Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


TRZY CZERWONE RÓŻE W DELIKATNYM KRYSZTALE

Dawno już, co najmniej trzy lata temu, zobaczyłam tę kobietę po raz pierwszy, wychwyciłam spojrzeniem z grupy parafian najbliższej od mego domu cerkwi. Wyróżniała się spośród wszystkich: wysoka, proste plecy, w nienagannej czarnej sukni. Przypominała ni to treserkę, ni to śpiewaczkę operową. Kobieta stała jak napięta struna, skierowawszy spojrzenie w stronę ołtarza. Staruszki w pobliżu też zaczęły na nią spoglądać.

Nie od razu zauważyłam w rękach kobiety wielką plastikową paczkę w czarno-złote pasy. Paczka widocznie była ciężka i kobieta postawiła ja przy nogach.

Pod koniec służby zaczęła delikatnie, starając się nie szeleścić papierem, wyciągać z paczki jakiś przedmiot. Zauważywszy moje spojrzenie, poprosiła:

- Pomoże pani, proszę. W żaden sposób nie poradzę.

Powiedziała to, jakby przepraszając, serdecznie, otwarcie. Zaczęłyśmy razem rozwijać papier. W nim był wazon. Tak, tak, duży, z delikatnego kryształu wazon, cały lekki jak powietrze, skrzący się.

- Chcę podarować go cerkwi – szepnęła. Ale nie oficjalnie, a niezauważalnie. Poradzi pani, jak…

- Postawi pani i koniec, gdzie zechce. Co komu do tego.

- W takim razie przy tej ikonie postawię, „Poręczycielka grzesznych”. Dawno jej szukałam, podpowiedzieli mi, że ona jest w tej cerkwi.

- Szkoda, kwiatów nie ma – westchnęłam – bez kwiatów przed ikoną…

- Ja przyniosę, ja kupię. Chciałam od razu, ale ciężka torba, niewygodnie. A pani, może, w tym czasie wody naleje?

Oczywiście, poszłam po wodę. Wlałam do wazonu dwa duże czerpaki. A tu i ona wróciła z trzema ślicznymi różami na wysokich mocnych nóżkach. Róże były czerwone. Kobieta ostrożnie postawiła je do wody, troszeczkę odstąpiła, popatrzyła, jakby oceniała robotę, i dopiero potem podniosła oczy na ikonę, przeżegnała się.

- Właśnie tak, dobrze – powiedziała cicho. Wyszłyśmy z cerkwi razem.

- Pani w którą stronę? – zapytała.

- Niedaleko, za zagajnik.

- Szkoda, ja w przeciwną.

- Mogę panią odprowadzić. Akurat dziś nigdzie się nie śpieszę.

- Proszę odprowadzić. I prawda, grzech do domu się śpieszyć, taki cudowny, taki niesujetnyj* wieczór.

Niesujetnyj wieczór. Bardzo podobały mi się jej słowa. Ich mało, niesujetnych wieczorów, w naszym życiu. Zazwyczaj, wieczory okazują się bez winy winne za nasze byle jak przeżyte dni.

Nagromadzamy pod wieczór beztroski swoich i cudzych uczynków, niedociągnięcia dnia, zmęczenie, drażliwość, nieuregulowane długi z bliźnimi i zamieniamy wieczory w konwulsyjne łatanie dziur, w pośpieszne przygotowanie do maratonu dnia nadchodzącego. Ale bywają, bywają szczególne wieczory. One są zapamiętywane, dlatego że ich niewiele. One jak wyjątkowego koloru kamyki w naszyjniku. Dokądś odchodzą troski z powodu mnóstwa spraw, wyraźnie obnaża się sens naszego maleńkiego życia, którym żyjemy zachłannie, ponaglamy i popędzamy. Czas majestatycznie zstępuje na nas i obdarza nas wspaniałomyślnie mądrością. Nie na długo, zaledwie na jeden wieczór, ale właśnie prze to jaki on dobry!

