu, dryblas wyrósł przed nim:

- Nie boisz się, doktor, ciemnymi ulicami chodzić? Uważaj, wkrótce zobaczymy się...

I zobaczyli się. Sergiej Władimirowicz szedł na pilne wezwanie po już zupełnie ciemnym osiedlu. Był mocny mróz, wąska ścieżynka kluczyła wśród zaśnieżonego pustkowia. Drab wyrósł przed nim, ponuro popatrzył w oczy i... oddalił się. Lekarz nie łudził się, wiedział, zaraz dogoni i trzeba być przygotowanym na wszystko. Zaskrzypiał z tyłu śnieg. Nie oglądać się...

- Dokąd zabrałeś się, doktor, w taką ciemność?

- Na wezwanie. U trzymiesięcznego dziecka temperatura prawie czterdzieści.

- Dokąd to idziesz?

- Akurat sam dokładnie nie wiem, powiedzieli, w tę stronę, jakaś ulica Dzierżyńskiego...

- Chodźmy, zaprowadzę...

Zaprowadził. Poczekał na ulicy. Z powrotem szli razem. Oczywiście, nie przyjaciele, ale już nie wrogowie.

Takie oto one, jego dni powszednie. A i święta takie same. Czym one różnią się od dni powszednich?

On nie został lekarzem wojskowym i na jego ramionach nie ma naramienników ze złotymi gwiazdkami. Ale miłość do gwiazd nie jest mu obca, porucznikowi rezerwy. On pokochał gwiazdy, nawet niech jedną, przypadkową poranną gwiazdkę, która zawisła nad osiedlowymi domami i wdzięcznie patrzy na niego z góry, kiedy on zmęczony wraca do domu z domu, który opuściła bieda.

Natalia Suchinina


Nowy – nowobogacki.


Powrót