Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


GDZIE PRZEPADŁY GILE

W napalonej izbie z dwoma okienkami z białymi nakrochmalonymi firankami, z małym stołem pod czyściutką ceratą, z pstrymi chodnikami od progu do łóżka, śpi dziewczynka. Dokładniej, nawet już nie śpi, a chytrze marszczy brwi, gdy tylko usłyszy babcine kroki.

Dwa razy spryt udawał się. Babcia podchodziła, patrzyła na śpiącą wnuczkę.

Żal budzić – wychodziła. A za trzecim razem…

- Wstawaj, Katiusza, wstawaj moja droga. Do szkoły – to pójdziesz dziś, czy jak zajdzie Pawlik powiedzieć, aby szedł bez ciebie?

Katiusza mruży, ale już jedno oko. Ona bardzo chce popatrzeć, jak uśmiecha się babcia. Wstawać nie chce się, pod ciepłą kołdrą tak bardzo dobrze. Jeszcze chwileczkę… A babcia podchodzi do okienka, podnosi brzeg zasłony i wydaje okrzyki zachwytu:

- Gile! Gile przyleciały! I jakie wyniosłe siedzą i jakie poważne, cóż za piękno, i stworzył Bóg piękno takie…

Katia szybko wyskakuje z łóżka. Człap-człap bosymi nogami do okienka. Gile! Nie ma gili.

- No, babciu, znów żartowałaś… wydęła usta obrażona Katiusza.

- Bo jak jeszcze ciebie zbudzić? – śmieje się babcia. – A przylecą twoje gile, przylecą, nigdzie się nie podzieją.

Katia zabiera się do szkoły. Już całkiem nie chce spać, wesoło uwija się po pokoju i na babcię już się nie złości. Ona to zawsze tak – żeby Katia wstała. Ale bardzo często gile rzeczywiście siedzą na gałęzi jabłoni przed oknem. Wtedy Katia przyciska się noskiem do szyby i szepcze cichutko: „Babciu, ich pięć, nie, sześć… Babciu, jakie to piękne”.

Dziś zjawiły się akurat, gdy Katia piła herbatę. Babcia nalała jej do dużego kubka herbaty z mlekiem, odkroiła duży kawał pierogu. I oto one – gile. Usiadły na gołych gałęziach, płoną jak pochodnie.

- Powiedziałam przecież, nigdzie się nie podzieją – babcia sama zachwyca się gilami.

Ale stukają drzwi, sąsiad Pawlik w naciągniętej na oczy czapce wpada do domu, policzki zaczerwienione od porannego przymrozku.

- Po co nie ubrana? Czekać nie będę. Katia śmieje się:

- Po co! Kto tak mówi – po co! I jeszcze czwórka z rosyjskiego. Trzeba mówić – dlaczego. A najpierw przywitać się: dzień dobry Barbaro Siemionowna, dzień dobry wnuczko jej Katiu!

Pawlik milczy. On tak zawsze – z Katią nie sprzecza się, ale i nie zwraca uwagi na jej wieczne zaczepki. Pawlik wioskowy, on urodził się tu, w Matronino, i nigdzie stąd nie wyjeżdżał. A Katia miastowa, ona mieszka z rodzicami w Moskwie, ale rodziców na cztery lata wysłali w delegację na Cypr. Katię przywieźli do babci, do wołogodzkiego obwodu. Kati tu się podoba, z babcią się godzą, w szkole specjalnych problemów nie ma, więc sobie żyje, rodzice przysyłają pieniądze, paczki. Babcia trochę na rodziców zrzędzi: po co dziewczynce tyle ubrań, sweter nie sweter, kurtka nie kurtka, nieładnie przed innymi pokazywać się, inni przecież nie mogą. Babcia ma rację, ileż razy Katia zauważała już na sobie zazdrosne spojrzenia koleżanek. Ale tak bardzo chce się nałożyć coś nowego.

- Babciu, przecież wyrosnę, mała będzie!

Babcia wzdycha. Chyba to jedyny konflikt z wnuczką. A we wszystkim innym, nierozłączna przyjaźń. I pośmieją się, i ponarzekają, i mają wspólne tajemnice. A czas szybciej leci, niż by się chciało. Oto już Katia ma szesnaście lat.

- Wstawaj, wnuczko, gile przecież siedzą na gałęzi, czekają, chcą ci życzenia urodzinowe złożyć.

