Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Teraz, chyba nawet najbardziej wzorowy prymus zawaha się - Bitynia, Bitynia, coś znajomego, ale gdzie to, gdzie? Nie przypomni prymus. Ponieważ pokolorowane jego zdecydowaną ręką konturowe mapy «nie skoncentrowały należnej uwagi» na niedużym kawałeczku kuli ziemskiej. I podręcznik geografii, czytany-studiowany i na blachę przez prymusa opanowany, też jakoś o Bitynii milczy. Tam nie było globalnych kataklizmów, nie było wydarzeń, które wstrząsnęły historią i zostały utrwalone na jej tablicach. Ale żyli tam ludzie. Całe wieki od stworzenia świata. I losy tych ludzi były czasem zaskakujące…
Teraz to Turcja. Turcy podbili Bitynię w czternastym wieku, a wtedy – w czwartym, kiedy następowały zdarzenia, o których chcę opowiedzieć – Bitynia była prowincją na północnym zachodzie Małej Azji. Prości, o pobożnych i otwartych sercach, ludzie pracowali w winnicach, uprawiali zboże, modlili się i dzieci swoje wychowywali na takich samych – lubiących pracować i modlić się. Oto i człowiek o imieniu Eugeniusz. Chociaż i bogaty był, posiadał majątek i ziemię, a córkę Marię wychowywał w pokorze. Jednego pragnął niezmiernie: podrośnie córka, zostanie gospodynią majątku, ojciec przekaże jej wszystko co nażył, a sam odejdzie zbawiać duszę do najbliższego monasteru. Ale człowiek planuje, a Bóg rozporządza. Wyrosła Maria i bardzo uważnie wsłuchała się w słowa ojca:
- Jesteś już dorosła. Jeśli mądrze poprowadzisz gospodarstwo, biedy nie zaznasz. Jak żyć, wiesz – uczciwie, z miłosierdziem do biednych, w pracy, nie w lenistwie. A ja swoje lata chciałbym zakończyć w stanie mniszym. Wiesz, córko, dawno tego chciałem.
Maria, opuściwszy głowę, stała przed ojcem. Z całych sił ukrywała łzy, a one płynęły i płynęły po jej policzkach. Bała się żyć sama w dużym domu. Ale jak nie posłuchać się ojca? W te odległe czasy surowe zasady nie zostawiały dzieciom takiej możliwości. Całą noc przepłakała Maria. A i ojciec w drugiej części domu nie zgasił ognia do rana. A rano on usłyszał słowa, które pogrążyły jego duszę w trwogę i zachwyt jednocześnie:
- Ja pójdę z tobą do monasteru, ojcze. Tak, wiem, monaster męski. Tak, wiem, pannie nie można przekraczać jego progu. Ale przecież jeśli ostrzyc włosy i włożyć męskie ubranie…
Trwoga… To niemożliwe – żyć dziewczynie w męskim monasterze. Każdej minuty ukrywać się i bać się zdemaskowania. A jeśli to możliwe, a jeśli to cudem możliwe? Jeśli rozłąka z córką nie jest konieczna?!
- Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego – powiedział ojciec.
- A może i po mnie nikt nic podobnego nie usłyszy, będziemy żyć razem, ojcze, razem będziemy zbawiać nasze dusze, i naszej tajemnicy nikt nigdy nie odkryje.
Nie zgasił ojciec ognia i następnej nocy. A rano, objąwszy i przeżegnawszy córkę, powiedział:
- Szykuj się!
Oni rozdali cały majątek, który posiadali. Robili to bez żalu, unikali pytań. Powoli ludzkie gadanie na ich temat ustało. Ostatnie co uczynił ojciec przed podróżą – ostrzygł córce jej przepiękne włosy.
