Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


BROSZKA Z MADONNĄ

On rzucił się do moich nóg. Zamiatała poziomka*, słała się do samych stóp i chłopiec skądś z dołu, od poziomki, żałośnie wyciągnął zmarzniętą rączynę:

- Da pani, w imię Chrystusa, na chlebek…

Miałam ze sobą duże czerwone jabłko.

- Weź.

- Lepiej pieniądze, cieniutko zapiszczał chłopak – lepiej pieniądze, mamusia chleba kupi.

Żebrak. Profesjonalny żebrak. Przed bramą Troice-Siergijowej Ławry jest ich wielu. Siedzą każdy na swoim miejscu – przepite, nieprzyzwyczajone do pracy kobiety o opuchniętych poczerniałych twarzach, rozczochrani mężczyźni na kacu, inwalidzi, bezlitośnie wystawiający na pokaz kikut albo pogryzioną przez wrzody goleń. Wielu znałam już osobiście, ale chłopca widziałam po raz pierwszy. Niepożądane jabłko powędrowało do torby, byłam urażona takim lekceważącym stosunkiem do mojego prezentu.

- Pieniędzy nie mam – powiedziałam do chłopca ostrym głosem – a mamusi przekaż, żeby zaczęła pracować.

- Ona nie może, choruje, u niej po kobiecemu… – jakoś desperacko zawołał chłopiec i dodał, ze złością zmrużywszy czarne oczka:

- Jesteś chciwa, kopiejki ci szkoda…

Więcej tego „skandalisty” nie widziałam. A po około dwóch tygodniach jeden z mnichów Ławry zwrócił się do mnie z niezwykłą prośbą:

- Do nas wczoraj w nocy chłopczyk przybiegł, zmarznięty, płacze, mówi, w domu jacyś panowie piją z jego mamusią, jego – pobili. On przez dwa balkony zszedł na dół – i do nas do monasteru. Bębnił w bramę, wszystkich wystraszył. Na razie mieszka w hotelu. Ale trzeba by pójść do jego domu, on pokaże. Pani nie mówi, że z monasteru, wymyśli cokolwiek, może, że mieszkanie chce wynająć. Musimy wszystko sprawdzić, zdecydować, co z nim dalej robić. Taki dobry chłopak.

Już nastawał wieczór, kiedy wyszliśmy z nim za bramę Ławry. To był ten sam nicpoń, od razu go poznałam. A on mnie nie, czyż mało przechodniów przemyka w ciągu dnia przed jego oczyma.

- Prowadź, Susanin!*

On poprowadził. Ale poprowadził jakoś dziwnie, klucząc po podmiejskich podwórzach, jak maleńki chytry lisek. Zamiatając ślady i ukrywając się od prześladowców-myśliwych

- Już blisko?

- Blisko. Tam za tym domem.

Chciałam wziąć go za rękę, ale on zdecydowanie ją zabrał. Przyszliśmy. Chłopiec został na ulicy, ja zadzwoniłam. Jeszcze raz, jeszcze. Nikt nie otwierał. Zwróciłam się do sąsiadów.

- A tu nikt nie mieszka. Właściciel zmarł, a syn ma mieszkanie w Moskwie.

- Mój Susanin coś wykombinował.

- No co porozmawiała pani? Mamusię moją widziała? – chłopiec przebiegle patrzył na mnie, nawet, wydało mi się, wesoło.

Zrozumiałam, trzeba klin-klinem:

- Widziałam. Ona powiedziała, że jutro zabierze ciebie z Ławry. Dobra twoja mamusia, piękna…

Twarz chłopca wyciągnęła się ze zdumienia. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Potem, widocznie, zrozumiał, że ja wszystko wymyśliłam, szedł milcząc, z rzadka z ciekawością na mnie spoglądając. Wyraźnie coś ukrywał, ale co? I tu w porę przypomniałam sobie, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez jego żołądek. Zatrzymaliśmy się przy kiosku z różnymi różnościami.

- Możesz wybierać, co chcesz. Ja stawiam.