Katia na oślep pędzi do okna. Zamyśliła wróżbę: jeśli prawda – gile, otrzyma dziś życzenia, których bardzo oczekuje. Nie od rodziców, oni już złożyli Kati życzenia. Szczególnych życzeń oczekuje od Miszy Marjina, studenta instytutu kultury. Latem przyjeżdżał do rodziny do sąsiedniej wsi Agapowo, poznali się na dyskotece. Misza jest wysoki i czarnooki, nie to co Pawlik, jasnowłosy i piegowaty. I rozmawia kompetentnie. Ale najważniejsze całkiem nie to. Najważniejsze, Misza – gitarzysta. Sam pisze piosenki i śpiewa, a głos ma – zasłuchasz się. Misza od razu wyodrębnił Katię spośród wioskowych dziewcząt i kiedy dziewczęta prosiły go, aby zaśpiewał, on śpiewał i patrzył na Katię.

Katia promieniała. Misza nie ukrywał swojej przychylności do Kati. Nastał szczęśliwy Kati czas. Ona przetrząsała swoje „cypryjskie” stroje, to rozpuszczała włosy, to układała je w skomplikowany kok i – bardzo późno przychodziła. Oczywiście zaczęły się przeprawy z babcią. Ta jak dawniej przed snem przysiadała się do niej na łóżko:

- Katiusza, skarbie, pokaż mi swego chłopaka. Zaproś go do nas, czemu go ukrywasz?

- Co na niego patrzeć – opędzała się Katia – człowiek jak człowiek, wykształcony, wychowany, z Pawłem nie porównasz. I w ogóle spać mi się chce.

Babcia obraziła się. A dziś – gile! Urodziny! Katia zamyśliła wróżbę… Zebrały się dziewczyny z klasy, przyszedł Pawlik, jeszcze dwóch chłopaków. Złożyli się i podarowali Kati kryształowy flakon. Posiedzieli, potańczyli przy magnetofonie, objedli się babcinym ciastem. A Katia ciągle nasłuchiwała kroków, może listonosz, może z telegramem od Miszy? Wieczór już… Kroki. Katia patrzy na drzwi. Oto na stopniach werandy otrząsają śnieg, oto pukają, oto wchodzą. Misza?! Kołnierz kurtki przyprószony śniegiem, w skórzanym wytartym futerale gitara, śmiejące się oczy, róże. Zawinął je w kilka warstw papieru, a kiedy wydobył i wyciągnął do Kati…Rozkoszne, jasnoróżowe, one wcale nie przymarzły, one migiem wchłonęły w siebie wiejskie ciepło, wspaniałe pąki rozluźniły się, pokój rozkwitł od nich rajskim ogrodem. A jak rozkwitła Katia! Ona stała z różami w rękach, szczuplutka, w krótkiej wspaniałej spódniczce, z włosami spływającymi po ramionach, z oczami, z których tryskało szczęście.

- Tu mieszka najpiękniejsza dziewczyna na świecie? Ja przyniosłem jej kwiaty, nową piosenkę i swoje serce…

Po słowach Miszy goście zmarkotnieli. Jego elegancja, te róże, takie dziwaczne w prościutkim domku ze swojej roboty chodnikami na podłodze i kraciastą, przytartą do białych plam ceratą na stole, te słowa, jakby nie proste od serca, a z jakiegoś średniowiecznego romansu, wszystko to zawstydzało gości i oni zaczęli zabierać się.

- Nie! – Katia rzuciła się do gości. – Nie wychodźcie, proszę was, zaraz będziemy śpiewać pod gitarę. Tak, Misza, ty nam zagrasz?

Ona postawiła kwiaty do flakonu, podarowanego przez kolegów z klasy. Zaczęła ze zmieszaniem sprzątać ze stołu brudne talerze, kawałki ciasta, skoczyła do półki z czystym naczyniem, potem błagalnym spojrzeniem popatrzyła na babcię: pomóż…

- Nikt nigdzie nie pójdzie. Trzeba gościa najpierw nakarmić, gość z drogi. Oto galaretka, oto ciasto, sałatka. A piosenki potem będziecie śpiewać, zdążycie.