Ten wieczór taki był. Nie śpieszyłam się, dusza natychmiast nastroiła się na rzadką, podniosłą nutę, na melodię cudzego życia. Zwykle tak: aby do siebie. Dziś: jak ciekawi, jak niezwykli są ludzie. Wydawało mi się, że i kobieta przeżywała coś podobnego. Nie śpieszyła się i piła łyczkami tę nieśpieszność, cieszyła się z każdego maleńkiego kroku po wyciszonym wieczorem niewielkim zagajniku przy starej cerkwi.

- Mam na imię Anfisa. Babcia nalegała, aby rodzice nazwali mnie właśnie tak na pamięć o jej siostrze, która wyjechała z Rosji do Argentyny. Całe życie rwała się z powrotem – nie puszczali, tak i umarła na obczyźnie.

- Anfisa – to przecież z greckiego „kwitnąca”. Babcia jakby wiedziała, że Bóg obdarzy panią urodą.

Anfisa uśmiechnęła się. Tak uśmiechają się ludzie, którzy przyzwyczaili się słyszeć pochwały pod swoim adresem. Życia jej męża, raczej, spokojnym nie nazwiesz. Powiedziałam jej o tym, ona skierowała na mnie swoje smutne oczy:

- Ja żyję sama i nigdy nie byłam zamężna…

Dziwne. Ona nie robiła wrażenia kobiety samotnej. Tajemniczej – tak, ale tylko nie samotnej. Widocznie, moje zdziwienie nie zostało niezauważone. Anfisa, ona i otczestwo (imię ojca) podała – Siergiejewna, jeszcze raz smutno się uśmiechnęła:

- Dziś mam szczególny dzień. Jedyny raz w roku, kiedy pozwalam sobie rozmawiać o człowieku, którego kocham. Dokładniej, myśleć o nim od rana do wieczora: rozmawiać to specjalnie nie mam z kim. A dziś… Jeśli można, opowiem pani o nim?

- Proszę opowiadać. Ja będę słuchać i spróbuję zrozumieć.

Anfisa Siergiejewna długo milczała. Powoli szłyśmy przez zagajnik, myśląc o swoim.

- Kiedy byłam młoda, to przeżywałam, że nie mam dzieci. Teraz oto patrzę na dzisiejszych i nie przestaję nimi się zachwycać – ile cierpliwości, sił, zdrowia trzeba, żeby wychować dziecko. A przecież u wielu nie jedno. Jak nieprosto – Anfisa westchnęła. Jakby zastanawiała się, nie decydowała się zacząć rozmowy o najważniejszym. I nagle powiedziała cicho, prawie niedbale:

- A ja też mam dziecko. Ma na imię Georg, jest Łotyszem, ale mówi po rusku swobodnie. – I pośpiesznie – jest bardzo ładny, niebieskie oczy, wesoły i bardzo mądry. Już w piątej klasie.

Zaczęła mówić szybko, jakby usiadła na ulubionego konika. Zresztą, każda matka zawsze z przyjemnością opowiada o swoim dziecku. Oto i Anfisa chyba urodziła późno, w dodatku jeszcze bez męża, przecież powiedziała, że mężatką nie była.

- On nie mój. To syn mężczyzny, którego kocham.

Teraz już zaczęłyśmy rozmawiać o najważniejszym.

Pewnego razu – miała wtedy osiemnaście lat – rodzice, oboje lekarze, zaprosili na rodzinną uroczystość kolegów. Wśród nich był młody chirurg, dopiero po studiach. On zobaczył Anfisę i już po tygodniu prosił o jej rękę. Rodzice nie byli przeciwni, ale powiedzieli, że decydować powinna ona sama, nie jest malutka. Dla Anfisy Oleg się podobał: mądry, oczytany, dobrze wychowany i starszy od niej o dziesięć lat. Anfisę zakręciła pierwsza miłość. Ale wkrótce Oleg wyjechał na rok w delegację zagraniczną – zarobić pieniędzy na przyszłe rodzinne życie, a Anfisa już po tygodniu uspokoiła się. „Ja go nie kocham, okazuje się, nie kocham go…” Tak, ona oczekiwała na miłość niezwykłą, wiedziała, bywa tak: bez kochanego człowieka dusisz się, życie jest nudne, jeśli nie ma go obok, a ona – ona chodziła na basen, jeździła na pikniki z przyjaciółmi, a jeszcze siedziała nad podręcznikami, przygotowywała się zdawać egzaminy na instytut języków obcych.

