Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


PŁACZ Z POWODU PŁACZU

Proszę poczekać – ona wstała, podeszła do stojącego na parapecie magnetofonu. Poroszę posłuchać, to o mnie… nacisnęła klawisz.

Pieśni hieromnicha Romana słucham dużo i często. W moim domu stosik jego kaset w widocznym miejscu pod ręką. Ale dlaczego wcześniej tego nie słyszałam? A być może i słyszałam, ale nie zwróciłam uwagi… „Ach Titoszeńka, ach Titoszeńka, biały świat mi bez ciebie niemiły, ja zostałam sama-samiutka a dokoła krzyże i mogiły…” Cichy głos ojca Romana bólem odbijał się w sercu. Przysiadłam w palcie na brzeżku krzesła, choć całkiem już przygotowałam się do wyjścia.

Dopiero wczoraj po raz pierwszy zobaczyłam tę kobietę w Kazańskim chramie. Stała po prawej stronie obok masywnej kolumny pod niewielką ikoną Kosińskiej Matki Bożej. Wysoka, zgrabna, ładna. Stała jakoś wyjątkowo prosto, jakby wydała sobie komendę – nie pochylać się, nie można, nieprzepisowo. Nie patrzyła na boki, nie poprawiała chustki, nie przestępowała z nogi na nogę. Stała jak świeca. I cicho płakała, skierowawszy spojrzenie w stronę ołtarza.

Z jakiego powodu płaczemy przed oczami Boga? Każdy ma swój powód. Czasami z powodu błahostki, ale według krótkowzroczności duchowej i nagłej litości do samego siebie - ogólnie, czasami z powodu nierealnego, w nierealność którego wierzyć nie chcemy, czasami z powodu czegoś dawnego, przebolałego, ale co nagle na nas się zwaliło. A ona ciągle z jednego powodu. Z powodu syna. Jedynego. Który zostawił ją sam na sam z niekończącą się boleścią matczyną, z boleścią, której nie leczy nawet najlepszy lekarz – czas. Tylko łzy co chwila zmyją z duszy „użyźnioną warstwę” monotonnych dni powszednich i ona, umywszy się, oczyściwszy się, pojaśniawszy, wpuści w siebie matczyny płacz i ofiaruje sobie niech niedługą, ale ulgę.

…Kiedy Tatiana Iwanowna Kuan szła przez miasto, to oczywiście łowiła na sobie cudze spojrzenia. Ją poznawali, dlatego że często widzieli w telewizji. W groźnieńskiej telewizji była i reżyserem i prezenterką. Tak się złożyło, że zaczęła się interesować problemem dziecięcej przestępczości, audycje stały się tematyczne. A ona odnalazłszy w tym sens życia, odeszła do milicji, do wydziału dziecięcego. Lecz z telewizją nie zerwała, prowadziła audycje o dzieciach-włóczęgach, o sierotach, o niepełnoletnich przestępcach. To było jej życie. Niełatwe, niespokojne, ale czuła się w nim jak ryba w wodzie.

A jeszcze radością błyszczał każdy dzień: rósł nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę jej syn, Igorek. Rósł sobie, doroślał, mądrzał. Ona wychowywała go. Ale była przedsiębiorcza, energiczna, młoda - radziła sobie. Synowi nic nie brakowało, mieszkanie w centrum miasta, praca, którą lubiła. Czego jeszcze chcieć? Ale nad Groznym zbierały się chmury, zaciągały nieboskłony. Nie darmo mówią: burzyć – nie budować. To, co wznoszono latami, w cierpliwości i modlitwie, w jednej chwili może być zniszczone. Oto i Tatiana Iwanowna wspomina i dziwi się:

- Żyliśmy obok siebie i nikomu do głowy nie przychodziło porachunki prowadzić. Igor mój, ten od przedszkola z czeczeńskimi chłopcami. Wodą nie rozpędzić. A ja pani zdjęcia pokażę, album jednak zachowałam, dzięki Bogu…

Siedzą przy stole zastawionym butelkami z lemoniadą. Oczy Tatiany śmieją się – Igor ma imieniny, goście – „współpracownicy” z przedszkola. Wesoło, och jak im wesoło! Oni i potem w szkole uczyli się razem. A jeden, ten, co żartobliwie wystawił Igorowi różki, pomagał go szukać, kiedy wszystko się stało.