Pojedli. Misza zaczął stroić gitarę, zaśpiewał, bez skrępowania skierowawszy spojrzenie na Katię. Ona z zażenowaniem opuściła oczy, goście też. Postanowili pospacerować. Wyszli, a babcia, zbierając naczynia, ciągle starała się zrozumieć, dlaczego w jej duszy taki niepokój. Misza nie to, że nie podobał się jej, on był jakiś obcy, prawie z innej planety, przyleciał do ich przymarzniętego Matronino przypadkowo, przez pomyłkę. Była w nim jakaś sztuczna delikatność, coś nienaturalne, zmyślone. To tak widoczne, ale Katia! Misza dla niej światło w okienku, zwłaszcza teraz, kiedy on dla niej przyjechał w taką dal, a jeszcze te róże, a jeszcze te piosenki. Niepokój w duszy Barbary Siemionowny. Galaretki nagotowała. Nawet specjalnie jej nie jedli, rozmiękła w głębokim talerzu. Jedna różyczka Miszy prosto do galaretki pochyliła się, widać, przychwycił ją mróz. Niepokój w sercu. A jak powiedzieć? Czy posłucha…

Kto z nich teraz słucha, sami gramotni, sami wszystko wiedzą. Rodzice daleko i troski nie mają, a ona obok. Nie daj Boże, bieda, jak usprawiedliwisz się, jak będzie w oczy im spojrzeć.

Katia wróciła przed rankiem. Cichutko śmignęła pod kołdrę, spała długo, do południa. A wstała, była wesoła, z podnieceniem opowiadała:

- My, babciu, do rana spacerowaliśmy, najpierw poszliśmy do Agapowa, Misza powiedział swoim, że przyjechał, a to przecież on od razu do mnie, nie uprzedził, z Agapowa znów do nas, całą noc tak chodziliśmy.

- A koledzy?

- A koledzy do domu poszli, zmarzli… – Katia odwróciła oczy.

Ona bez celu błąkała się po domu. Zmieniała wodę w różach, długo patrzyła w okienko.

- Babciu, a gile rano przylatywały?

- Przylatywały…

Ona tęskniła. Misza przyjechał zaledwie na jeden dzień, złożyć życzenia Kati. Zaczęły się wlec takie zwykłe, takie długie zimowe dni powszednie. Katia oczekiwała na listy, denerwowała się, zrywała się na babcię. Listów nie było, kilka razy chodziła na pocztę dzwonić, ale chyba nie dodzwoniła się. Unikała Barbary Siemionowny, zupełnie z nią nie rozmawiała, złościła się. Babcia nawet nie zaczynała rozmowy o Miszy, jak Boży dzień było jasne – Katia nie chce tej rozmowy.

I oto pierwszy zwiastun złej, nadciągającej biedy. Katię złapały mdłości. Najpierw ona w zdumieniu rozważała na głos, czym to mogła się zatruć. Potem nagle przycichła, Przestraszona ukrywała się, zaczęła płakać po nocach. I babcia zaczęła płakać. Też potajemnie. Ale płacz, nie płacz, a czyż można uniknąć rozmowy?

- Katia, dziecko moje, nie dręcz się. Skoro już się to stało, nic nie naprawisz. Napisz list do Miszy, powiadom go, udzielą wam ślubu cywilnego, kiedy tak się zdarzy – udzielają.

- Babciu – Katia podniosła na nią zapłakane oczy – babciu, ja do niego dzwoniłam dwa razy, a listów napisałam wiesz ile… On nie chce rozmawiać, on mnie… przestał kochać. Mówi, twórczością musi się zajmować, a tu ja ze swoimi problemami.

- Ja mu pokażę twórczość! Uwiódł dziewczynę, serce czyste, łatwowierną, a teraz twórczość. Więc pojadę na uczelnię do niego, opowiem o jego twórczości!

- Tylko spróbuj – Katia patrzyła na babcię ostrym spojrzeniem. – Tylko spróbuj, pożałujesz…

Barbara wystraszyła się. Co zamyśliła Katia?

Oj, bieda, a rodzice daleko. Ale babcia, pragnąc widocznie ulżyć sobie, napisała list do mnie do redakcji. Długi, szczegółowy, dokładny. Prosiła o radę, pytała, może nie trzeba powiadamiać rodziców, a być może, przeciwnie, powiadomić ich od razu o wszystkim. Ale Katia nie pozwala, a jak ona, babcia, będzie przeciwko niej, tym bardziej teraz, kiedy dziewczynie i tak niesłodko.