Głęboką nocą oni wyszli za bramy miasta. Starszy, rosły mężczyzna i szczuplutka, zgrabna dziewczyna, nie, szczupły, zgrabny, młodzieniec w ładnie leżącym na nim stroju. Oni wybrali się w drogę i tylko Bóg wiedział, jak długa ta droga, jak szczodrze wybrukowana ona smutkami i boleściami.
Monasterska brać otworzyła im swoje bramy. Miłość do Boga cały czas łączyła się z miłością do ludzi.
- Ja sługa Boży Eugeniusz. A to mój syn Marin. Porzuciliśmy świat, przyjmijcie nas.
Mnisi przyjęli. Obejrzeli chłopczyka: ani wąsów, ani brody, wyrosną, taki wiek.
Ale oto już trzy lata minęło, a wąsów jak nie było tak nie ma. „Nie rosną” – rozkładał ręce Marin i uśmiechał się z poczuciem winy. A i głosik ma cieniutki, całkiem nie męski. Eunuch – zdecydowali bracia. Eunuch i koniec.
A eunuch bardzo szybko opanował monasterski ustaw. Żył pokornie, w pełnym posłuszeństwie u igumena monasteru. Zgłaszał się do najtrudniejszych prac, spędzał długie godziny na modlitwie. I bardzo cieszył swego ojca, Eugeniusza.
Ale oto zmarł Eugeniusz. Życie odliczyło przeznaczone mu dni i on, jak chciał, przyjął śmierć w stanie mniszym. Marin bardzo żałował ojca. A pochowawszy go przyjął na siebie jeszcze większe wysiłki. Pościł surowo: jadł raz dziennie, a i to niewiele, tylko dla podtrzymania sił. Spał po trzy-cztery godziny na dobę, pozostały czas poświęcał modlitwie. I jeszcze jedną zaletę, bardzo rzadką zauważyli mnisi w swoim bracie. On mógł wypędzać z człowieka nieczyste duchy, leczył opętanych. Zaczęli iść do niego ludzie zewsząd. Opętanie – ciężka choroba, straszne nieszczęście, głęboki smutek. Tylko za wyjątkowe wyczyny człowiek obdarzany bywa zdolnościami do wypędzania demonów. Siła straszna, przebiegła, podstępna. Nie zostawiła ona Marina bez swojej „uwagi”, znalazła dostęp…
W odległości kilku kilometrów od monasteru były monasterskie ogrody. Po kolei, po kilka osób, mnisi chodzili tam pracować. Siać, orać, pleć, podlewać. Droga do ogrodu była niekrótka, mnisi, wychodząc o świcie, pod wieczór dobierali się do gospody, aby tam przenocować, a rano znów w drogę.
- Pójdziesz i ty, Marin – powiedział igumen. Twoja kolejka pleć ogrody. Rano wyjście.
Poszedł Marin. Według tradycji zatrzymał się w gospodzie. Właściciel gospody – człowiek serdeczny. Przywykł do swoich stałych bywalców-mnichów, podobała się mu ich pobożność, małomówność, przejrzystość w rozliczeniach. Powitał on i Marina, jak zawsze, serdecznie. I oto banalny przecież przebieg wydarzeń. Gospodarz miał córkę… Córka to córka, jaka z niej korzyść dla Marina, który niedawno sam był kochaną córką, a teraz oto osierociał. Ale w swojej drodze przechodził obok gospody żołnierz. Piękny, muskularny, o szarych oczach i smolistych kędzierzawych włosach. I jeszcze ze słowami, od których nic słodszego córka gospodarza nie słyszała. I oto, jak zwykle w banalnych historiach, słowa zawróciły w głowie prostodusznej dziewczynie i zgodnie z umową nie zamknęła ona na noc drzwi swojej sypialni… Wstał Marin o świcie i w chłodzie poranka ruszył do ogrodów. A kiedy w drodze powrotnej zaszedł do gospody, gospodarz, jak dzika bestia, przyczepił się do Marina:
- Ty zhańbiłeś moja córkę – krzyczał dzikim głosem – uwiodłeś ją, łotrze! Ja uważałem, że mnisi są przyzwoitymi ludźmi, niczego wam nie skąpiłem, a wy, a wy… – dusił się ze złości.
