Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


CIEPŁO CHŁODNEGO ŹRÓDŁA

Jednak jak dziwnie łączy Bóg ludzkie losy. Co wiemy o Janie Teologu? Przede wszystkim to, że był on umiłowanym uczniem Chrystusa, apostołem, autorem czwartej Ewangelii i Księgi Objawienia. Na przełomie pierwszego i drugiego wieku spoczął snem sprawiedliwego w mieście Efez w Azji Mniejszej. A po kilku wiekach na ziemi riazańskiej zostaje założony monaster pod wezwaniem świętego Jana Teologa. Kto go zbudował, kim byli jego pierwsi mnisi – pozostaje niewiadomą. Ale wiemy inne: święty apostoł Jan od dawna pozostaje wiernym opiekunem tego monasteru. Istnieje podanie, według którego szczególną przychylność kochanego ucznia Chrystusa wyjaśnia się pradawnym wydarzeniem, które miało miejsce w Bizancjum. Pewien chłopczyk bardzo pragnął posiadać dar pisania ikon. Ale musiał paść gęsi i jedyne, na co mógł sobie pozwolić, to długie wpatrywanie się na cudowny obraz świętego Jana nad bramą miasta. Chłopczyk modlił się i prosił Pana o darowanie mu zdolności artystycznych. Czysta dziecięca modlitwa została usłyszana. Sam Jan Teolog objawił się chłopcu-gęsiarzowi i kierował (prowadzał) jego ręką, podczas pisania obrazu. Minęło sporo czasu, ikona trafia do Jerozolimy i już stąd Jerozolimski Patriarcha posyła ją w darze riazańskiemu kniaziowi. Właśnie on zakłada Ioano-Bohosłowski monaster (monaster Jana Teologa), a jego mnisi usilnie modlą się do świętego niebieskiego opiekuna. On słyszy ich modlitwy. Zimą 1237 roku po ziemi riazańskiej przeszły wojska Bataja, spopielając na swojej drodze wszystko. „Tylko dym, i ziemia, i popiół” zostawał za nimi. Ale w cudowny sposób monaster ocalał. Brać mnisia w serdecznej wdzięczności odsłużyła moleben do swego orędownika. Dalsza historia Ioano-Bohosłowskiego monasteru tylko potwierdzała orędownictwo Chrystusowego apostoła Jana. Według jego modlitw w okolicznych wsiach ustała cholera i to nie jeden raz, a dwa. Pierwszy – w 1848 roku, drugi po dwóch latach. We wsi Poszczupowo, leżącej obok monasteru, został powstrzymany pożar. A we wsi Okajemowo – plaga zielonych robaków na polach. Robaki wszystko zżerały, niczym nie gardziły – kapustę, ogórki, rzepę. Przyszli chłopi do monasteru, padli na kolana przed przeorem: „Pomóż, święty ojcze”. Wyniesiono cudotwórczy obraz, odsłużono moleben. Wprost na oczach wydarzył się cud: zielone robaki zamieniały się w motylki i chmarami odlatywały w kierunku rzeki, gdzie ginęły.

Wszystko to obowiązkowo opowiadają w monasterze przyjeżdżającym tu pielgrzymom. A mi opowiadali już pielgrzymi i radzili: „Pojedź, nie pożałujesz”. Ale ciągle jakoś nie wychodziła podróż do riazańskiego kraju. I w końcu wyszła.

W niewielkim wąwozie, przy górce, całkiem obok monasteru, czystym srebrem szemrze święty strumyk. Kiedy chodziłam po monasterskim podwórzu, zauważyłam dziesięcioletniego pielgrzyma z pięciolitrową, jeszcze pustą, butlą w rękach.

- Ty do źródła? – pytam.

- Tak, moi rodzice już tam, a ja ikonkę kupowałem.

- Zaprowadzisz? Ja też do źródła.

Pielgrzym ma na imię Władzio. On jak czółno zawrócił na monasterskim podwórzu. Ja za nim. Zanurkował w jakiś ledwie zauważalny otwór, ja za nim. I pobiegł, tylko pięty błysnęły, pod stromą górkę. A ja gdzież za nim… A on, wystrzeliwszy po ścieżynce na górę, już macha do mnie pustą butlą:

- Szybciej!

Nie, Władziu, nie. Ja pomalutku. Ja bez pośpiechu. I nie tylko dlatego, że skakanie po górach nie grozi już moim dniom powszednim, ale jeszcze dlatego, że piękno tego miejsca zmusza zatrzymać się i nisko pokłonić się Stwórcy. Szmaragdowy dywan traw u moich stóp. Z drobnych przepięknych kwiatuszków, wesołych, sprężystych listków utkany jego deseń. Chce się przypatrzeć każdej trawce, nacieszyć się radosną harmonią Bożego lata i odpuścić zmęczoną duszę do radosnego świata radosnego bytu. Jak mało w moim życiu takich chwil, kiedy radość – radość. Przeważnie pośpiech, przeważnie bez smaku z odpowiedzialnym za marności sercem, z opuszczoną w dół głową. A tu niebo tryska błękitnym wodospadem w oczy, zamykam oczy, a ono nie ustępuje, tryska… A tu ptaki wychwalają Boży świat, głośno, zupełnie nie odczuwając winy z powodu czyjejś drzemki. A tu – złota niteczka ścieżynki w zieleni wspaniałego dywanu. Można zachwycać się nią długo, a można i w pośpiechu.

- Władziu, ja do ciebie!

