Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


MĘSKIE ŻYCIE W DOLINIE OCZAROWANIA

Czy bylibyście w stanie cały dzień od zorzy porannej do gęstego zmierzchu przemilczeć, jakbyście wody w usta nabrali? I nie po prostu przeczekując w ustronnym zakątku, a znajdując się «u wszystkich na widoku», wśród rozmownego do niemożliwości otoczenia, które na wszelkie sposoby stara się rozwiązać twój język? «Obiad szybko?» – Pytają. «Pójdziesz w piłkę grać?» – Dopytają się. A bylibyście w stanie cały dzień od zorzy porannej do gęstego zmierzchu, ziarnka maku do ust nie wziąć, wzgardzić śniadaniem, obiadem , kolacją, zadowolić się tylko wodą źródlaną, która rozpływa się po waszym wygłodzonym brzuchu, z oburzeniem warczy i niepokoi się? A przyjaciele przy tym apetycznie pochrupują rzodkiewkę, pochłaniają po dwie porcje uchy i proponują ci kpiąco-wspaniałomyślnie: „Zjedz pół talerzyka! Ależ aromat, udała się ucha jak nigdy…” A bylibyście w stanie porzucić urządzone obozowisko i oddalić się na dobę w nieprzebyte knieje i wysiedzieć tam noc przy ognisku, stukając zębami ze strachu i chłodu?

«Nieprosta» próba – powiecie i dobrze pomyślicie, czy warto zgadzać się na takie egzaminy. Prawosławni tropiciele z Krasnodaru też dobrze pomyśleli. I – zgodzili się. Teraz ze wzruszeniem wspominają, wesoło...

Najtrudniejsze – milczeć. Ja ledwie nie złamałem się. Pytają mnie dokąd ojciec Eugeniusz poszedł. Już nawet usta otworzyłem… powstrzymałem się – u Antona Sapunowa na rękawie niebieskiej kurtki munduru obok emblematu prawosławnego bractwa młodych tropicieli maleńka jaskrawa naszywka: trzy eleganckie, lekkie piórka. Milczek, postnik, pustelnik.

Ale teraz już po egzaminach, młodzi tropiciele milczeć nie muszą. Przeciwnie, trzeba jak najwięcej opowiadać przyjezdnym, to znaczy dla mnie, o życiu-byciu tropicieli. Opowiadają:

- Pewnego razu na obozowisku zaatakowała nas nawałnica. Czarne chmury, wicher gnie drzewa, a my wszyscy – do ikony Matki Bożej rzuciliśmy się. Nawałnica ucichła, dzięki Bogu, wspomina siedmioklasista Ilja Kurdiukow.

- A pamiętacie, jak nabożeństwo za zmarłych na brackiej mogile we wsi Kura-Cecie służyliśmy? Noc, a my wszyscy ze świecami w rękach, miejscowi płakali – to Katia Gorliwiec.

- Dlaczego, Katia, ty wstąpiłaś do bractwa tropicieli, miałaś jakiś szczególny cel?

Dziewczyna poważnie patrzy na mnie.

- Cel, chyba, wszyscy mamy jeden – być prawosławnymi.

Tak, z powodu tego celu wstąpili do bractwa prawosławnych tropicieli i Anton Uszakow, Iwan Dulniew, Nadia i Ilja Jaszczenko. Z powodu tego celu zgromadził ich wszystkich pod swoim skrzydłem kapłan Jewgienij Iwanow. Można zaraz w pośpiechu zaprotestować: czy nie lepiej przyłączyć dzieci do cerkwi wprost, chodzić na niedzielne nabożeństwa, pościć, uczyć się Zakonu Bożego? Czy nie okrężną drogą idą do prawosławia młodzi tropiciele i w ogóle, czy dopuszczalna jest zabawa w prawosławiu, czy nie ma tu zamiany poważnych pojęć lżejszą opcją dla zabawy? Zaprotestuję od razu. Prawosławni tropiciele chodzą do cerkwi, stoją podczas długich nabożeństw, przyjmują Eucharystię, przestrzegają postów. Żadnych ulg nie mają. Skoro nazwali się prawosławnymi… ale chodzi o to, że dzieci cerkiewne są odosobnione, a oni żyją w świecie, w którym samotnemu łatwo zginąć. W klasie, na ulicy, czasami nawet we własnym domu one są samotne, nie mogą ich zrozumieć, błogosławione zaczątki wiary, bywa, więdną pod naciskiem złego i okrutnego świata. Bokserzy wiedzą, że na ring trzeba wychodzić po poważnym treningu. I im silniejszy przeciwnik, tym twardsza powinna być stal nalanych mięśni. Obozy tropicieli w diecezji Krasnodarskiej – to właśnie ten trening, podczas którego prawosławne dzieci uczą się patrzeć światu w oczy bez bojaźliwości, uczą się pozostawać sobą, walczyć z pokusami, wzmacniać się w prawosławnej wierze. To w żadnym wypadku nie jest zabawa w prawosławie, a elementy zabawy wykorzystywane tu są wyłącznie do wykształcenia niezbędnych życiowych cech – uczciwości, pracowitości, skromności, umiejętności przyjmowania życiowych kataklizmów bez paniki i rozpaczy, a z wiarą, modlitwą, nadzieją na pomoc Bożą, z gotowością znieść wszelkie przeciwności losu. Kto powie, że to zbędny bagaż dla naszych naiwnych osłabionych dzieci?