Potem pobiegł do pokoju na górze, przywlókł stamtąd córkę, zaryczaną, z potarganymi włosami.
- Kto ciebie uwiódł, powiedz, kto?
- On – spokojnie powiedziała dziewczyna i popatrzyła na Marina drwiącymi oczami.
Co on mógł jej powiedzieć? Co mógł powiedzieć, stojąc przed skompromitowanym ojcem i zhańbioną dziewczyną? Odkryć swoją tajemnicę, której nikt nigdy nie powinien poznać? On wiedział, że najwyższą cnotą mnicha jest pokora. On ukorzył się.
- Wybacz, ojcze, mi, grzesznemu – upadł Marin na kolana przed starym gospodarzem.
- Wybaczyć? – stary ścisnął pięści i oczy jego przepełniły się złością. – Nigdy! Moja jedyna córka! Łajdak! Dla was, mnichów, na zawsze zamknięte są drzwi mojej gospody. Idź precz!
Marin wyszedł w bezludną noc. On szedł po zalanej księżycowym światłem drodze do swego monasteru i gorzko płakał. Wiedział – nikt teraz nie zobaczy jego łez, a przed bramą monasteru one wyschną. I jeszcze wiedział – posłane zostało mu wielkie wypróbowanie, i trzeba okazać się go godnym.
Tak, ta historia dopiero zaczynała się. Rano właściciel gospody krzyczał, bił pięściami już w monasterze. Opowiedział o „łajdaku i rozpustniku” Marinie, bracia żegnali się i kręcili głowami. Pod wieczór rozgniewany igumen wypędził Marina z monasteru. Ten wyszedł. Postał za bramą, odszedł kilka metrów i usiadł na przydrożnym kamieniu u monasterskich ścian. Od tej pory ten kamień stanie się jego mieszkaniem na długo. W deszczu, pod palącym słońcem siedział on przy bramie monasteru.
- Czemu ty tu siedzisz? Pytał go ten czy inny pielgrzym.
- Zgrzeszyłem i zostałem ukarany – pokornie odpowiadał Marin. Jego ubranie prawie struchlało, zrobił się brudny i chudy. Jak można było się spodziewać, córka gospodarza poczęła dziecko.
Kiedy maleństwo urodziło się, nie zmiękło serce nieszczęsnego dziadka. Schwycił on niemowlę i pobiegł do bramy monasteru. Rzucił je przed Marinem.
- Zabierz sobie! Krzyknął złośliwie.
Marin zabrał. U pastuchów, pasących niedaleko stado, wyprosił mleka i karmił nim chłopczyka. Przynosili mu starą odzież i on okrywał nią dziecko. Bracia prosili igumena, aby wybaczył Marinowi, ale zbyt urażony był igumen, nie mógł wybaczyć hańby, jaka padła na jego wzorowy monaster. Pewnego razu, kiedy rozszalała się wyjątkowo silna ulewa i Marin, objąwszy rękoma chłopczyka chował go przed deszczem, bracia poszli do igumena z ultimatum:
- Jeśli ty nie wybaczysz Marinowi i nie przyjmiesz go powrotem do monasteru, my wszyscy stąd odejdziemy. Ty uczysz nas wybaczać sobie nawzajem grzechy, a sam oto już trzy lata nie możesz wybaczyć mnichowi, który zgrzeszył i pokajał się.