Popatrzył z niedowierzaniem, marszcząc brwi. Potem powiedział na ile mógł obojętnie:

- Oto tą czekoladkę można?...

- Jeszcze!

- Gumę do żucia tą okrąglutką?

- Jeszcze!

- Orzeszki, loda na patyku, nie, dwa lody…

Sprawy poszły lepiej. On zrozumiał, że go nie oszukują i z zainteresowaniem studiował wybrany towar. Poszliśmy dalej. Chłopczyk sam włożył w moją rękę swoja maleńką dłoń. Tak-tak właśnie… Ale – milczał. Jak nie wypytywałam go o mamusię, gdzie ją znaleźć, gdzie ich dom – milczał, oblizywał dokładnie i bez pośpiechu wielki różowy lód na patyku. Prawda, na jedno pytanie jednak odpowiedział:

- Jak masz na imię?

- Rustik. Kiedy mnie chrzcili, mamusia opowiadała, ja popa dwa razy za brodę pociągnąłem. Bolało mu, on upomina, a ja się śmieję. – Rustik zalał się wesołym śmiechem, prawdopodobnie, jak wtedy, podczas chrztu.

- Fantazjujesz. Rustik – imię nie prawosławne, nie mogli ciebie ochrzcić. Dlaczego, powiedz łaskawie, lubisz tak wymyślać?

Rustik znów zmrużył oczy ze złością. Zaraz jak powie…

- No dawaj porozmawiamy szczerze. Ty przecież zaprowadziłeś mnie do innego domu, tak? Mamusia twoja tu nie mieszka, ty wszystko zmyśliłeś. Więc niepotrzebnie, mnisi w Ławrze chcą ci pomóc. Ty przecież wymyślasz różne bzdury.

Rustik nie zostawał dłużny:

- Ja wiem, pani z milicji. Panią specjalnie do mnie przystawili. Myślicie, że ja nic nie zrozumiałem? Chcecie mnie od mamusi do domu dziecka? Nie uda się. Moja mamusia jest chora, a ja – jej żywiciel…

Powoli wyjaśniło się. Rustik przyprowadził mnie do cudzego mieszkania, prawdopodobnie, niedaleko od swego, ponieważ wiedział, że w tym mieszkaniu drzwi nie otworzą. Ale dlaczego wtedy uciekł w nocy od pijanej mamusi i jej gości, dlaczego bębnił w bramę, płakał…

- Pani na pewno nie z milicji?

- A ty na pewno Rustik?

Chłopiec uśmiechnął się.

- Pani nie z milicji. Ci, którzy z milicji, czekoladki nie kupują. Ja mamusię swoją kocham, ona jest chora, a kiedy wypije, czuje się lepiej. Moja mamusia była artystką, śpiewała. Ona i teraz śpiewa, kiedy wypije. Nie mamy pieniędzy. Ona i powiedziała, biegnij do Ławry, powiedz, że ciebie biją w domu, oni przygarną, a za dwa tygodnie ja ciebie zabiorę. Dwa tygodnie pożyjesz tu, karmić będą, spać jest gdzie.

Ostrożnie, bojąc się, aby nie zaszkodzić Rustikowi, wyjaśniłam sytuację mnichowi, który mnie posłał „na sprawę”. Przyjechałam za tydzień i, Boże sprawiedliwy, na spotkanie mi z wielkim koszem, napełnionym rumianymi bułkami, szedł malutki nowicjusz, plączący się w długiej, nie na miarę, sutannie. Rustik!

Poznał. A już kiedy wyciągnęłam z torby czekoladę i dwa banany, roześmiał się do uszu. Przydzielono go do kuchni. Tam i syty będzie, i pomoże według sił: stoły wytrze mokrą ścierką, chleb w pojemnikach rozstawi. Rustik okazał się sprytnym, domyślnym. Tylko po trzech dniach ukradł puszkę szprotek. Schował pod sutanną. A puszka i wytoczyła się prosto pod nogi stolnika, wszystko tajne stało się jawnym.

- Idź do spowiedzi, kajaj się – błogosławił stolnik.

