Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


DZIESIĘĆ DNI NA KONTO URLOPU

Teraz chyba wszystko. Nie, jeszcze serwetki. Na każdy talerzyk złożyć w wachlarz, bardzo ładnie. Znaczy tak: butelka koniaku w centrum, kanapki z czerwonym kawiorem, szynka, cienkie plasterki cytryny.

- Wejdź!

Wszedł. Rozłożył ręce, objął, cmoknął w policzek:

- Ale wyczyniasz! Taką ucztę przygotowałaś. Teraz rozumiem, czemu nie pozwalałaś mi nieść torby, sama, sama… Bałaś się, że smakołyki twoje zobaczę, niespodzianka nie uda się. Udała się niespodzianka. Więc co, zaczniemy obżarstwo?

Pociąg kołysał się, kryształowe kieliszki (ona i kieliszki złapała z domu) leciutko podzwaniały. Za zasłoną miga całkiem nieinteresujący ich świat – perony, zagajniki, przydworcowe „bistro”, lśniące w nieruchomym wieczornym słońcu kopuły cerkwi.

- Czyż naprawdę wyrwaliśmy się… – Irena odchyliła do tyłu głowę. Przytuliła się do miękkiego oparcia. Koniak rozluźnił ją, było jej miło i wygodnie. Nagle ocknęła się:

- Aparat fotograficzny! Oleg, nie zapomniałeś aparatu?

Mąż kiwnął na sportową torbę pod stołem: „Tam, tam, nie denerwuj się” milczał i patrzył w okno: miga tam, miga cudze życie.

Wyrwali się… Irenę przytłaczały uczucia, już nie mogła i nie chciała sobie z nimi radzić.

- A czy ty myślałeś – zaczęła swoje filozoficzne rozważania – czy ty myślałeś, kiedy żeniłeś się ze mną, że minie dwadzieścia pięć lat, i my będziemy świętować nasze srebrne wesele ot tak – w dwuosobowym przedziale w drodze do Soczi. Pić koniak, mówić sobie czułe słowa i nikt nam nie będzie potrzebny?

- Jakie to takie czułe słowa? – Oleg patrzył na nią z lekką ironią – coś nie słyszałem dziś od ciebie czułych słów.

- Ja ciebie bardzo kocham, Oleg – Irena przeciągnęła ręką po jego z lekka siwiejących włosach – ja dziękuję Bogu, że spotkałam ciebie, urodziłam ci syna, przeżyłam z tobą całe dwadzieścia pięć lat.

- Ja też ciebie kocham i też jestem szczęśliwy…

A potem ona poszła umyć jabłka i niosła je, umyte, w torebce, torebka rozerwała się, i jabłka posypały się pod nogi patrzącej w okno kobiety. Kobieta rzuciła się podnosić je i wkładać z powrotem do torebki. A one – znów z torebki: przecież porwana. Obie chichotały. Jak dobrze żyć, jak dobrze, kiedy ciebie kochają.

- Zajdzie pani do nas na chwilkę – Irena chciała, żeby ktoś widział, jak oni z Olegiem są szczęśliwi. – Mamy uroczystość, srebrne wesele, oto wyrwaliśmy się do Soczi, wzięliśmy dziesięć dni na konto urlopu, postanowiliśmy pozwolić sobie.

- Nie, nie, co pani, nie wypada – kobieta w zakłopotaniu zamachała rękami.

- Bzdury! Jesteśmy towarzyszami podróży, mamy jeszcze jechać i jechać. Pora zapoznać się. Ja Irena, mąż ma na imię Oleg, A pani?

- Jestem Tania… Tatiana Nikołajewna, nie, po prostu Tania, kobieta była bardzo zakłopotana. Irena z lekka popchnęła Tanię do przedziału:

- Oleg, przyjmij gościa na naszym srebrnym weselu! Poproszę pełny kieliszek i – toast. Tania, pożyczy nam pani szczęścia.