Długo na list nie odpowiadałam, ponieważ czy mam prawo doradzać? Cudze życie, cudza dusza, która, jak wiadomo, ciemność. A potem zebrałam się jednak, kupiłam ładną pocztówkę, napisałam, że życzę babci i wnuczce spokoju serdecznego, bez którego trudno nam w naszym życiu się obejść. Już kiedy wysłałam, zauważyłam, że na wybranej przeze mnie pocztówce z wiejskim zimowym pejzażem – gile. Ot jak podpasowało! Napisałam, że Katia mając taką babcię, pokona wszystkie problemy życiowe, i pożyczyłam jej pomyślnego macierzyństwa. A wkrótce otrzymałam od babci drugi list… One znów były blisko. Katia ciągnęła się do babci, strzegącej ich tajemnicę, babcia na wszelkie sposoby podtrzymywała wnuczkę, która wpadła w tak nieoczekiwane kłopoty. Powoli ona przekonywała Katię, że kobiety rodziły i przed szesnastym rokiem i koniecznie trzeba dziecko zachować. Ona, Katia, oczywiście musi się jeszcze uczyć, ale babcia póki jeszcze na nogach, wyniańczy, rodzice materialnie pomogą, Katia urodzi tu, potem pojedzie do Moskwy, nikt o niczym się nie dowie. Katia wyraźnie uspokoiła się. One zaczęły nawet prowadzić rozmowy o imieniu. Jeśli chłopczyk – Denisek, jeśli dziewczynka – Nastieńka.

Postanowiły, że trzeba pojechać na konsultacje do miasta. Tam dobrzy lekarze. Zbadają Katię, podpowiedzą, co i jak.

Południe. Barbara siedzi przy poczerwieniałym piecu i robi na drutach malutkie skarpeteczki pierworodnemu Kati. Już przebolało. Już zaczęło się odliczanie nowego życia, w którym Katia nie mała dziewczynka, a przyszła mama. A ona, Barbara Siemionowna, aż prababcia. No i nic, no i wyhodujemy…

Południe. Katia siedzi w kolejce do lekarza. Lekko ją mdli, ale ona trochę przystosowała się już do swojej sytuacji i szybciutko rozwija karmelka. Oczywiście, zaraz lekarz obowiązkowo zapyta o ojca dziecka. Katia przygotowała odpowiedź: on w wojsku, wróci, zawrzemy związek. One z babcią wszystko dobrze przemyślały. Katia urodzi, a jak maleństwo trochę podrośnie, wyjedzie do Moskwy kończyć naukę, a maleństwo pobędzie w Matronino. Co złego? Świeże powietrze, babcine troskliwe ręce.

- Nazwisko?

- Anisimowa Katia… Oj, Jekatierina Leonidowna.

- No co, Jekatierina Leonidowna, po kolacji przychodzi rachunek.

- Mój mąż w wojsku, wróci, zawrzemy związek.

Kobieta w białym wykrochmalonym czepku, kokieteryjnie przypiętym błyszczącą spinką, słodka i urocza. Czarne oczy, nos lekko garbaty, miękki, nawet ujmujący głos:

- Dziecko, na jaką datę wypisać ci skierowanie?

- Jakie skierowanie? – jeszcze tyle czasu przed nią. Ona jeszcze nie zna daty…

- Na aborcję, oczywiście.

- Nie! – Katia wystraszyła się tego słowa jako nieprzyzwoitego. – My z babcią postanowiłyśmy…

- Dziecko, uspokój się. Chcesz, opowiem, czym zakończą się wasze z babcią fantazje? Ty jeszcze nie skończyłaś szkoły, musisz dalej się uczyć, wątpliwe czy to się uda, jeśli urodzisz. To po-pierwsze. Po-drugie, samotna matka to jak pieczęć w paszporcie, na całe życie, wątpię czy jest nadzieja, że ty z dzieckiem ułożysz sobie życie, teraz i bez dzieci tułają się. Po-czwarte…

Katia w przerażeniu słuchała lekarki. I czym więcej ona mówiła, tym bardziej rozumiała Katia, że ona, lekarka, ma rację. I że one z babcią wielkie marzycielki. Wszystko tak dobrze wymyśliły, zaplanowały. Tak, tak, ile przed nią różnych poniżeń, jak ona, na przykład, z wózkiem pierwszy raz wyjdzie na ulicę… Wszyscy wiedzieli o jej romansie z Miszą, dowiedzą się i o innym – Misza porzucił ją, ona stała się mu nieinteresująca. A mama, a ojciec? Przecież oni jeszcze o niczym nie wiedzą, one z babcią dopiero planowały napisać do nich list. Nie wiedzą. I – nie dowiedzą się.

- Tak, tak – cicho powiedziała Katia – pani chyba ma rację…

- Tak więc cudownie, więc dobrze. Tobie, dziewczyno i odkładać nie trzeba. Masz pieniądze?

Katia pieniądze miała. Po drodze zajechała do sąsiedniej wsi. Gdzie była poczta, otrzymała przyzwoity przekaz od rodziców.