Coraz częściej i częściej miastem wstrząsała strzelanina. To już później on się przyzwyczaił, a na początku drżał jak młodziutki rekrut. Jakby oczy zamykał – strach. Tatiana Iwanowna

wkroczyła w okres pożegnań. Wie pani, jak to bywa – okresami. Najpierw wesela. Żenią się koledzy, wesoły wicher – prezenty, toasty kwiaty. Potem następuje następny – rodzenie dzieci. Radość odwiedzin. Do taty podobny… wykapana mama… tak chcieliśmy dziecka… bliźniaczki, wyobrażacie, wszystkich zaskoczyły. I rozwody, one też okresem, nie pojedynczo. Pokochał inną, odszedł, porzucił, zostawił, sama winna, żyć nie ma gdzie, złamali się na „bytowaniu”.

A ten okres nieoczekiwany, niespodziewany. Okres pożegnań. Zaczęli z Groznego wyjeżdżać. Wyjechali ci, z kim pracowała w telewizji, wyjechali, z kim spacerowała z wózkiem po ciasnych parkach Groznego, z kim żyła bok w bok, dzieliła biedy i radości. Oni mieli dokąd. U jednego rodzice pod Kaługą, u drugiego siostra w Petersburgu, u trzeciego – dziadek z babką w dużym wiejskim domu. A ona nie miała dokąd. Syn wyrósł, upatrzył narzeczoną. Wkrótce sprawili wesele, młodzi nie pieścili się, szybciutko awansowali Tatianę Iwnownę do rangi babci. Zakręciło się trudne życie. A chmury nad Groznym stawały się coraz czarniejsze, nic dobrego nie obiecujące chmury… sklepy opustoszały, jakoś jednocześnie Tatiana została bez pracy. Zapasów sobie nie zgromadziła, sąsieku nie napełniła i bardzo szybko zrozumiała, co znaczy żyć głodując. Poszła sprzedawać pestki na rynku.

- Jak ciężko było mi się przełamać. Ja major milicji, znany w mieście człowiek. I – pestki. Ale co robić? Jakiś zarobek był. Kupię wilgotnych, wysuszę, sprzedam drożej. Na początku stoję i odwracam się, jakbym przypadkiem znalazła się obok. Ale jaki to handel? Musiałam stłumić w sobie dumę, nauczyć się patrzeć w oczy kupujących. Nielekko przyszło. Ale przygotowane jej było inne wypróbowanie, przy którym sprzedaż pestek – pestka. Ona do końca swoich dni była gotowa sprzedawać wszystko jak leci, tylko, aby syn przeżył. Jej jedyny, jej ukochany Igorek.

Gdzie po raz pierwszy usłyszała o Astrachaniu? Teraz nie przypomni. Nazwa o niczym nie mówiła, nikt z jej bliskich nigdy w Astrachaniu nie mieszkał. Pusty dźwięk, ale jakoś się przyczepiło. Miasto nad Wołgą, delta rzeki, kreml. Wtedy już u wszystkich na ustach dźwięczało słowo „wojna”. Trzeba było wyjeżdżać. I ona wyjechała. Na zwiady. Do obcego miasta. Donikąd. Dlaczego? Po co? Od razu z dworca poszła na milicję, powiedziała, że gotowa do każdej pracy. Widocznie musiała posłać umęczonej duszy pociechę. W astrachańskiej milicji zaproponowali jej stanowisko w oddziale wiz i rejestracji, dali pokój w internacie. Wkrótce przywiozła tu Igora z rodziną. Stół, proste łóżko, chodniczek od drzwi do okna. Małe radyjko. Przez które słuchała przygnębiających wiadomości z jej rodzonego Groznego. Wszystko tam zostało: wyposażone w ładne meble mieszkanie, rzeczy, do których przywykła, sąsiedzi drożsi niż krewni.