Egzaminy na studia Anfisa zdała znakomicie. A kiedy Oleg zadzwonił, pogratulował, nazwał „moja mądrala”, powiedział, że tęskni, ona zdecydowała: pora, aby dowiedział się prawdy:

- Ja nie będę twoją żoną. Ja nie kocham ciebie Oleg.

Kto nie czeka na miłość w młodości? I ona czekała. Czekała i doskonale rozumiała, że nie zostanie sama, jeszcze wielu „Olegów” zaproponuje jej rękę i serce, i ona wybierze swego, jedynego… Na studiach Anfisa uważana była za najładniejszą dziewczynę. O jej przychylność ubiegało się wielu, ona jeszcze w szkole przywykła łowić pełne podziwu spojrzenia młodych ludzi.

Z czasem, przeżywszy okres wesel swoich koleżanek, wstąpiła w okres ich rozwodów, tak i nie założywszy własnej rodziny. Szczególnie martwili się rodzice: ich jedyna córka, piękność, mądra i – sama. A niezgrabne, nieatrakcyjne i niezbyt mądre jej przyjaciółki – wszystkie z mężami, prowadzają wózki w parkach. Anfisa nie przeżywała, rozumiała, że problem, jako taki, nie istnieje, wystarczy, aby tylko zechciała… Ale oto – nie chciała. Dokładniej, chciała. Miłości. Właśnie tej, niezwykłej, o której marzyła jako dziewczynka w starszych klasach.

A lata, one biegną sobie pod górkę i biegną. I lata Anfisy biegły. Najpierw umarł ojciec, tak i nie doczekawszy się wnuków, potem wygasła nie zniósłszy straty mama. Samotność przygniotła od razu. I wtedy Anfisa zdecydowała się. Już pracowała w dużym instytucie projektów jako tłumaczka francuskiego, dużo jeździła. „Ma pani doskonałe dane zewnętrzne…” – lubił powtarzać jej przełożony i chętnie kierował na najbardziej odpowiedzialne wyjazdy. Ona towarzyszyła delegacjom zagranicznym, tłumaczyła podczas spotkań służbowych, szef kilkakrotnie brał ją z sobą do Francji i ani razu, trzeba mu przyznać, nie pretendował do zbliżenia – był stary i mądry, rozumiał, że rola kieszonkowej tłumaczki nie dla Anfisy. Ale za to reszta… Ona dobrze zgłębiła scenariusz każdej swojej delegacji. Kiedy tłumaczyła, to mimowolnie napotykała szczególne, „specyficzne”, męskie spojrzenia. Było w nich szczere oglądanie pięknej kobiety, przymierzanie się do niej. Potem, jak zwykle, proste komplementy. Dzwonek do pokoju. Teraz on zaprosi ją do teatru, potem do restauracji na kolację.

- Nie pomyśli pani, że jestem zuchwały, ale dzisiaj jest premiera, dostałem dwa bilety.

- Proszę wybaczyć, wieczór mam zajęty…

- Ale czy mógłbym mieć nadzieję…

Zestaw standardowych zwrotów. Anfisie nudziło się je słuchać, nauczyła się grzeczne odmawiać. A tu nie odmówiła. Ten człowiek już kilka razy przyjeżdżał do nich do instytutu z Paryża. Był ruskim, emigrant w trzecim pokoleniu, przedsiębiorczy, bogaty. On też zaczął od tego, że zaprosił ją na kolację. Ona włożyła swoją czarną aksamitną suknię, sznur pereł. Podeszła do lustra, patrzyła na nią piękna twarz zdecydowanej na wszystko kobiety. On odwiezie mnie do domu. Ja zaproszę go na filiżankę kawy… Nie, nie zaprosisz. W oczach kobiety, w które ona badawczo wpatrywała się, nie można było wyczytać niepokoju. Zaproszę!