Zachwycałam się młodymi tropicielami. Pełni sił, rześcy, zwinni, rozgarnięci. Żadnego uciążliwego przynudzania, przeciwstawiania się innym, niecerkiewnym dzieciom. Wyczuwało się w nich szczególny smak do normalnego, zdrowego życia, obrzydzenie do grzechu, umiejętność stanąć w obronie siebie i wiary prawosławnej.

Ciągle nie mogłam zrozumieć, jak mam nazywać dziecięcą organizację tropicieli – klub, wspólnota, komitet, jak jeszcze?

- Bractwo – podpowiedziały same dzieci. – Bractwo prawosławnych tropicieli.

Cerkiew „Wszystkich Cierpiących Radości”. Świąteczna niedzielna służba. Proboszcz cerkwi ojciec Aleksij Kasatikow zapoznaje mnie z młodym ojcem Jewgienijem Iwanowym. Właśnie on kieruje bractwem prawosławnych tropicieli. „Ojciec Jewgienij – człowiek zadziwiający – mówi proboszcz. – Każdą wolną od służby chwilę spędza z dziećmi. Teraz lato, akurat pora obozów tropicieli. On opowie”.

Oto już trzecią godzinę siedzimy z ojcem Jewgienijem na ławeczce przy cerkwi, w cieniu ogromnej akacji i ja nie przestaję dziwić się z mądrej opatrzności Bożej, kierującej naszymi drogami-ścieżkami. Kto mógł zauważyć w studencie Wydziału Geografii Gienku Iwanowie przyszłego duchownego? Nikt. A i on sam, romantyk, miłośnik wypraw turystycznych, pieśni przy ognisku, nie myślał o duszpasterskiej służbie. Żył pełnią, łapczywie, pożądliwie witał wschody, z niecierpliwością żegnał zachody, szybciej, szybciej ku nowemu dniu… Trzęsienie ziemi w Armenii przyjął jak własną biedę. Rzucił się w biedę, która spotkała Armeńczyków jak do płonącego domu, bez namysłu, co z nim będzie. Rozgrzebywał rumowiska, pomagał grzebać zmarłych, budował pola namiotowe dla żywych, pocieszał płaczących. Przelotne spotkanie na jęczącej od biedy armeńskiej ziemi. Młodziutki seminarzyścik, skąd, jak się nazywa, teraz nie da się przypomnieć, podarował cieniutką książeczkę – modlitewnik. Kochający życie Gienek Iwanow przekartkował ją i odłożył. Do czasu. Znów wyprawy. Wspinaczki alpinistyczne, spotkania na szlakach. Spotkanie. Alpinistka moja… Wysoka zgrabna dziewczyna z żywymi oczami, studentka wydziału grafiki z jego uniwersytetu. Ślub! Jakie wesołe niezwykłe wesele „śpiewało i tańczyło” pod błękitnym niebem, na „parkiecie” wysokogórskiej ścianki wspinaczkowej. Bluza sportowa zamiast weselnego fraka, znoszone trampki zamiast lakierków. Panna młoda Olga w kraciastej koszuli kowbojce, w dresie była najpiękniejszą ze wszystkich spotkanych do tej pory dziewcząt. Tak, welonu nie było, ale czyż gęsta i miękka, górska mgła nie położyła się na jej weselną fryzurę lekkim dotykiem, czyż w jej oczach nie zobaczył szczęśliwy pan młody błękitu górskich strumieni i trzepotu skrzydła przemykającego nad „weselnym stołem” ptaka?