- Ja życzę wam szczęścia – Tania uczyniła malutki łyczek, z zakłopotaniem wyciągnęła rękę do cytrynki. Była spięta, nieśmiała.

Irenie sprawiała przyjemność nawet nieśmiałość współpodróżniczki. Obok niej ona czuła się taka zrelaksowana prawie jak pomyślna światowa lwica, ubóstwiana przez męża, piękna. Przed podróżą zrobiła fryzurę, podfarbowała włosy, na niej były jasne spodnie i jaskrawa sportowa koszulka. Szkoda, że Tatiana nie zobaczy jej w sukni wieczorowej, którą ona, pożyczywszy pieniądze, kupiła na Kuźnieckim moście w tajemnicy przed mężem. Czarna, na wąziutkich ramiączkach, dopasowana. Po wierzchu narzuci lekki, prawie muślinowy szal… To jeszcze jedna niespodzianka dla Olega. Kiedy pójdą do restauracji oficjalnie świętować swój jubileusz, ona wtedy go założy. Oleg uprzejmie dolewał Tatianie koniaku:

- Pani całkiem nie pije…

- Bo ja w ogóle nie jestem amatorką.

Rozmawiali o błahostkach, śmiali się. Potem wyjaśniło się, że i Tania jedzie do ich pensjonatu. Dostała ofertę w pracy, bezpłatnie, grzech odmówić. Gdzie pracuje? Księgowa w jednej z firm handlowych. Towarzyszka podróży. Na miejsce razem.

Póki rozmawiają oni powoli i pociągają koniak, ja opowiem, skąd znam Irenę i jej męża Olega. Do redakcji zadzwoniła kobieta i, plącząc się, przeskakując z jednego na drugie, płacząc do słuchawki, czegoś ode mnie żądała, mówiła o zemście, o tym, że prosi napisać o wszystkim, co z nią się zdarzyło. Ona skompromituje go na cały biały świat, ona mu nie wybaczy… Komu? Za co? I w ogóle, co ja mam z tym wspólnego?

Powolutku wyjaśniło się. Zrozumiałam, że mnie proszą, nie, nie proszą, żądają uczestniczyć w rodzinnej kłótni. Odmawiam.

Kobieta mówi ostre słowa pod moim adresem, pod adresem w ogóle wszystkich dziennikarzy, z których nie ma żadnego pożytku. Krótkie sygnały zamiast uprzejmego „do widzenia”. Z jakiegoś powodu zapamiętałam jej głos. Nerwowy, to wysoki, to obniżający się prawie do chrypki. Przesiąknięty złością, nieładny głos. Ona mówiła szybko, łykając słowa, jakby zachłystując się: „Skompromituję, ja go na cały świat skompromituję…” Widać faktycznie chciała – na cały świat, jeśli nawet do redakcji zadzwoniła. Wszystkie nieszczęśliwe rodziny są nieszczęśliwe na swój sposób – przyszło na myśl powszechne i dobrze znane.

Pierwszego dnia Oleg i Irena, jak dzieci, biegali po pensjonacie, poznając coraz to nowe i nowe zakątki. Posiedzieli na werandzie pod gęstym bluszczem, popili kawy. Potem wybrali w ogrodzie samotną ławeczkę, nad którą unosił się odurzający zapach magnolii, i Irenie wydało się, że ona ze szczęścia rozpływa się w tym aromacie. Potem poszli na plażę, ona chlapała się wodą, a on złościł się i groził palcem. Irena bez końca przebierała się. To włoży długą plażową spódnicę z guzikami, to jaskrawy letni kostium, to nagle jej szalenie zechce się elegancji i zjawi się przed Olegiem w nienagannej białej bluzce oraz czarnej spódnicy z głębokim rozcięciem. A ten „atut na ramiączkach” oszczędzała. Jeszcze nie było okazji. Parę razy w cienistych alejkach spotykali się z Tatianą. Ta przechadzała się ze starszą kobietą, widocznie, sąsiadką z pokoju.