On wszedł do mieszkania i już w przedpokoju, pomagając jej zdjąć płaszcz, zatrzymał rękę na jej ramieniu. Ona nie cofnęła się…

Rano odprowadzała go do drzwi, nastawiła policzek do pocałowania. Pomachała z balkonu… Koniec. Więcej tu nie przychodził. Nauczyła się chronić przed wielbicielami, uchroniła się i tym razem. Prawdopodobnie ten szacowny mężczyzna był żonaty, ona i nie ubiegała się o niego, po prostu chciała sprawdzić siebie, zrozumieć, czy mogłaby odstąpić od marzenia o wielkim, prawdziwym uczuciu. Okazało się – nie. A skoro tak, po co dążyć do tego, na co nie ma życzenia? Czy jest komuś coś winna, czy osądzi ją ktokolwiek za to, że nie zechciała rozmieniać się?

Chodziłyśmy po jednej i tej samej ścieżce. Dochodziłyśmy do ostatniej brzózki i, nie umawiając się, zawracałyśmy z powrotem. Na jej drugim końcu był niewielki stawik, za którym strzelała w niebo maleńka cerkiewna dzwonnica. Wychodziło – cerkiew była to przed nami, to zostawała za plecami, i tak chodziłyśmy.

Ona pojechała odpoczywać na ryskie wybrzeże, znajomi dali adres w Jurmalu: można niedrogo zakwaterować się. Mieszkała, rozkoszowała się spokojem, oddychała wyjątkowym bałtyckim powietrzem, piła kawę w maleńkiej restauracji na brzegu.

On usiadł przy stoliku naprzeciwko, siwy mężczyzna o zmęczonej bladej twarzy w ciemnoniebieskim dresie, białych adidasach. Nagle poczuła do niego litość. On łapczywie wypił szklankę wody mineralnej, oparł się o tył krzesła, ciężko westchnął.

- Niedobrze panu? Podniosła się ku niemu ze współczuciem.

- Serce złapało – powiedział głuchym głosem.

- Ja zaraz, mam przy sobie walidol – Anfisa otworzyła torebkę, pstryknęła zamkiem kosmetyczki.

Mężczyzna posłusznie wziął z jej rąk tabletkę. Wróciła do swego stolika, a on siedział, odwróciwszy się do morza, milczał. Potem podszedł do bufetu, kupił paczkę cukierków:

- To dla pani za uratowanie mnie. Bardzo jestem pani wdzięczny, odpuściło. Mogę przysiąść się do pani?

Zaczęli rozmawiać o kapryśnej pogodzie, o tym, że odpoczywających tu zrobiło się całkiem mało. Okazało się, Piter artysta, całe życie przeżył w Jurmalu, mają z żoną małego synka, Georga. Późne dziecko – długo nie mieli dzieci.

- Mam wspaniałą żonę, pracuje w bibliotece. Georga ubóstwia, bo i jak można go nie ubóstwiać – sięgnął do kieszeni, otworzył portfel. – popatrzy pani, to nasze słoneczko – z malutkiej fotografii patrzył figlarny chłopczyk z pulchnymi ustami, bardzo podobny do ojca.

- Tatusiowy synek.

- Prawda? Pani rzeczywiście uważa, że on do mnie podobny? – Piter ucieszył się, wdzięcznie popatrzył na Anfisę.

- A ja nie mam dzieci – westchnęła ona.

- Nie traci pani nadziei, żona też długo nie miała. Ja ją tyle do lekarzy woziłem, pomogło. W Moskwie jest profesor, chce pani, dam adres, może, wam z mężem się poszczęści.