Rustik zapłakał, znów zaczął opowiadać o chorej mamusi, ona musi dobrze odżywiać się, szprotki dla niej niósł.

Kim jest, ta tajemnicza mamusia Rustika? Znów proszą mnie w Ławrze, poszuka jej pani, niech przyjdzie, trzeba z nią porozmawiać, chłopiec ma dziesięć lat, a nigdzie nie uczy się, słabiutki. Długo chodziłam wśród biedaków, ciągle szukałam mamusi. Ale czy znajdziesz? Zapytasz – od razu stają się podejrzliwi. A milcząc, jak wyśledzisz? Podeszłam do jednej młodej, z podpuchniętymi od przepicia oczkami, żebraczki. Zaczęłam rozpytywać o syna.

- W internacie mój Kola, w internacie. Ja pieniędzy wkrótce oszczędzę i pojadę do niego, już napisałam: „Synku, czekaj, niedługo będę…” – kobieta plotła, a sama nie odrywała oczu od mojej torebki, oczekiwała.

Nic się nie dowiedziałam. Ale za to wieczorem z Rustikiem długo siedzieliśmy na ławeczce przed Uspienskim Soborem. On, wydało mi się, stał się bardziej ufnym:

- Poprzedniego lata samochody myłem. Kupiłem dla nas z mamusią trzy kilogramy ryżu, zrobiłem zapas gryki na zimę. Ale wypędzili mnie, tam swoich wielu. Mamusia, prawda, grykę sprzedała, wódki kupiła. Jest chora, ona nie chce pić, ale pije, jest taka choroba. Ja jej mówię, odwiozę cię do szpitala, a sam zostanę tam sanitariuszem, będę podłogi myć w salach. Nie chce…

Rustik długo opowiadał mi o swoim nieszczęśliwym życiu, w tym opowiadaniu było coś wyjątkowego, nie uczynił ani jednego wyrzutu swojej mamusi. Bardzo ją kochał, rzucał się jej z pomocą, chronił przed obraźliwymi słowami, dla niej był gotów na wszystko i z westchnieniem, ze smutkiem ubolewał: „Oto tylko ona nie chce”.

Jak w jego malutkim sercu mieściła się tak wielka miłość? Co to za kobieta taka, która w pijatykach, hulankach, rozpuście była w stanie utrzymać w dziecku czyste i głębokie uczucie do siebie?

Rustika polubili w Ławrze. Przyuczyli go do porannych i wieczornych modlitw. Czytali mu „Dziecięcą biblię”, jeden batiuszka podarował mu duże pudełko cukierków, które Rustik błyskawicznie schował pod sutannę – dla mamusi, jest chora…

Ale oto dwa tygodnie przeleciały. „Delegacja” chłopca zbliżyła się do końca. Zaproponowali mu zostać w Ławrze, pomieszkać, ale on po-dorosłemu rozłożył ręce:

- Do domu trzeba. Zasiedziałem się.

I znów rzuca się mi do nóg malutka rozwichrzona grudeczka:

- Da pani, w imię Chrystusa, na chlebek…

- Witaj, Rustik! Jak twoja mama?

Chłopczyk chowa oczy, przygładza kędziory:

- Choruje…

Potem przytuli się do mnie i będzie gorzko płakać i narzekać z powodu przepitych przez mamę nowiutkich adidasów. Przyodzieli go w Ławrze z pomocy humanitarnej, a adidasy tak się spodobały, a jeszcze i w porę akurat się trafiły, że on puścił się w pląs wprost przed Smoleńską cerkwią.

- Rustik, jesteś w monasterze!

- Panie, wybacz - przeżegnał się Rustik.

Nie ma adidasów. Zaledwie dwa razy włożył. Gorzko płacze chłopiec, a ja głaskam go po głowie i mówię dyżurne słowa:

- Nie denerwuj się, wyrośniesz, zarobisz sobie na adidasy.

- Tak, zarobisz – pochlipuje Rustik. – A ona przepije. – I natychmiast, spostrzegł się, że pozwolił sobie na coś niedozwolonego w stosunku do mamy, dodał:

- Choruje. Tak ciężko choruje.