- Dawaj, zaprosimy do nas wieczorem Tatianę. Jej smutno, ona sama. A i w ogóle, wydaje mi się, ona samotna. Niech pogrzeje się przy naszym ogniu, szkoda, czy co…

- A mi się wydaje, lepiej pobądźmy we dwoje. Jeszcze dwa dni i koniec, skończy się nasza bajka. Znów dni powszednie, jak nie chce się z powrotem do Moskwy…

- Jak dwa dni? Tylko dwa dni? Oleg, jak szybko kończy się wszystko dobre.

- Tak, szybko. I moja Irenka znów zacznie piłować mnie za późne powroty do domu, za to, że palę w łóżku, za to, że zupełnie nie pomagam w gospodarstwie.

Nie-nie, ona nic takiego nie pamięta. Pomyślisz, jakieś drobne rodzinne niezadowolenia. Teraz wszystko będzie inaczej. Rozkoszne dziesięć dni w Soczi wróciły Irenę do czasów młodości, kiedy ona była beztroska, lekka i nie przywiązywała uwagi do takich błahostek, jak nieumyte talerze. Jak dużo zależy od kobiety. Oto zachciała i – Oleg znów u jej nóg, nie odrywa od niej zakochanych oczu, zapobiegawczy, troskliwy. Te dziesięć dni dla niego też nie przeszły bez śladu. On odmłodniał. Nawet jego chód stał się sprężysty, lekki, a oczy… Dawno nie pamięta takich jego oczu – promiennych, niecierpliwych, figlarnych.

- Dziś wieczorem idziemy do restauracji! – ogłosiła Irena. „Oto dziś to ja go zaskoczę…” – Idź, pospaceruj na razie, przyjdziesz po mnie za godzinę.

Ona stanęła pod chłodny strumień prysznica. Bardzo chłodny, ale co robić – trzeba pocierpieć. Zimna woda – jej zbawienie. Ona, jak biczem, chłostała siebie silnym strumieniem prysznica po nogach, brzuchu, biodrach. Potem skierowała strumień na twarz i serce zastygło – tak zimno. Teraz rozetrzeć się, zrobić maseczkę, poleżeć z dziesięć minut, całkowicie odprężyć się. Jak radośnie oddawać się tym miłym kobiecym troskom, w domu nie ma czasu, w domu żyjesz według niewiadomo przez kogo napisanego scenariusza, myślała, syn wyrośnie, lżej będzie, gdzież tam: małe dzieci – małe kłopoty. Teraz oto syn na studiach i ona tam wykłada. Uczyć się nie chce, leń, kontrolować i kontrolować trzeba, a ona już się zmęczyła. A i Oleg ma swój charakter, nie lubi, kiedy ona troszczy się o syna, wyrósł, sam sobie panem. A jaki tam pan – tylko nazwa. Nakładała na twarz tonik i odmładzała się z każdą minutą. Śpiewała. Cichutko, spokojnie, jak śpiewa tylko szczęśliwa kobieta.

Wszedł Oleg. Zobaczyła go w lustrze. Z godnością obróciła się, z gracją podniosła głowę, wyciągnęła rękę do pocałowania. On dotknął ustami nadgarstka, potem odszedł na dwa kroki, zagwizdał:

- No, matka, to naprawdę ty?! I jak tobie udało się nie starzeć obok takiego bałwana jak ja? A suknia! Nowa? W długi wlazłaś? Ukarzę…