- Ja i męża żadnego nie mam…

Piter niedowierzająco popatrzył na Anfisę:

- Taka śliczna i sama. Nieporządek to…

Anfisa uśmiechnęła się:

- Byłam ładna, a teraz starsza kobieta, dzieci rodzić już późno.

- Nigdy nie jest późno – Piter ostro na nią popatrzył. – Wie pani co, ja zapoznam panią ze swoją żoną. Ona pani spodoba się, będziecie razem nad morze wychodzić. A to pani sama…

Anfisa chętnie się zgodziła. Ten człowiek zadziwiająco wzbudzał zaufanie. On zupełnie nie zamierzał z nią flirtować, był prosty i szczery.

Oni jeszcze posiedzieli, wypili po filiżance kawy. A rano przybiegł Georg i powiedział, że ciocię Anfisę rodzice zapraszają wieczorem w gości. To był cudowny wieczór. Anna, żona Pitera, pełniutka wesoła chichotka. Przyjęła Anfisę jak bliską. Dokładała łakome kąski, zmieniała talerze, zaraz też pokazywała album ze zdjęciami, prosiła Georga, aby zaśpiewał, a męża, aby zagrał na gitarze. W tym wesołym rozgardiaszu czuło się, że ludzie żyją szczęśliwie i bardzo troskliwie nawzajem się odnoszą. Wszystko było zwyczajne i miłe w tej nowej dla Anfisy rodzinie. Ona całkiem się nie krepowała, była wesoła, rozmowna, zostawiła swój moskiewski numer telefonu, adres:

- Serdecznie zapraszam, będzie mi bardzo miło.

Całkiem ściemniało, kiedy Piter poszedł ją odprowadzać. Księżyc podniósł się wysoko nad morzem, lekki wiaterek szeleścił liśćmi drzew, było rześko. Już trochę odeszli, dogoniła ich Anna:

- Anfiso, weźmie pani mój płaszcz. Weźmie pani, weźmie, bo jeszcze się przeziębi. Piter potem zabierze.

Nowa przyjaźń krzepła z dnia na dzień. Teraz już Anfisa zaprosiła ich do siebie do malutkiego poddasza na piętrze. Gospodarze wyjechali do dzieci do Rygi i Anfisa dowodziła „paradą”: nakrywała do stołu, piekła bliny.

Anfisa bardzo polubiła Annę – jej otwartość, prostotę. Niemłoda już kobieta, a jak dziewczynka czysta, patrząca z ufnością w jutrzejszy dzień. I oczywiście polubiła Pitera. Wyglądał na człowieka godnego zaufania. Anfisa była przekonana, że Annie z nim jest bardzo dobrze. Kamienna ściana, za którą nie trzeba kłopotać się i o cokolwiek się martwić. I jeszcze pomyślała: „Oto takiego męża ona by nie odtrąciła, z takim żyłaby szczęśliwie”. To była myśl lekka, nieuciążliwa. Na początku… Potem spodobało się jej o tym myśleć i wyobrażać Pitera w roli męża. Wkrótce zrozumiała: zakochała się. A nieco później poczuła inne: ona też nie jest obojętna Piterowi. Przyjęła to jak rzecz naturalną, ale tu i przeraziła się, i ucieszyła się.

Co było potem? Co zawsze bywa. Spoglądali na siebie niezauważalnie dla wiecznie szczebioczącej Anny, czekali niecierpliwie tej najbardziej radosnej minuty, kiedy Piter wybierze się odprowadzać Anfisę. Szli obok siebie jak po polu minowym. Wydawało się, że się potkną i nastąpi wybuch. On zmiecie wszystko dookoła, on zakręci nimi swoim podmuchem i oni polecą, popadają od ciężkich odłamków. Żegnali się pośpiesznie.

