Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Oto już drugą godzinę siedzę przy gorącym kominku, całkiem blisko ognia, dlatego że namarzłam się. Odeszłam daleko, do kanionu, aby ostatni raz nacieszyć się morzem i samotnością. Czarna chmura nadciągnęła niepostrzeżenie. Przemoknąwszy do nitki, powoli dobrnęłam, grzęznąc w mokrym piasku plaży, pod strzechę domu, gdzie oto już prawie miesiąc mieszkałam i skąd jutro wyjadę.
Długo nie mogłam ogrzać się. Już całkiem zdecydowałam, że zachoruję, wrócę do Moskwy z dżentelmeńskim zestawem symptomów przeziębienia – kaszel, katar, ból gardła. Ale stary Aszot zakrzątał się, zaskrzypiał drzwiami tak samo starego domu, zaszurał ciężkimi nogami po schodkach. A po chwili delikatnie zastukał do mego pokoju:
- Rozpaliłem w kominku. Zejdź, powinnaś się rozgrzać, słuchaj…
Bujany fotel prawie dotykał paleniska. Aszot bardzo przeżywa, usadza, okrywa wytartym kraciastym kocem. Na słabo widzących oczach okulary. Okulary z jednym uchwytem co chwila spadają. On odruchowo łapie je wlocie, znów zawraca na duży, brązowy od opalenizny nos. Oto już wkrótce dziesięć lat, jak staruszek Aszot sam żyje w dużym, niezadbnym domu w kanionie między dwiema niewysokimi górami, na brzegu morza. Jego żona zmarła na atak serca, który chwycił ją, kiedy pojechała w gościnę do syna do Soczi.
- Nawet nie pożegnaliśmy się. Ona wyjechała, mnie nie było w domu, poszedłem polować na przepiórki. Nie uścisnęliśmy się przed śmiercią, o wzajemne przebaczenie nie poprosiliśmy.
Aszot często wspomina o niej, często powtarza się, opowiada jedno i to samo. Ze staruszkami tak bywa. Słucham po kilka razy, nie przerywam, z kim jeszcze porozmawia, kiedy odjadę.
Wcześniej na Picundzie od urlopowiczów nie było odpoczynku. Prosili się nawet na podwórko z namiotem – tylko wpuśćcie. A po niedawnej wojnie nikt tu nie jedzie, granica zamknięta, ziemia przepełniona pogłoskami, a i teraz poszła moda na tureckie wybrzeża. Oto i spędza swoje dni stary Aszot w dużym pustym domu. Kilka lat wstecz, odpoczywając w pobliskim pensjonacie, my z przyjaciółmi zabrnęliśmy do kanionu z powodu ciekawości i spaceru. Aszot zaproponował kupić u niego wina. Kupiliśmy. A on jeszcze i po szklance „za tak” nalał. Wino było wspaniałe, wytrawne, chłodne, z piwnicy. On wtedy zaprosił: „Przyjeżdżajcie, miejsca dużo, morze obok, wina w piwnicy pod dostatkiem, owoców też nie kupować…” I oto już drugi rok uciekam od moskiewskiej krzątaniny do starego domu starego Aszota. Moja skromna lepta za zamieszkanie – pomoc mu zimą dociągnąć do lata. Czyż dużo trzeba staruszkowi? Cukier, mąka kukurydziana na mamałygę, zapałki… Tym razem jakoś szczególnie rzuciło się w oczy: osłabł Aszot. Życie całkiem przygięło go do ziemi, ślepowate oczy łzawią, nogi osłabły, ale porusza cię. Cały dzień depcze po podwórku i po domu. Wszystko w jego podwórku i domu po staremu. Tylko kominek…
- Kominek przed twoim przyjazdem zmontowałem. Zacząłem zimą marznąć. Starość. A spróbuj, znajdź teraz zduna. Był jeden, wyjechał do Krasnodaru do syna, tam, mówi, klienci spokoju nie dają. Piec przecież w każdym domu potrzebny. Wcześniej bez pieca żyłem, u nas zimy ciepłe, ale starość…
Aszot ulokował się obok mego fotela na małym stołeczku. W jego rękach pogrzebacz, od czasu do czasu stuka pogrzebaczem po płonących polanach.
- Ile nachodziłem się, słuchaj… Nikt nie bierze się kominków murować. Byłbym młody, nauczyłbym się piece stawiać, dobry interes, dla ludzi potrzebny i opłacalny. A tu sąsiad do rodziny na pogrzeb pojechał, to za kanionem, daleko, tam stara droga, jeszcze mój dziadek po niej jeździł. Tam wieś w górach, taka mała wieś. Przyjeżdża – i do mnie:
- Znalazłem tobie, Aszot, zduna. Mieszka we wsi, w górach, tylko stary, jak ty. Mówi: „Przyjadę, zmuruję kominek, jeśli tylko Aszot popędzać nie będzie. Pomału złożę”. Ucieszyłem się, słuchaj, po co popędzać człowieka, mówię. Dokąd mi się śpieszyć? Kominek potrzebny na zimę.