Brakowało jej rodzinnego miasta. Ona tęskniła, wspominała to lekkie, beztroskie, uporządkowane życie. Uciekinierka… Czy to o niej? O niej. Wieczorami w internacie studenci śpiewali, ich imprezy były szumne i wesołe, a ona w objęciach z radiem siedziała na chwiejnym państwowym krześle, wsłuchiwała się…

Igor postanowił jechać do Groznego. Trzeba było przywieźć choć jakiekolwiek rzeczy, przecież nie od razu nażyjesz w Astrachaniu, to co najbardziej niezbędne. Chciał szybko – tam i z powrotem. Wyszło – tylko tam. Nie było go tydzień, dwa… w końcu trzeciego tygodnia pojechała go szukać. Czy było przeczucie biedy? Raczej nie. Póki nie weszła na ich podwórko. Weszła i – stanęła. Z domu zaczęły wychodzić jedna za drugą kobiety-Czeczenki. Wychodziły i zatrzymywały się, ze smutkiem patrząc na Tatianę. Ona stała w kręgu czarnookich Czeczenek – wysoka, zgrabna ruska piękność i miała usłyszeć najstraszniejsze. Kobiety powiedziały prawdę. One też pocieszyły.

One też przygarnęły, dały schronienie. Zastrzelili go snajperzy. Powiedzieli, że ruscy. Pomylili się? Wzięli za Czeczeńca? Igor nie podobny na Czeczeńca, a nieuzbrojony był, po rzeczy przyjechał. Czy teraz dowiesz się prawdy? Taki bałagan, jedni jedno mówią, drudzy – drugie.

Sąsiadki-Czeczenki schowały ciało Igora w szopie. Tam on przeleżał trzydzieści dni, potem wywieźli go niby chować. Ale dokąd – nikt nie wie. Tatiana Iwanowna rzuciła się szukać, ale nikt nic konkretnego nie mógł jej powiedzieć. Potem niby ktoś słyszał, jak ktoś komuś powiedział, że Igora pochowano w zbiorowej mogile na peryferyjnym cmentarzu. Pojechała tam.

Na cmentarzu pracowano z rozmachem. Lekarze wydobywali z grobów trupy, na podstawie znaków sporządzali listy zabitych. Ona opowiedziała, po co przyjechała.

- Szuka pani – lekarze wskazali na tylko co odkrytą kolejną mogiłę.

I ona zaczęła szukać. Przewracała trupy, wpatrywała się w poczerniałe twarze, nie czuła zmęczenia. A strach, czy się bała?

- Nie, nie bała się. Pragnęła odnaleźć syna, pochować po ludzku.

Kilka dni od rana do wieczora przeglądała trupy. Szła do domu, nogi uginały się ze zmęczenia. Ubranie na wskroś przesiąkło zapachem trupów. Przyjdzie, zdrzemnie się kilka godzinek – i znów na cmentarz.

Ta jej „uderzeniowa” wachta rezultatów nie dała. Igora wśród zabitych nie odnalazła. „Może, żyje?” – sączyła się upartą stróżką ukryta myśl. Ale sąsiadki z żalem rozkładały ręce:

- Nie, Tania, nie, w szopie leżał, długo leżał…

Do Astrachania wróciła poczerniała od nieszczęścia. Przywiozła zdjęcia, album z nimi leży teraz na moich kolanach. A hieromnich Roman cichutko śpiewa: „Ja chodzę sama-samiutka pośród krzyży i mogił”. I jeszcze śpiewa: „Nieszczęście gorzkie spotkało nas, ręce na piersi złożone twe, ja od dawna tam zabierałam się, po co ty mnie wyprzedziłeś mnie?” O niej. I nie o niej. Dlatego że nie złożyła mu rąk, nie pochowała po prawosławnemu, dlatego że tylko matczynym gorzkim płaczem może błogosławić go w daleką drogę do życia pozaziemskiego.