…Ona weszła w chłodną morską falę, pozwoliła jej przykryć siebie. Popłynęła powoli na spotkanie wschodzącego bladego dysku słońca. Była wczesna godzina, bezludna plaża ucichła w porannej drzemce. Zapłynęła daleko, a kiedy zawróciła, zobaczyła na plaży stojącą samotną postać. Piter. Wysoki, w dresach. Stał, patrząc w morze, czekał na nią. Anfisa zrozumiała, że siły ją opuszczają. Wyszła na brzeg na słabnących nogach, próbowała uśmiechnąć się ze zdziwieniem:

- Dzień dobry! Czy coś się stało? Dlaczego ty tu tak raniutko?

On milczał i nie przeszkadzał sobie, patrzył na nią.

- Piter, stało się coś? Podeszła, narzuciła szlafrok na mokre ciało.

- Piter…

I – rzuciła się mu w objęcia. Ona nie mogła, nie chciała dłużej odkładać szczęśliwej minuty… On całował jej mokre włosy i szeptał przepiękne słowa.

Oni wrócili z plaży, kiedy gospodarze Anfisy jeszcze spali. Nie patrząc sobie w oczy, zatrzymali się przed furtką.

- Ja na rynek. Anna prosiła kupić warzywa i ser.

Ona wsunęła się pod kołdrę, chwyciły ją dreszcze. Jednocześnie serce radośnie, z bólem i radośnie biło w piersi. Kocha tego najlepszego na świecie człowieka. Ona gotowa z nim na wszystko. Zdążyłaby jeszcze narodzić mu dzieci, byłaby łagodną, czułą, obdarzyłaby go taką niesamowitą, taką wielka miłością, o istnieniu której on nawet nie podejrzewa.

Wieczorem przybiegł Georg.

- Mama z tatą zapraszają na kolację. Rybacy przynieśli świeżej ryby. Mama prosiła przekazać tak: „Jedna noga tu, druga tam”.

Jak ona przekroczy próg ich domu? Jak uda, że nic nie zaszło? Przekroczyła próg. I przywitała się. I w oczy Annie popatrzyła. A Anna wykrzyknęła:

- Anfisa, jesteś dziś jakaś blada. Przychorowałaś? – i zaraz głośno – Piter! Przynieś no termometr, wydaje mi się, nasza Anfisa przekąpała się.

Piter wyszedł na werandę, podał Anfisie termometr. Prąd przebiegł od jej ręki do jego, albo od jego do jej, trudno było się zorientować. Ale znalazła w sobie siły, odpowiedziała żartem:

- Jestem zdrowa, Anno, nie wymyślaj, nie zawalaj Piterowi głowy drobnostkami.

Wieczorem odprowadził ją do furtki, szepnął:

- Przyjdę do ciebie, kiedy wszyscy zasną. Ja cichutko, gospodarze nie usłyszą, a Annie powiem, że pójdę spać do ogrodu.

Przemilczała, tylko ledwie zauważalnie skinęła. Miała ze trzy godziny do spotkania. Otworzyła okno, wpuściła do pokoju cudowny aromat nocnych fiołków. Usiadła, po turecku na kanapie i… zapłakała, skierowawszy wzrok w okno, na ciemniejącą w sadzie gałąź jabłoni.

Poprzez zamęt w sercu, drżenie, strach, szczęście, mękę dotarła do świadomości okrutna w swojej realności myśl: dziś ona z nim… pożegna się. Takich wieczorów, jakich mogło być dużo, nie będzie, będzie tylko jeden, dokładniej, jedna dzisiejsza noc. Nie można jej się wyrzec, ale ona jedyna, ostatnia. Dlatego że inaczej wszystko tajne stanie się jawnym, nie można ukryć się od cudzych oczu, Aninych. I wtedy koniec – ona nigdy nie będzie mogła tu przyjechać, widzieć go, a to znaczy, żyć. A jeśli on przyjedzie do ciebie do Moskwy? Tam tak łatwo, tak dobrze można się zagubić. Podstępna myśl szybciutko przyszła z pomocą – nie śpiesz się, nie zrywaj. Tobie przecież z nim dobrze, czyż nie zasłużyłaś przez swoje życie choć na kawałeczek szczęścia? Nie, powiedziała sobie, uwieść go od żony nie potrafi. Anna go kocha, ich Georg jest ich szczęściem. Jak odważy się rozbić ich rodzinę? Nie odważy się. Nigdy nie będzie jej to wybaczone, ona nie zdobędzie szczęścia na odłamkach szczęścia cudzego. Piter po prostu zachwycił się nią. Ona jest ładna, jak wirus w zdrowym organizmie, przeboli, przegorączkuje. A potem Piter wystraszy się: dlaczego unieszczęśliwił drogich mu ludzi? A spotykać się potajemnie – tej męki nie wytrzyma ona. Spłonie z bólu i poniżenia, nie udźwignie wstydliwego bagażu. Ona powie mu dziś o wszystkim.