I oto pewnego razu zajechała na podwórko Aszota bryczka. Wysiadł z niej sprawny staruszek, wysoki, szczupły, z akuratnie przystrzyżonymi wąsami, w ciemnozielonych bryczesach, wpuszczonych w wypolerowane wąskie buty. Zdun Zaur. Małomówny, surowy, ważny. Długo chodził wokół przygotowanej przez Aszota cegły. Przyglądał się, palił fajkę. Potem długo obstukiwał kąty w pokoju, wszystko szacował, co i jak. Aszot nie wtrącał się, nie ponaglał. Ale serce mu zamierało. Co, jeśli zdun poprosi zapłacić mu pieniędzmi? Jakie pieniądze u Aszota? Żadnych pieniędzy. Mąką kukurydzianą może zapłacić i jeszcze winem, ciemnym winem z jego słynnej na cały wąwóz „Izabeli”.
Tydzień mieszka Zaur w domu. Nie popędza go Aszot. Nie wysila się zdun, kładzie nieśpiesznie po cegiełce, pyka swoją fajką. Okazuje się też wdowiec. Ale jego żona długo chorowała, całą ją, biedną, skręciło, kukurydzę obłamywała i upadła biedna w bruzdę miedzy rzędami. Wymęczyła się. A on całe życie w górach. Urodził się tam, ożenił się, tam też umierać będzie.
- Jesteś jeszcze krzepki – dodaje mu otuchy Aszot. – To ja spróchniały pień, a ty krzepki…
- Jaki tam krzepki – macha ręką Zaur – tak tylko z wyglądu, a w środku takie samo próchno…
Rozmawiają. Zwłaszcza wieczorami, kiedy Zaur, namęczywszy się z cegłami, leży popykując fajeczką, na dziurawej kanapie Aszota. Aszot obok przy stole kroi ostrym nożem tytoń. Sam nie pali, kroi dla Zaura. Na stole duży gliniany dzban. Z winem.
- Masz wyjątkowe wino. Widocznie cukru do niego nie dodajesz. Jeśli cukier, jest posmak. A to słońcem pachnie.
Ukończył zdun robotę. Dwa razy schodził Aszot do piwnicy, dwa razy napełniał dzban swoim wyjątkowym, pachnącym słońcem winem. Pili bez pośpiechu, długo wygłaszali toasty – za dzieci, które rozleciały się po świecie, za pamięć rodziców, za to, żeby był pokój, żeby kukurydza na polach obrodziła, żeby nabierał słońcem winogron w winnicach.
- Wiesz co, Aszot, ty mi teraz jak brat i ja tobie, jak bratu, płot poreperuję. Widziałem za domem: płot całkiem upadł. Ty sam nie poradzisz, a mi na razie Bóg daje siły.
- Zaur, przecież ja ci za to… Ja bez płotu w żaden sposób nie mogę, sąsiada kury zamęczyły, kozy lazą. Ja tobie za to całą beczkę wina dam. Całą beczkę. Za kominek chciałeś pół beczki, a za kominek z płotem całą. Sam na bryczkę załaduję, powieziesz.
- Wino, oczywiście, masz wspaniałe. Ale całą beczkę… A sam z czym zostaniesz?
- A ja mam jeszcze jedną beczkę. Też pięćdziesięciolitrowa. Mam dwie, jednakowe, sam wybierzesz.
Ale oto już Zaur i płot postawił. Już i ścieżkę do letniej kuchni wyłożył cegłami, które zostały od kominka – po co Aszot ma jesienią błoto miesić? Już siedzą przy ostatniej kolacji dwaj wdowcy. Na stole znajomy dzban, ser suluguni, talerz z dymiącą mamałygą. Jutro z rana, jak najwcześniej, przed upałem, Zaur bryczką pojedzie po górskiej drodze do siebie do wsi. Gospodarz nie skrzywdził gościa. Sam wytoczył z piwnicy beczułkę z mocno wbitym drewnianym korkiem, sam załadował ją na bryczkę:
- Z Bogiem, Zaur. Chodź, odprowadzę cię na koniec wsi.
Poszli. Koń ponuro pociągnął w górę. Pokonawszy podjazd, poszedł raźniej, staruszkowie przyśpieszyli kroku.
- Do domu się śpieszy, czuje, że do domu. Wygościłem się – smutno powiedział Zaur.
- O, do tego eukaliptusa podprowadzę, tam nasza wiś się kończy, dalej jedź sam… – też smutno powiedział Aszot.
I tu trafiła się na drodze głęboka koleina. Koło bryczki wpadło w nią, jakoś bezradnie pisnęło i – zeskoczyło. Bryczka wywróciła się na bok, zsunęła się na bok i beczułka, a wystraszony koń zaczął oglądać się do tyłu, kręcąc głową i wyraźnie denerwując się. Rzucili się do koła, zastękali. Zaur zaczął wyzywać konia, a ten i sam nie cieszył się z kraksy, do domu szedł, i oto zatrzymał się. Zdecydowali, żeby łatwiej było nałożyć koło, zdjąć z bryczki ciężką beczułkę z winem. I dopiero teraz zobaczyli. I – zdrętwieli…
Od uderzenia korek z beczki wyleciał i pod bryczką obficie rozlała się czerwoną kałużą znamienita „Izabela” Aszota! Rzucili się do beczułki – leży pusta, niegodna uwagi.