A sama żyć przecież musi. I ona staranie czesze się, wkłada elegancką bluzkę i idzie obcymi ulicami Astrachania do pracy. Uciekinierka, która straciła wszystko. Ale, chyba, nie wszystko, dlatego że wystarczyło sił nastroić swoje serce na wydawałoby się, przekraczający siły wysiłek, pamiętać o synu nie tylko płaczem, ale i modlitwą osłaniać jego duszę, przychodzić jej z pomocą, jak i przychodziła z pomocą maleńkiemu Igorkowi, podtrzymywała go podczas pierwszych niepewnych kroków, czy przytulała do siebie kiedy chorował.

Tatiana Iwanowna znalazła w sobie siły wspierać synową. Wzięła na siebie opiekę nad wnukami, pomagała Galinie znaleźć pracę, otrzymać mieszkanie. A sama jak dawniej w akademiku. W niedziele prowadza wnuków do cerkwi, do Eucharystii, czyta im duchowe książki. Robi to nie ze względu na modę, a świadomie, rozumiejąc swój obowiązek babci wobec dzieci, które zostały bez ojca. Stała się dla nich ostoją i wsparciem, chłopczykowi i dziewczynce, tak podobnym do jej Igora.

Chce dużo dla nich uczynić, dlatego musi się śpieszyć. A Grozny wspomina bardzo często, ten, przedwojenny, przesiąknięty zapachem kwiatów i wyciszony pod jasnymi gwiazdami. Była w nim szczęśliwa i w nim przeżyła najczarniejszą, nieodwracalną biedę. Jej miasto. A Astrachań?

- Do Astrachania też po trochę przyzwyczajam się. Ludzie tu serdeczni. Bo gdzie nie serdeczni, ci ludzie? Moglibyśmy żyć i żyć, tylko czy pozwolą? Zamęt, on nie przez ludzi jest siany, on teraz przez politykę jest wywoływany.

Jeden chłopiec wystrzelił do drugiego chłopca. Jeden nic nie zawinił drugiemu, drugi niczym nie obraził pierwszego. Ale jeden bystrym okiem wyszukawszy cel pociągnął spust, nie chybił. A drugi, podcięty, upadł na środku rodzinnego podwórka i odciągnęli go do szopy, aby nie rozdziobały ptaki. Co to? Scena wymyślonego w czyichś wypaczonych mózgach scenariusza, film kryminalny? Straszna bajka? Nie, nasza rzeczywistość. Nie zrozumiemy tego, nigdy nie będziemy mogli rozwikłać jej przebiegłych wątków. My nawet znużyliśmy się oburzać się i zdumiewać się. A rozmyślać nad tym, znaczy zawczasu skazywać siebie na bezsensowny gniew.

Ale oto ona, Tatiana Iwanowna, która własnym sercem poznała tą zagmatwaną fabułę i swoimi własnymi łzami omyła jej prawdziwą dramaturgię. W napisach tej tragedii jej imię znajduje się na jednej z pierwszych pozycji, obok imienia jej syneczka, z powodu którego ona teraz płacze i płacze.

A ja w żaden sposób nie mogę uwolnić się od dalszego rozkręcenia tej dzikiej fabuły. A jeśli odsłużył i do Astrachania wrócił, skoro on był ruski, ten właśnie chłopiec, snajper, który bystrym okiem wychwycił wysoką postać w sportowej kurtce i adidasach. A jeśli on każdego ranka dziarskim krokiem przechodzi obok śpieszącej do pracy Tatiany i może, ona łowi jego wyraz oczu: jak podobny do Igorka. A może, przeciwnie, jego spojrzenie jest jej nieprzyjemne i ona kurczy się, opuszcza oczy… Wszystko może być. Może być nawet to, co na myśl nam nie przychodzi.

Natalia Suchinina


Powrót