…Alpinistyczny życie ogarnęło wtedy całkowicie. Już wyłoniła się najbardziej upragniona przez wszystkich alpinistów ekspedycja – na Himalaje. Zaczęły się ćwiczebne wspinaczki. Pewnego razu, kiedy on już prawie dotknął stopą upragnionego szczytu, noga podwinęła się, i Jewgienij Iwanow zerwał się w dół. Długo nie mógł dojść do siebie, potem na krótko odzyskał przytomność. Znów stracił. Akia – nazywają się nosze dla alpinistów. Podobne są do łódki i on, zapakowany w śpiwór, zaczyna długie i męczące pływanie w tej łódce w kierunku ziemi, do bazy, do szpitalnego łóżka. Ratownik opuszczał go ostrożnie, powoli, z powodu strasznego bólu głowy Jewgienij tracił przytomność. Urządzili postój na noc. Maleńki placyk między dwiema prawie pionowymi skałami. Miejsca akurat dla dwóch osób. Zmęczony ratownik od razu zasnął, a Jewgienij patrzył w gwiaździste niebo, leżąc w akii, zawinięty, jak dziecko. Nagle usłyszał szum. Charakterystyczny narastający pomruk – alpiniści nie mogą pomylić go z niczym. Tak spadają kamienie. Kamienie spadają prosto nad nimi, nad ich malutkim obozem, nad jego akią. Złamana ręka nie porusza się. Jewgienij słabo, z bólem trąca towarzysza nogą. Kilka sekund i – oni przyciskają się do skały, do jej ostrego występu.

- Lawina kamieni! One leciały o milimetr od nas, omal nie zaczepiając. Uratowaliśmy się cudem… Tak bywa. Z połamanymi kośćmi, ze stłuczeniem mózgu trafiłem do szpitala. Leżałem jak skiba, nie mogłem przełykać, poruszać się, z bólu zamierało serce. I oto przypomniałem. Przyszła pora. „Ojcze nasz, który jesteś w niebie… Niech się święci imię Twoje…”

Pierwsza modlitwa, pierwsze westchnienie do Boga, pierwsza nadzieja na jego miłosierdzie i miłość. Półtora miesiąca na szpitalnym łóżku, powrót do życia. Trzeba było żywić rodzinę. Zostałem monterem, zacząłem krążyć po Rosji w poszukiwaniu zarobku. Teraz żartuje: „kochałem miasto za to, że można było z niego wyjeżdżać”.

Syn podrastał, trzeba było osiąść w domu, w Krasnodarze. Poszedłem po cerkwiach – znałem robotę budowlaną, montaż, stolarkę, elektrykę. W cerkwi Narodzenia Chrystusa przydałem się. Pracowałem z przyjemnością, chociaż i za kopiejki. Zacząłem chodzić na nabożeństwa, przyjmować Eucharystię, w rodzinie dojrzewał inny, prawosławny tryb życia. Wkrótce ojciec Aleksander Ignatow, proboszcz cerkwi, zapytał: „A co ty, Jewgienij, na to, żeby diakonem zostać?”

Pogubiłem się. Nie myślałem nigdy. Ale pomysł osiedlił się w sercu, i Bóg dla wzmocnienia go zaczął posyłać spotkania. Pojechałem do Moskwy, do cerkwi Mikołaja w Kuzniecach, gdzie zacząłem życie cerkiewne. Ojciec Władimir Worobjow pobłogosławił na święcenia diakońskie, bardzo poparł ojciec Wiktor Podgorny z cerkwi Georgija już w Krasnodarze, pouczał, podpowiadał, wstawiał się u władyki. W dniu święta świętego sprawiedliwego Jana z Kronsztadu Jewgienija Iwanowa wyświęcono na diakona. Potem – na kapłana. Zaczęło się odliczanie nowego czasu, czasu, za który Bóg rozliczy szczególnie…

Praktycznie od razu ze służbą duszpasterską ojciec Jewgienij zajął się dziećmi. On widział parafianki, wychowujące dzieci bez ojców, widział wyrafinowane, absolutnie nie przygotowane do życia dzieci ze środowiska inteligenckiego, wiedział, jak trudny i niebezpieczny jest wiek przejściowy w ogóle i czuł, że powinien, ma obowiązek wnieść swój wkład w tą sprawę. Po-pierwsze, według wykształcenia jest nauczycielem, po-drugie, alpinista, człowiek doświadczony, który wie, co ile jest warte w poważnym męskim życiu. I nad tym wszystkim główna jego posada na ziemi – prawosławny kapłan, prowadzący swoje stado ku zbawieniu. I tak oto pojawiło się w Krasnodarsku bractwo prawosławnych tropicieli, kierowane przez ojca Jewgienija Iwanowa.