My nie to, że zaprzyjaźniliśmy się, znaliśmy się i ufaliśmy sobie trochę. On jak dawniej żebrał, wypraszał „pieniążka na chleb”, profesjonalnie-żałośnie wyciągał do przechodniów rękę. Teraz brał ode mnie i jabłko, i czekoladę, a oto innych dobroczyńców ukierunkował wyłącznie na gotówkę. Chora mamusia kosztowała go coraz drożej i drożej.

Była niedziela. Narodu na Krasnohorskim placu przed Ławrą bez liku. Cudzoziemcy lubują się pstrokacizną podmiejskiego rynku z matrioszkami, malowanymi jajkami, koronkami, drewnianymi zabawkami. Oni depczą między straganami, targują się, robią sobie fotografie, cieszą się jak dzieci, egzotycznymi dla nich zakupami. Szłam przez plac handlowy w swoich sprawach i nagle usłyszałam krzyk i przekleństwa. Duży brodaty sprzedawca matrioszek potężną swoją łapą chłostał po policzkach chudziutkiego chłopca. Chłopiec zasłonił twarz rękoma, potem zachwiał się i upadł. Brodacz kilka razy kopnął chłopca nogą, poprzeklinał ze smakiem i z przyjemnością zajął zwykłe miejsce wśród pełnych radości życia głupkowatych matrioszek. Rustik! Rzuciłam się do chłopca.

- On jest pani?

- Jaka różnica? – warknęłam. – Tylko kto pozwolił panu na rękoczyny?

Szybko poszliśmy z rynku. Pod samotną brzozą przy karmniku gołębi odetchnęliśmy. Rustik patrzył na mnie wesoło, jego czarne żywe oczęta figlarnie pobłyskiwały.

- Ależ on mi dał… A mi jego matrioszki niepotrzebne. Mam ot co… – on otworzył dłoń. Leżała na niej elegancka broszka. Na czarnym tle biały profil madonny w lekkiej, jakby koronkowej oprawie.

- Dla mamusi wziąłem. Ma urodziny, a do matrioszek specjalnie podszedłem, odwróciłem uwagę tego, z broszkami…

Co mogłam mu powiedzieć? Że kraść grzech i że cudze biorą tylko całkiem upadli ludzie? On wszystko wie lepiej ode mnie. Oczywiście spróbowałam:

- Chodź zwrócimy. Chcesz, sama odniosę?

- A mamusia bez broszki? Ma urodziny! Nie – Rustyk pokręcił kędzierzawą głową tak twardo, że ja zrezygnowałam.

A za trzy dni, mówią, on znów bębnił nocą w monasterska bramę. Płakał, prosił pomieszkać. Jego oczywiście wpuścili. Znów przyodziali w długą sutannę i zaczął wycierać ceratę na stołach w stołówce dla robotników. A broszka? Nie wyszła na dobre skradziona biżuteria. Broszkę z madonną mamusia chciała sprzedać, a jej nikt nie chciał kupić i mamusia, nie wytrzeźwiawszy po wczorajszym, rozdeptała ją ze złości swoimi ciężkimi butami. Rustik rzucił się ratować broszkę, ale mamusia rozdeptała mu nogą palec.

- Widzi pani, spuchł? Boli…

I znów żadnego żalu. I znów patrzyłam na maleńkiego nieszczęsnego człowieczka z podziwem.

Zazdrościłam jego dobrodusznego serca, jego takiej ofiarnej, takiej wyjątkowej miłości.

A potem mamusię pozbawiono praw rodzicielskich i, według umowy z władzami miasta, Ławra postanowiła odesłać chłopca-żebraka do wołogodzkiej wsi, gdzie istnieje prawosławna wspólnota i gdzie żyją takie, jak Rustik – bezdomne dzieci. Tam uczą ich liczyć i modlić się, pisać i wyrabiać świece, czytać i nie trwać w złości do ludzi. Rustika wiele tam nauczą, a nie trwać w złości do ludzi i tak umie.