Ich stolik stał przy samym oknie. Zasłona kołysała się od lekkiego wiatru i od czasu do czasu odkrywała błękit delikatnych morskich fal, szumiących całkiem obok. Długo wybierali wino. Zatrzymali się na lekkim włoskim, akurat na wieczór we dwoje, niemocne, z delikatnym bukietem. Niech nie kończy się ten wieczór, niech cieszy się kobieta ze swego zrodzonego w cierpieniu szczęścia. Życie nauczyło ją cenić niepowtarzalne chwile. Najpierw, kiedy Oleg zaproponował jej wyjazd do Soczi, wziąć dziesięć dni urlopu, ona z kartką papieru zaczęła podliczać koszty. A Oleg rozkręcił się jak nigdy. Jeśli jechać to w wagonie sypialnym, jeśli wynajmować pokój w pensjonacie, to luks, i jeszcze garderobę odnowić – okrąglutka sumka. Wahała się, odmawiała męża, a on jej: „Głupia, jeden raz żyjemy, trzeba urządzać sobie święta, trzeba umieć wznieść się nad bytem”. Oleg mądry. Lepszego prezentu na srebrne gody nie można było wymyślić. Oczywiście, trzeba będzie potem z lekka zacisnąć pasa… Nie, nie, nie myśleć o nieprzyjemnym!

- Wina! Ja jeszcze chcę wina!

Tańczyli.

- Wina, jeszcze chcę wina!

Już całkiem w ciemności wyszli z restauracji. Zgrabna kobieta w czarnej, eleganckiej sukni na wąskich ramiączkach, obok niej zapobiegliwy mężczyzna, z lekką siwizną, wysoki. Ładna para, powiedziałby o nich każdy napotkany. Ładna para.

Dwadzieścia pięć lat, przeżyte razem, nie oddaliły ich od siebie, a nauczyły cenić się wzajemnie. Wiek to nie dziecięca biżuteria. Wiek to kamień drogocenny, który przy umiejętnym szlifie sposobny jest zabłysnąć blaskiem powściągliwym i godnym. Irena padała z nóg ze zmęczenia, od wypitego wina, od uczuć przepełniających duszę.

- Ty śpij – powiedział Oleg, kiedy wrócili do pokoju – a ja pójdę zapalę na podwórku.

Ona zasnęła. A w środku nocy nagle zbudziła się z powodu jakiegoś niepokojącego impulsu. Tak bywa: niby nic nie niepokoi, ale serce to doświadczony wieszcz, ma swoją mowę. Gdzie Oleg? Wstała. Narzuciła płaszczyk, wyszła w czarną duchotę południowej smolnej nocy. Całkiem niedaleko zobaczyła samotny ogieniek papierosa. Oleg! Zaraz podkradnę się i zacałuję, jedynego, niepowtarzalnego, kochanego… Zdjęła sandałki, na palcach obeszła ławeczkę z prawej i stanęła pod krzakiem magnolii, przyczaiwszy się, i się uśmiechając. I tu zrozumiała, że się pomyliła. Na ławeczce siedzieli dwoje, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna palił, a kobieta pochlipywała i mówiła:

- Ja nie mogę dłużej, to tortury, rozumiesz… Dlaczego ty to wszystko robisz, jak długo będziesz jeszcze udawać i zawracać jej głowę? Pora coś zdecydować.

„Każdy ma swoje” – pomyślała Irena i miała właśnie niezauważalnie odejść.

- Ty cierpliwie poczekaj, wytrzymaj, słoneczko moje kochane. Ty przecież wiesz, jak ja ciebie kocham, będziemy razem, zobaczysz. Ale nie teraz. Mamy jubileusz, srebrne gody, nie mogę przecież powiedzieć jej o tym teraz. To okrutnie, Tania, zgódź się, to okrutnie.

To był głos Olega. Przez kila pierwszych sekund Irena czuła, że ziemia popłynęła pod jej stopami. Ale potem utkwiła wzrok w czerń, zamieniła się w słuch, bojąc się upuścić choćby słowo:

- Okrutnie? A nie okrutnie kupować mi bilet w sąsiednim przedziale, przywozić mnie tu, abym codziennie widziała twoją promieniejącą ze szczęścia żonę, nie okrutnie obdarzać mnie krótkimi pośpiesznymi spotkaniami, nocą, na wilgotnym piasku, póki ona śpi w luksusie.

- Pocierp. To jej ostatnia radość. Wrócimy, wszystko jej powiem. Sam jestem zmęczony. Jesteś przecież mądra, Tanieczko, wytrzymaj.