Przyjechałam do Krasnodarska w porę otwarcia obozu letniego. Problemy zwalały się na batiuszkę jeden za drugim, ale on, jak przystoi byłemu alpiniście, przyjmował je mężnie. Plac pod obóz zagospodarować trzeba? Trzeba. Wybrali miejsce, ale zmontować namioty, wyposażyć toalety, prysznic trzeba? Trzeba. Założyć elektryczność, zaopatrzyć się w żywność…

Ze świata po nitce. Wiele dobrych spraw uczyniono na Rusi według tej sprawdzonej przez życie „reguły”. Oczywiście sam batiuszka, choćby był on nawet w czwórnasób alpinistą, po trzykroć tropicielem, nie podoła tej sprawie. Ale są, dzięki Bogu, dobrzy pomocnicy. Na przykład, Paweł Giennadiewicz Kuźmin i Margarita Iwanowna Sobolewa, kierownicy firmy „Jekatierinodarbiznes”. W ubiegłym roku, gdyby nie ich wsparcie, dla batiuszki byłoby oj jak nielekko. Ale – pomogli.

Tak, całe rodziny w Krasnodarze uważają sprawę prawosławnego wychowania za bardzo ważną, nie trzeba im udowadniać, że ich dzieci powinny wyrosnąć zdrowe nie tylko cieleśnie, ale i duchowo. Dlatego ojciec Jewgienij – człowiek w mieście znany. Dokąd byśmy z nim nie zaszli, wszędzie witają go serdecznie, z szacunkiem. Wice-prezydent Kubańskiego Związku Młodzieży Michaił Aleksiejewicz Dżuriło ciepło wspominał o nabożeństwie zadusznym na zbiorowych mogiłach marynarzy i żołnierzy piechoty w stanicy, gdzie przechodziła linia obrony. Panichidę służył ojciec Jewgienij wraz ze swoimi tropicielami. A przewodniczący Komitetu Regionalnego ds. Młodzieży Andrej Władimirowicz Fonariow nazwał ojca Jewgienija człowiekiem unikalnym:

- Miłość do sprawy, miłość do dzieci i miłość do Boga – oto co go wyróżnia.

I ogłosił radosną dla ojca Jewgienija wiadomość. Komitet wydzielił dla prawosławnych tropicieli siedemdziesiąt delegacji na obóz w najpiękniejszym w Krasnodarskim kraju miejscu – Doline Oczarowania. Mądra polityka, kiedy jednoczą się wysiłki kierownictwa świeckiego z kierownictwem cerkiewnym, obowiązkowo da dobre rezultaty. W Krasnodarsku dobrze to rozumieją. O tym rozmawialiśmy i z metropolitą Jekatierinodarskim i Kubańskim Izydorem. Władyka wiele dobrego powiedział o ojcu Jewgieniju Iwanowie i jego dziecku – bractwie prawosławnych tropicieli. Ale myślę, właśnie wsparcie władyki, jego pomoc, jego modlitewne kierownictwo poważnej sprawy wychowania krasnodarskich dzieciaków odegrało tu ważną rolę. Władyka Izydor zna tropicieli po imieniu, osobiście, zawsze interesuje się ich nauką, ich planami na przyszłość.

Dobra sprawa zadomowiła się na chronionej przez Boga Ziemi Krasnodarskiej. Dzieci Kubania przyzwyczajają się od młodych lat żyć z Bogiem w sercu, martwić się o przyszłość Rosji, wnikać w jej przeszłość, dążą do bycia w szeregach jej godnych obywateli. Och, jak dużo trzeba w tym celu trudzić się! Ale – „trudź się i módl się” – błogosławią nas święci ojcowie. To dwa najważniejsze, najbardziej perspektywiczne zajęcia. Trud uformuje charakter, modlitewne wzdychanie nagrodzone zostanie nieporównywalną z niczym duchową radością. Oni trudzą się. Oni modlą się. Każdego ranka w obozowej ciszy dźwięczy modlitwa tropicieli: „Boże, daj, abyśmy dzisiaj byli lepsi niż wczoraj. Amen”. A wieczorem, zanim odpłynie zachodzące słoneczko za ostry występ srebrzystej skały, dzieci staną w rządku, po-bratersku przycisnąwszy się ramionami do siebie, i poproszą” „Boże, daj, abyśmy jutro byli lepsi, niż dziś”.

Twardy jest sen ludzi, którzy nic nie zawinili w przeżytym dniu. A zwłaszcza na świeżym powietrzu, a jeszcze po pracy na chwałę Bożą, od której bolą plecy, a jeszcze pod ikoną Przenajświętszej Bogurodzicy, która rozpostarła nad dziecięcymi głowami Swoją zbawienną, Swoją niezawodną opiekę.

Natalia Suchinina


Powrót