On długo nie wyrażał zgody na wyjazd, ciągle martwił się o chorą mamusię, która bez niego zginie. Doświadczony batiuszka powolutku przygotował Rustika do odjazdu:

- Ty powinieneś pomagać mamie nie kopiejkami na wódkę, a modlitwą. Oto wyuczysz się, może, Bóg da, seminarium skończysz, weźmiesz ją do siebie, a na razie ona leczyć się musi. Sam mówisz, choruje…

Odjechał Rustik. A mamusia szuka go teraz wszędzie, dlatego że stało się zupełnie nie do zniesienia bez synowskich „honorariów”. Mówią, przychodziła do Ławry kłócić się. Mówią, bardzo straszna, prawie czarna, z nogami w ranach, przesiąknięta zapachem moczu, w podartych kaloszach na bose nogi. Dobrze, nie spotkałam się z nią. Nie byłabym w stanie, chyba, przejść obok i nie rzucić jej w twarz ostrą i przykrą prawdę. Rustik był w stanie. On mógł kochać ją, zdobywać pożywienie, wykombinować wśród straganów broszkę z madonną na urodziny, mógł obdarzyć ją miłością, współczuciem i – litością. Rustik, kochający swoją mamusię. Maleńki żebraczek z czułym sercem oddanego syna.

Czy dostrzeże ona kiedykolwiek, choćby na kacu, jak wielką miłością obdarzył ją Bóg? Czy przerazi się jej serce w strasznym przejrzeniu? Nikt tego nie wie. I nikt nie wie, gdzie Rustik. Batiuszka błogosławił milczeć, żeby nie dowiedziała się matka, nie pojechała, nie zaczęła błagać syna, aby wrócił. On nie wytrzyma, on rzuci się jej z pomocą, znów zacznie myć samochody za grykę i pieniążek na matczyne przepicie.

Marzyciel-fantasta Rustik. Zbyt szare i obskurne było jego życie, więc podmalował je farbami na jaśniejsze. Mamusia artystka, śpiewa, jego samego ochrzciła, a on chuliganił, batiuszkę krzywdził. Jeśliby ochrzcili, nie nazwaliby Rustikiem.

Ale oto niedawno znalazłam w prawosławnych kalendarzach imię – Rustik. Okazuje się jest i tłumaczy cię z łacińskiego – „wioskowy”. Znaczy, nie skłamał, znaczy, ochrzczony. Wioskowy Rustik, żyjący w prawosławnej wspólnocie w wołogodzkiej wsi. Chce się wierzyć, że on potrafi polubić nieśpieszne wiejskie życie, przecież ma czułe serce, które tyle wycierpiało. Swoim czystym sercem wymodli uzdrowienie swojej kochanej mamusi i nieporównywalny będzie ten jej prezent z żadnymi nawet najdroższymi broszkami.

Natalia Suchinina


Poziomok (poziomka) — przenoszenie śniegu przez wiatr (bez śnieżnego opadu) na wysokości kilkudziesięciu centymetrów nad śnieżnym pokryciem

Susanin - Zgodnie Z legendą (nie potwierdzoną naukowymi badaniami), późną zimą 1613 roku młody car Michaił Romanow i jego matka, mniszka Marfa, żyli w swojej kostromskiej ojcowiźnie, we wsi Domnino. Wiedząc o tym, polsko-litewski oddział próbował odszukać drogę do wsi, żeby złapać młodego Romanowa. Niedaleko od Domnina spotkali oni starostę Iwana Susanina i rozkazali pokazać drogę. Susanin zgodził się, ale poprowadził ich w przeciwległą stronę, do wsi Isupowo, a do Domnino wysłał swojego zięcia Bogdana Sabinina z wiadomością o grożącym niebezpieczeństwie. Za odmowę wskazania prawdziwej drogi Susanin był poddany okrutnej torturze, ale nie wydał miejsca schronienia się cara i został porąbany przez Polaków «w drobne kawałki» na Isupowskim (Czystym) bagnie albo w samym Isupowie. Michaił Fiodorowicz i mniszka Marfa znaleźli ratunek w kostromskim monasterze


Powrót