- Ja cię kocham, Oleg. I gotowa jestem cierpieć, ile powiesz.

- To dobrze, ja też ciebie kocham, już całkiem wkrótce będziemy razem i nikt nas nigdy nie rozdzieli. Pójdę, już i tak się zasiedziałem…

Ona go wyprzedziła. Zdążyła. Położyła się, odwróciwszy się do ściany, przyczaiła się. On długo pluskał się w łazience, potem cichutko, bojąc się ją zbudzić, położył się obok. I natychmiast zasnął.

Rano Irena wiedziała, co zrobi. Noc chociaż i krótka, dlatego że letnia, ale idzie w niej, widocznie, godzina za dwie, skoro zdążyła Irena kilkakrotnie przegrać płytę ich niepowtarzalnej weselnej podróży. I po tym wszystkim zaskakujące: ona nie płakała. Suchymi, zaczerwienionymi oczyma patrzyła w czarny sufit, dopóki niewyraźnie nie ukazała się na nim ledwie dostrzegalna plama abażuru. Potem plama zrobiła się wypukła, potem w całej swojej okazałości ukazał się przystojny – abażur ich rozkosznego rodzinnego luksusu, zielony, aksamitny, nie męczący wzroku.

Irena wstała, bojąc się, że Oleg zbudzi się wcześniej i ona nie wytrzyma. Wyszła nad morze, ale i tu ściskało ze strachu serce: a jeśli spotka Tatianę. Obeszło się. Oleg stał na balkonie i niespokojnie wpatrywał się w alejkę ogrodu.

- Gdzie ty zniknęłaś? Na śniadanie spóźnimy się!

- Idź, dogonię cię! – chciała powiedzieć wesoło, a wyszło wyzywająco głośno, prawie wrzaskliwie.

Tak, ona wiedziała, co zrobi. Włoży swoją wieczorową suknię. Pluć, że jest ranek, że będzie wyglądać w niej głupio. Głupiej, niż wyglądała obok męża, który w sąsiednim przydziale umieścił swoją kochankę, wyglądać już nie może. Ona odejdzie pięknie i wybawi go od oczekiwania odpowiedniego momentu. Ze swego srebrnego wesela przeprowadzi go do wesela nowego, życie rozkręca się szybko: „Oleg, chwytaj chwilę!” Ona nienawidziła go, chciała go rozdeptać, rozszarpać na strzępy, ale wiedziała, co zrobi.

Śniadanie było w pełni, kiedy Irena weszła do restauracji w swojej czarnej, na ramiączkach, sukni. Spojrzała w lustro, które trafiło się po drodze. Maska. Maska zamiast twarzy. Nieładna, nieżywa. „Stara, jaka jestem stara…” Wystraszyła się sama siebie. Usiadła. Oleg zesztywniał, zobaczywszy ją w „atutowym” stroju:

- Co ty, zgłupiałaś?

- Jak hulać to hulać. Zamów mi koniak. Jeśli można, taki, jak piliśmy w pociągu, pamiętasz?

Kelner przyniósł koniak. Ona nalała sobie w duży puchar do soku, skosztowała.

- Ja chcę wygłosić toast.

Oleg wyczuł zło:

- Przestań histeryzować.

Ona wstała i przez całą salę, z pucharem, skierowała się do stolika Tani. Ta siedziała plecami do niej, smarowała masłem kawałek chleba, spokojnie rozmawiając z sąsiadką.

- Ty piłaś koniak za nasze rodzinne szczęście – głośno powiedziała Irena. Tania drgnęła, zwróciła do niej bladą twarz. – Teraz ja chcę wypić za twoje szczęście – ona chciała kontynuować przygotowaną w nocy wypowiedź, piękną, kwiecistą, ale kamyk nienawiści zatknął krtań, ona zasyczała, przestraszyła się swego głosu:

- Udław się – i wylała koniak w twarz rywalce.