- Dawaj, bracie, koło naprawiać, mi przecież do domu trzeba… – pierwszy przerwał milczenie Zaur.
- Wiesz co, ty na razie tu posiedź, a ja do domu pobiegnę po łopatę, a i młotek potrzebny, jak bez młotka koło nałożysz? Ja pójdę, ja szybko. – Aszot powoli podniósł się i poczłapał na starczych nogach po górskiej drodze w dół.
Nie było go długo. Kiedy Zaur zobaczył Aszota, ten szedł jakoś dziwnie, jakby kłaniając się, co chwila prostował się, potem znów się kłaniał. Zaur wpatrywał się w odległą na razie sylwetkę przyjaciela i nic nie rozumiał. A kiedy zrozumiał… A kiedy zrozumiał, poczuł w gardle pojawiający się nagłe ucisk. Aszot toczył beczkę!
Zaur pośpieszył na spotkanie. Aszot wyprostował zesztywniałe plecy, wyprężył się:
- Oto, bierz. Ona dokładnie taka sama, jak ta, i wino w niej takie samo…
- Co ty, bracie, co ty! Po co mi twoja beczka z winem. Przecież tak nie umawialiśmy się. Ona jest twoja. A moja… Kto winien, że wszystko tak wyszło.
Aszot usiadł na trawie, jego spocona twarz była zmęczona, oczy łzawiły:
- Ty zapomniałeś, czy co, bracie, nasze zasady? – zapytał surowym głosem. – Przecież jesteś jeszcze u mnie w gościnie. Tam za eukaliptusem dopiero kończy się nasza wioska. Znaczy jesteś jeszcze moim gościem. Jak mogę wyprawić gościa do domu bez obiecanego? Bierz. To twoja beczka, zgodnie z prawem twoja.
Zaur milczał. On nie zapomniał prawa. On wiedział, że nie ma sensu sprzeczać się teraz z Aszotem, jak nie miałoby sensu sprzeczać się z nim, jeśli znalazłby się na miejscu Aszota. Oni trochę postękali i nałożyli na oś zsunięte koło. Zaur sam podtoczył beczkę do bryczki, sam ostrożnie postawił ją na miejsce poprzedniej.
- Idź, Aszot, namęczyłeś się ze mną.
- Nie bardzo – Aszot smutno uśmiechnął się – ja ciebie do eukaliptusa odprowadzę, do końca naszej wsi. Dopóki jesteś moim gościem, ja odpowiadam za ciebie i za twoją bryczkę, i za konia, i za wino…
Pobrnęli w kierunku eukaliptusa. Iść było całkiem niedaleko, metrów ze trzysta, nie więcej.
…Drwa w kominku trzaskają. Wielki gliniany dzban stoi na kominku, z gracją wygiąwszy gładkie, błyszczące ucho. Patrzę na niego pod wrażeniem usłyszanego przed chwilą opowiadania. Aszot przechwytuje spojrzenie i rozumie je po swojemu:
- Więc widzisz, nie mogę ciebie teraz winem poczęstować. Nie ma wina, dzban pusty. Ale to nic, da Bóg winogrona następnego roku, będzie wino. Ty przyjeżdżaj, obowiązkowo przyjeżdżaj.
Jak tam teraz, mój stary gospodarz Aszot? Prawdopodobnie, w tą noworoczną noc siedzi przy napalonym kominku sam, w bujanym krześle, zawinąwszy się w koc, stuka pogrzebaczem w poczerwieniałe polana. Prawdopodobnie spogląda na zegarek, bojąc się przepuścić odpowiedzialny moment połączenia się dwóch wskazówek w jedną, a obok na kominku stoi piękny dzban. Pusty. Dlatego że prawo gościnności sto razy ważniejsze niż świąteczne toasty.
A ja wiem, co zrobię. Kupię na powitanie Nowego Roku nie tradycyjnego szampana, a butelkę ciemnoczerwonej „Izabeli”. Schowam ją do czasu w lodówce, a kiedy zbiorą się goście, wyjmę, lodowatą, zaroszoną, przeleję wino do kryształowej karafki i postawię, uroczyście postawię na noworoczny stół.
- Tak – powiem – nie będziemy strzelać w sufit szampanem. Ostrożnie nalejemy do lampek wytrawnego rubinowego wina i będziemy pić je małymi powolnymi łykami. Od migoczących na stole świec wino zaiskrzy się, wpuści w siebie szczęśliwy zamęt szczęśliwej świątecznej nocy.
- Skąd takie cudo? – zapytają goście.
- To wino podarował mi pewien stary człowiek. On wyhodował winogron zdumiewającego gatunku, żeby radować tych, kogo kocha. Prawda, to wino ma szczególny, wykwintny bukiet? Ono pachnie słońcem, górami, morzem.
- Tak, przecież nie można porównać z kupionym – zgodzą się goście. A mi zrobi się wesoło.
Natalia Suchinina
Aszot – ormiańskie imię tłumaczone jako „nadzieja tego świata”