Piter wszedł tak bezszelestnie, że drgnęła. Objął ją, poczuł łzy na policzkach, zaczął pocieszać. Rozpłakała się jeszcze bardziej, a on powoli głaskał jej ramiona, milczał. Wtem łzy nagle wyschły:

- Piter, idź. Idź do żony i nigdy, słyszysz, nigdy nie zostawiaj jej nawet z powodu najładniejszej na świecie kobiety. Bądź najlepszym na świecie mężem i najlepszym na świecie ojcem, a ja, ja będę kochać ciebie właśnie za to. Ja chciałabym być z tobą zawsze, pragnęłam ciebie całe życie, ale doczekałam się zbyt późno. Nic nie można zmienić. Zachować ciebie mogę tylko tak: głęboko w sercu ukryć wszystkie myśli o tobie, zakazać wspominać najpiękniejszy w moim życiu poranek na brzegu morza. Wybacz, nie będę twoją kochanką, ja tym się zniszczę. I wiedz jeszcze: ja kocham ciebie, twego syna, twoją żonę, dlatego że to twoja rodzina, twoje ciało i krew, kontynuacja ciebie, twoja istota, ich nie można oddzielić od ciebie. Ratujmy się od namiętności, która na nas się zwaliła w najsłuszniejszy sposób: odetniemy się od siebie. I w ten sposób zachowamy się sobie. Ja będę przyjeżdżać, będziemy się widzieć, pić herbatę na werandzie, cieszyć się, że rośnie wasz syn, że Anna jest zdrowa i wesoła. Będę w stanie tak uczynić, to mi wystarczy.

On jej nie przerywał. Patrzył w nocną dal.

- Ja ciebie kocham – złapała oddech Anfisa. – Chciałabym być matką twoich synów…

On objął ja bardzo mocno, do bólu. Nic nie powiedział. Poszedł. Słyszała, jak chrzęstnęła zaczepiona przez niego w sadzie gałązka i kroki słyszała. Kroki odchodzącego od niej kochanego człowieka.

…Stałyśmy twarzą do cerkwi. Anfisa Siergiejewna, cały czas szybko mówiąca, zamilkła.

- I koniec? Zapytałam. Na tym wszystko się skończyło?

- Od tego wszystko się zaczęło – uśmiechnęła się. – Chyba, odkryłam jakąś nową formę miłości. Czy można cały czas myśleć o zakazanym owocu? Ja uczyniłam go… niezakazanym. Bywam w Jurmalu każdego roku i lepszych przyjaciół, niż Anna z Piterem, nie mam. Z Georgiem – takie wprost przepięknie relacje. Jego nawet puścili w ubiegłym roku do mnie na wakacje. A my tu z nim na próżno czasu nie traciliśmy. A Piter… Piter uspokoił się. On kocha Annę, zawsze to wiedziałam. On po prostu przekroczył normę. Gdybyśmy się nie powstrzymali, byłaby bieda…

Piękna kobieta patrzyła na mnie i ze zmieszaniem uśmiechała się. Kobieta, która mogła tylko brwią ruszyć i podbić każdego mężczyznę. A ona całe życie oczekiwała właściwego. Ale, doczekawszy się, odcięła od siebie ze względu na to, aby to właściwe zachować.