- A więc cudownie…

Lekarka poprowadziła Katię wąskim korytarzem. Tam. Przekazała ją małemu złemu mężczyźnie, on krzyknął na Katię, kiedy zapłakała ze strachu. Chyba się śpieszył, co chwila spoglądał na zegarek. Zrobił Kati zastrzyk. Ona widziała jakiś straszny sen. Na nią nadciągały wyciągnięte sylwetki bez oczu, szły na nią, jak żołnierze, w szyku bojowym, ona odwracała się od nich, potem pobiegła. Tylko nogi jakby przyrosły. Ona nie mogła. Krzyczała…

- Nie krzycz, już koniec… Poleż pół godzinki. Raczej nie krzyczałaś, kiedy z kawalerem się zabawiałaś, a teraz czego się drzesz?

Katia zobaczyła grubą nabrzmiałą twarz starszej kobiety. Sanitariuszka. Katia wpadła w histerię. Szlochała, drapała paznokciami prześcieradło, dusiła się. Gruba sanitariuszka nakapała jej czegoś mdłego. Katia ucichła. Potem spała. Potem ostrożnie wstała. Pod wieczór ją wypuszczono już do domu, dodając otuchy, że wszystko poszło bez komplikacji. Ona zaszła do szpitalnej toalety i popatrzyła na siebie w lusterko. Wymęczona, chudziutka twarzyczka, blada, z podpuchniętymi od łez oczami. „To ja – powiedziała Katia sama do siebie – to ja już sama…” Tak wyraźnie odczuwała jakąś nie znaną do tej pory pustkę, że wystraszyła się tego uczucia. Ona była sama. Bez niej, bez tej malutkiej grudeczki, której nie sądzone było stać się Deniskiem czy Nastieńką. Ona odczuwała jej obecność jakimś szczególnym zmysłem, ona była, ona dyktowała jej swoje warunki, ona wysyłała jej sygnały. Ją i mdliło dlatego, że tego chciało się jej. Nie mdli. I apetyt teraz jest. Na dworcu przy kasach podmiejskich kupiła sobie hamburger, popiła chłodnym sokiem pomarańczowym, znów przypomniała lekarkę z ujmującym głosem, niechlujną grubą sanitariuszkę. I – babcię. Co ona jej powie, jak wszystko wyjaśni? Postanowiła: będę milczeć. A potem coś wymyślę.

…Katia obmiotła na ganeczku śnieg z butów. Weszła. Babcia rzuciła się jej na spotkanie, zakręciła się, zakrzątała się:

- Zjedz coś, przecież cały dzień nie jadłaś, ja już całe oczy wypatrzyłam. Czemu tak późno, Katiusza? Dostałaś się do lekarza? Opowiadaj.

Katia patrzyła na babcię i milczała.

- Co z tobą, Katieńka? Czy coś złego się stało…

Ona wszystko zrozumiała, jej mądra, jej najlepsza na świecie babcia. Bieda. I to jeszcze jaka. Katia aż do tej chwili nie rozumiała do końca swojej biedy. Ale kiedy babcia zapłakała głośno, zalamentowała: „Nie uchroniłam, nie uchroniłam dziewczynki…” Katię ogarnął strach. Ona rzuciła się do babci i zaczęła przekonywać ją słowami tej eleganckiej lekarki w śnieżnobiałym czepku. Że uczyć się musi, życie sobie ułożyć.

- Kto ci to powiedział? Kto?

- Lekarz. W szpitalu. Ona, babciu, lepiej wie. U niej takich jak ja wiesz ile.

- Niech ona będzie przeklęta – babcia powiedziała to bardzo cicho i sama wystraszyła się tych słów, przeżegnała się, z przerażeniem popatrzyła na ikony.

A potem Katia chorowała, nie chodziła do szkoły dwa tygodnie, stres dał o sobie znać spadkiem temperatury i głębokim osłabieniem. Babcia parzyła jej dziką różę, nosiła z drugiego końca wsi świeżutkie mleko. One postanowiły nie pisać do rodziców, po co ich denerwować, już i tak nic nie zmienisz.

I w ogóle one umówiły się nie wspominać o tym, co zaszło. Ale mimo to wspominały dwa razy. Pierwszy raz, kiedy Katia przypadkiem znalazła dwie malutkie skarpeteczki, jedną gotową, drugą niedokończoną. One objęły się z babcią, znów popłakały. I znów powtarzała babcia: „Nie uchroniłam…” A drugi raz, kiedy Katia, zbudziwszy się rano długo patrzyła w okno i zapytała:

- Gdzie przepadły gile, babciu? Dawno już nie ma, wcześniej każdego ranka przylatywały.

Nakrochmalona firanka, gałąź jabłoni, goła i ponura na ponurym wietrze. Dorosła dziewczyna oczekuje na odpowiedź.

Natalia Suchinina


Powrót