Co było potem – nie wie. Uciekła z trudem, utrzymując się na wysokich obcasach. Powrzucała rzeczy do walizki, wybiegła na ulicę. Dopiero w samolocie doszła do siebie, wypiła zaproponowaną przez stewardesę kawę.

Wkrótce po tym właśnie zadzwoniła:

- Ja skompromituję go na cały biały świat…

Żądza zemsty dodawała sił, ona wzięła na siebie organizację rozwodu, zadzwoniła do szefa Olega i otworzyła mu oczy na „wzorowego” podwładnego. Wyłożyła dla syna w szczegółach całą historię ich krótkiego urlopu i ogłosiła: „Ty już nie masz ojca, on umarł dla ciebie i dla mnie”. Syn objął ją, a ona ciągle w żaden sposób nie mogła zapłakać. Przeszło ze dwa miesiące, Irena zmęczyła się zemstą, zapragnęła współczucia i zaczęła szukać go wśród bliskich. Ale czy znalazła? Osądzać – to jesteśmy mistrzami. „Ech, nie trzeba ci było kruszyć kopii, odeszłabyś spokojnie”. „Ech, nie powinnaś była wtajemniczać w swoje problemy syna. Ech i ech, ileż różnych „ech” na jej wyczerpaną, złamaną przez nienawiść duszę. Pewnego razu zapragnęła zadzwonić do Olega i poprosić go o spotkanie. Nie-nie, ona o nic nie rościła pretensji, ale nich on jej opowie, w jaki sposób udało mu się ulokować w swoim sercu dwie kobiety, jak potrafił tak mistrzowsko ukrywać przed nią swoje uczucia do Tani. Przecież ona ani razu nie poczuła trwogi. Tylko wtedy, kiedy zbudziła się wśród nocy i poszła go szukać. Nie zadzwoniła. Akurat i wiedziała: nigdy nie zadzwoni. I jeszcze wstydziła się… wstydziła się wspominać tą swoja „maskaradę” w restauracji, uciekała przed wspomnieniami, ale one dopadały ją i męczyły. Wtedy zadzwoniła do mnie drugi raz i poprosiła o spotkanie. Przypomniałam jej nerwowy, podniecony głos, wyrzuty.

- Przyjdzie pani.

Przesiedziałyśmy dwie godziny na skórzanej kanapie w korytarzu. Mówiła najpierw szybko, ale potem uspokoiła się. Ja słuchałam i zastanawiałam się nad tym, co dawno zauważyłam. Nam łatwiej rozmawiać z obcymi. Obcy nie znają nas dobrze, możemy wygładzać swoje postępki, usprawiedliwiać się. Oto i Irena. Przeżyła z Olegiem wiele lat, a nie zorientowała się. Owszem, mówiła, on okazał się skryty, przebiegły. Jaka podłość… Ale ona silna, zniesie to. I nagle westchnęła, popatrzyła na mnie smutnymi szczerymi oczyma:

- Może, do cerkwi pójść? Mówią, pomaga…

A za trzy dni znów zadzwoniła:

- Chodziłam. Z batiuszką rozmawiałam. A on mi: „Wybacz mu!” Ja powinnam wybaczyć Olegowi, jak to pani się podoba! On zdradził mnie, on wsadził mi nóż w samo serce i to ja powinnam mu wybaczyć! Nic nie rozumiem… Czyż można wybaczyć zdradę?

- Wybaczyć można wszystko. Tylko niestety nie wszyscy to mogą…

Nie dzwoniła bardzo długo. A ja wspominałam ją często, żałowałam, że nie wzięłam numeru telefonu i jak się ucieszyłam, kiedy usłyszałam:

- To Irena. Pamięta pani, historia z urlopem w Soczi? Mogę przyjść? Proszę o jeszcze trochę cierpliwości…

Znów siedzimy na redakcyjnej skórzanej kanapie i znów nigdzie nie śpieszymy się. Czyż można śpieszyć, jeśli siedzący przed tobą człowiek mówi bardzo ważne zrodzone w cierpieniu słowa:

- Znów poszłam do batiuszki po pocieszenie. A on swoje, pocieszać nie będę, a oto nastroić duszę na przebaczanie pomogę. A ja znów do niego: „Nie wybaczę, nie jestem w stanie wybaczyć”. A on swoje: „Staraj się – i będziesz w stanie, a bez wysiłku czyż można w życiu osiągnąć cokolwiek wartościowego?” Do cerkwi chodziłam jak do pracy. Syn zaniepokoił się: „Mamo, obyś się nie przemodliła”. A potem nagle mówi: „Patrzę na ciebie i nie poznaję, to ty czy nie ty. Jakaś pogodna, mamo, się zrobiłaś”. A ja sama czuję, w środku pojaśniało. Mam ikonę – „Utoli moja pieczali” (Utul moje boleści). Stanę przed nią, modlić się nie umiem, tak stoję. A ono – odpuszcza… A jeszcze „Umiahczenije złych sierdiec” (Zmiękczenie złych serc) kupiłam, niewielką, tekturową, jaka różnica. Proszę o zmiękczenie mego serca, tak bardzo zawzięło się ono po tej historii. A potem jakby kurtyna się odsunęła: tyle zobaczyłam w swojej duszy, Olegowi ze mną niesłodko się żyło, nie z dobrego życia na młodą się zapatrzył. Postanowiłam. Niech będzie, co ma być. Zadzwoniłam. Tania podniosła słuchawkę. Ja mówię, to Irena, ty wybacz mi za wszystko. I Olegowi przekaż, że proszę go o wybaczenie. Tak lekko się zrobiło! Jakie to zadziwiające uczucie – czyste sumienie. Powinniśmy takie święta codziennie świętować, a my z nich wydarzenia robimy. Jakby czyn bohaterski – wybaczyć człowiekowi. A to nasz obowiązek wobec Boga.

Dużo myślałam o tej obcej mi rodzinie. Mówią, z dobrobytu, dobra nie szukają. Tylko zdarza się, życie obala ludowe mądrości. Bywa, akurat z dobrobytu właśnie uciekają. Ku niedobremu. Do niezorganizowanego. Do czegoś nowego, od codziennego i nudnego. Ale i nowiutkie przejada się szybko i też staje się codziennością. I wtedy już, zdarza się często, znów powracają do dobrego. Przybici, zawstydzeni, zasmakowawszy radości cudzego słodkiego ciasta, które zawsze na początku jest słodsze, niż własne. Jak ono ułoży się u Ireny i Olega? Nie można zrzucić z konta przeżytych razem lat, może, opamięta się, być może, zasłoniwszy ze wstydu twarz, przyjdzie do niej pewnego razu i powie: „Wybacz”. A może właśnie przeznaczenie swoje znalazł na stare lata, i tak bywa, i tak się zdarza. Bardzo chce się pomyślnego zakończenia i bardzo chce się pocieszenia dla Ireny, nagrody za jej pragnienie przebaczyć, za jej wysiłki pokonania swojej dumy. A ona niedawno wzięła i przyszła. Z bukiecikiem konwalii:

- To nie od staruszki z przed metra, a z daczy. Konwalii tego roku… Syn skończył studia i myśli o żeniaczce. Dziewczyna dobra, skromna, czego jeszcze ma szukać.

Na urlop ona chce pojechać na Wałaam, tam, mówią, wielka łaska.

O Olegu ani słowa. Trzeba było zapytać.

- I nie wiem, co powiedzieć. Oto już drugi miesiąc mieszka u nas na daczy. Ziemniaki posadził, klomb zrobił. Widocznie nie wyszło mu z Tanią, a może, pokłócili się, przeczekuje. Ja przyjeżdżam, on do lasu wychodzi albo w pokoju się zamyka. Niezręcznie mu spotykać się ze mną. Zechce porozmawiać, ja z radością, a sama na siłę nie będę.

Natalia Suchinina


Powrót