- Tak, teraz ja wiem, że jest miłość. Ona przyszła do mnie, ona opaliła moje serce. Przeżyłam to, co wielu nie jest znane, oni nie domyślają się, że tak bywa.

Miłość jest dawana jak talent. Czasami jak krzyż. Jej została dana, jak egzamin, ona zdała go, nie rozmieniła się. Nie każda kobieta jest zdolna na taki krok. Ona i kochanego mężczyznę ustrzegła od haniebnego rozmienienia się. Ustrzegła jego żonę przed bólem, syna przed poniżeniem. Jaka mądra.

- Kiedy wróciłam do Moskwy, wspomnienie o tym jedynym spotkaniu na plaży paliło wstydem. Nikt o niczym się nie dowiedział, ale sumienie, przed nim nie utaisz. Więc zaczęłam chodzić do cerkwi, modlić się przed „Poręczycielką grzesznych”. W waszym chramie taka cudowna ikona, zachciałam w dniu urodzin Pitera zrobić prezent – wazon. Więc i kwiaty wstawiłam. Raz do roku mogę sobie pozwolić myśleć o nim, ile zechcę, a dziś oto jeszcze i porozmawiać. Zmęczyłam panią, proszę wybaczyć.

Ona mnie nie zmęczyła. Uczyniła mi wykład, odkryła w bezdennej ludzkiej duszy nowe zadziwiające granice. Są różne historie miłosne. A tej to i miłosną nazwać nie można. W niej grzech i czystość, zachwyt i pokajanie. W niej przepiękne życie, które nie uległo skruszeniu od wyrzutów sumienia. W niej mądrość. W zamieszaniu życiowych kolizji tak często brakuje nam właśnie jej. Wziąć – to nasze prawo. Oddać – obowiązek. Anfisa Siergiejewna uczyniła obowiązek prawem, a prawo obowiązkiem. Ona przyjęła miłość, jak dar, troskliwie poniosła ją przez życie, bojąc się stracić. Piękna kobieta, stała się jeszcze piękniejszą. I tu stojąc przed pociemniałą już w zmierzchu cerkwią w białym koronkowym szalu, ze smutnymi oczyma i zmieszanym uśmiechem, ona utwierdzała sobą to wyjątkowe piękno, które przebłyskuje z samej duchowej istoty.

Rozstałyśmy się, a kiedy spotkałyśmy się znów, wyczułam pewną czujność. Tak bywa, kiedy człowiek nagle odkryje w emocjach swoje serce, a potem zacznie tego żałować: nie trzeba było, po co się rozgadałam… Nie zaczęła dokuczać. Jak wcześniej spotykamy się wzrokowo i uśmiechamy się jak starzy znajomi, ale po służbie idziemy w różne strony. Ja przez zagajnik, ona w stronę stawu. Ale tej nocy długo nie mogłam zasnąć, ciągle myślałam o wielkiej i niepojętej sile, która nazywa się miłością, o głębokim sensie tego słowa, który odkrywany jest nielicznym.

Rano poszłam do cerkwi. Chciałam zmienić wodę w wazonie. Wielki, z cienkiego kryształu, stał przed ikoną „Poręczycielka grzesznych”. W nim trzy purpurowe róże na wysokich nóżkach. Róże już z lekka przywiędły i trochę opuściły główki. Były wzruszające, jakby troje kochających ludzi, którzy skłonili się ku siebie. Gdzieś tam daleko, na ryskim wybrzeżu, żyje troje ludzi i nie wiedzą, jak mocno kocha ich niezwykła kobieta Anfisa.

Podlałam do wazonu wody. Może, róże jeszcze trochę postoją.

Natalia Suchinina


Niesujetnyj - pozbawiony zamieszania; spokojny; zrównoważony; obcy nieskutecznego, bezużytecznego starania się; pozbawiony próżności, zamętu, krzątaniny.


Powrót