Igumen posłuchał głosu rozumu. Marin znów wszedł do bramy monasteru. Ale nie sam. On trzymał za rękę chłopczyka, który patrzył na niego oddanymi oczyma i nazywał „tata”. Marin wziął się do najcięższej pracy. Dźwigał wodę, skrobał podłogi i po dawnemu dużo i gorliwie modlił się. A obok niego jak ogonek chodził chłopczyk. Marin i jego nauczył modlić się, znosić udręki, pracować nie szczędząc sił. Bracia całym sercem go pokochali…
Dni wlokły się za dniami, póki nie przyszedł i ten – ostatni w życiu Marina. On umarł spokojnie w swojej celi, bracia dopiero po trzech dniach zauważyli, że nie ma go w cerkwi na posłuszeństwie. Poszli do celi. Marin leżał bez tchu, a obok cicho płakał dzieciak. Zaczęli przygotowywać ciało do pogrzebu. Zaczęli myć i – przerazili się. Przed nimi leżała kobieta…
Pobiegli do igumena:
- Umarł nasz brat Marin.
- Królestwo mu Niebieskie – przeżegnał się igumen.
- Sprawa taka, ojcze – zawahali się mnisi. – Nasz Marin to nie Marin, a… kobieta.
Długo nie mógł igumen wypowiedzieć słowa. A potem upadł na kolana, prosił Boga o wybaczenie za wielkie znieważenie człowieka. Przybiegł i gospodarz. Zaczął rwać na sobie ubranie, płakać i kajać się. Na drugi dzień przyprowadził córkę. A jego córka już od kilku lat była opętana. Nie uszło jej bezkarnie oszczerstwo na czystego człowieka. Grzech oszpecił jej piękno, grzech uczynił z niej żałosną niedołężną staruchę. A kiedy podeszła ona do ciała zmarłej, łzy pokajania wyrwały się z jej chorej, wycierpiałej duszy. Opowiedziała ona wszystko, co zaszło. Poznali prawdę mnisi, igumen i stary gospodarz. A mały chłopczyk patrzył na wszystkich swoimi czystymi oczami i nic nie rozumiał. Ale kiedy matka chciała go zabrać, wyszarpnął rękę. Od tego czasu on został w monasterze, wyrósł, przyjął postrzyżyny i jeszcze długo żył wśród braci, zadziwiając ich swoją pobożnością i pokorą.
Oto taka, prawie nieprawdopodobna historia. W niej każde słowo – prawda, chociaż nam, żyjącym w tym przewrotnym i obłudnym wieku, trudno w to uwierzyć. Jak boleśnie wszystko proste, banalne, a jednocześnie zagadkowe i niezwykłe. Ale za swoje trudy Maria, zwana podczas życia Marinem, została zaliczona w poczet świętych. Żywoty świętych opracowane przez Dymitra Rostowskiego, zawierają opis jej życia od dzieciństwa do błogosławionej śmierci.
IV wiek jest ukryty przed nami szczelna warstwą wydarzeń, imion, znaków, wojen, intryg wieków następnych. Życie prepodobnej Marii to zaledwie malutki zwiastun, który wyrwał się stamtąd, ze „wspaniałej przeszłości” do naszego wrzącego namiętnościami życia. On przypominał nam, że ludzie, żyjący tak dawno przed nami, byli w zasadzie tacy sami jak my. Oni i oczerniali, i gniewali się, byli okrutni i rozpustni. Ale oni byli i czyści, i ofiarni, i pokorni. Oni byli wspaniali. Świadczą o tym i uczynki, które uczyniły ich świętymi. A świętość, ona nie zna granic ani czasu, ani przestrzeni. Ona – los wybrańców. W cerkiewnym kalendarzu są dni pamięci prepodobnej Marii, „która trudziła się pod męskim imieniem Marin, i jej ojca prepodobnego Eugeniusza”. Jest i modlitwa do tych świętych Bożych. A jeśli tak, to czy warto rozpaczać z tego powodu, że nawet największy prymus nie powie, gdzie ona, maleńka prowincja Bitynia, która dała światu krótkie, ale przepiękne życie, którego echo rozeszło się na długie męczące wieki?
Natalia Suchinina