Oto już idziemy i rozmawiamy bez pośpiechu. Władek opowiada, że przeszedł do piątej klasy, mieszka w Riazaniu, jego tata jest oficerem, mama – nauczycielką. Do źródła już raz przywożono całą ich klasę, ale kąpać się nie pozwolono, tylko nogi zamoczyć. Ale dziś to on obowiązkowo zanurkuje, dziś to…

Ja milczę. Mówią, że zimniejszego źródła, niż w Poszczupowo w Rosji nie ma. Woda nie po prostu chłodna, a lodowata, dech zapiera. Ale po co zawczasu informować o tym młodego pielgrzyma? Co chwila nas wyprzedzają. Wszyscy z pustymi butelkami, karnistrami. Wszyscy tacy świąteczni, radośni, promieniejący. Zawsze widzę takie twarze przy źródłach i na drodze do nich. Święto duchowego triumfu. Oto mówi się, że oczy – zwierciadło duszy. W oczach światłość – znaczy z duszą wszystko w porządku.

W malutkim wąwozie przy świętej studzience tłumnie. Obmywają się, nabierają wody do domu. Butelki obok ustawiły się na trawie, w przezroczystej wodzie odbija się słońce. Obok druga kolejka. Z pielgrzymów. Do świętego kąpieliska Poszczupowskiego źródła. Bania – nazwał je mój przewodnik.

- Oto tam bania…

Prawda, podobne. Malutki drewniany domek z niskim sufitem i ciasnym ganeczkiem. Stoimy w oczekiwaniu na swoją kolej. Przede mną dwie młode kobiety. Według miłego riazańskiego akcentu – miejscowe:

- My z Riazania. Oto wybrałyśmy się. Wszyscy twierdzą – Poszczupowo, Poszczupowo, takie źródło, od setki chorób leczy, a my nie byłyśmy ani razu. Prawda, mówią, woda zimna, oby nie zachorować…

- A panie z modlitwą – instruuje ktoś z tyłu. – Z modlitwą nie zachorujecie. A jeszcze trzeba było o błogosławieństwo poprosić.

U mnie z błogosławieństwem wszystko w porządku. Po drodze do Poszczupowo zajechałam do Riazańskiego kremla, do szkoły duchownej. Prorektor szkoły kapłan Sergiusz Trubin opowiedział o historii Riazania, pomodliliśmy się przed relikwiami świętego Wasilija Riazańskiego, pochodziliśmy po kremlu. I…

- Pobłogosławcie, batiuszka, w świętym źródle zanurzyć się.

- Bóg błogosławi.

Kolejka powolutku przesuwa się. Z tyłu głośnym szeptem kobieta poucza swego ślubnego:

- Ty do wody nie właź od razu. Pomódl się do świętego Jana Teologa. Przeżegnaj się, a dopiero potem do źródła. I z głową. Trzy razy po trzy.

- Jeśli chodzi o to, wolałbym w ogóle nie włazić…

- Ja ci dam nie włazić! A przestać pić, kto obiecał? Po co tu przyjechałeś, komary karmić czy modlić się? Za benzynę zapłaciliśmy, dzień wolny wzięliśmy, a on – nie polazę…

Milknie ślubny. Wielka Rosja, a wycofać się nie ma dokąd.

Tak, mi też opowiadali, że pewna kobieta wiele lat temu przywiozła tu pijącego męża. Mieszkali oni we wsi Poszczupowo cały tydzień. I codziennie – służba w cerkwi, akafist do Jana Teologa, kąpiel w źródle. Potrudzili się oboje ku chwale i dał Bóg siły według modlitw Jana Teologa na trzeźwe życie. Wiele wszelkiego cudownego słyszałam przed wyjazdem do Poszczupowo. Przed operacją na serce przyjechał tu niestary jeszcze człowiek, nawet powiedzieli mi jak się nazywał – Andrzej Płatonowicz. Też nie w pośpiechu, a pomieszkał tydzień. Każdego dnia do źródełka. Wrócił do domu, a lekarze ręce rozkładają, mówią, poczekamy z operacją. Czekają już szósty rok. Może, kogoś te historie zadziwią. A wierzący dziwią się ze zdziwienia: „Bo jak przecież inaczej?” Przecież według modlitw dawane jest nam, pocieszenie, i pouczenie, spokój duszy, i zdrowie ciała. A poszczupowskie źródło dawno przeszło próbę czasu. Historia jego cudów pisana jest już nie pierwszy rok, a lekarzom ze stażem i doświadczeniem zawsze bardziej się ufa.

Wchodzimy grupami. Grupa mężczyzn. Ich kolej. Weszli bez pośpiechu, bez zamieszania, bez zgiełku. Jakoś podejrzanie cicho za ciężkimi drewnianymi drzwiami. Spokojne pluśnięcie wody, drugie, trzecie… Bez pisków i jęków, jedno słowo – mężczyźni. A oto i ukazał się pierwszy bohater. Czerwony, uśmiechnięty, pogodny.

- Mój! Wykrzykuje kobieta w kolejce. – Mój najbystrzejszy, wiedziałam…

Wszyscy Śmieją się, bystry się krępuje:

- Ale wypaliła…

Jeden po drugim mężczyźni wychodzą z kąpieli. A oto i Władzio. Mokry, rozczochrany, włosy najeżone, oczy płoną, podekscytowany:

- Ja trzy razy po trzy, z modlitwą. Ja najwięcej się zanurzałem.

- Woda zimna?

- Norm-m-malna – odpowiedział wymijająco drżącymi wargami.

Panie, Błogosław! Wchodzę i ja do drewnianej łaźni, w półmrok ze słonecznego światła, w chłodek z ciepłego letniego dnia.

Nas jest dużo. Ale nie robimy zamieszania przed świętym źródłem, nam wszystkim wydaje się to niestosowne i nawet wyzywające Pojedynczo wchodzimy do wody. Pierwsze wrażenie – ogień. Woda pali i przeraża. Jak do niej? Ale z tyłu stoją i oczekują inni. Przezwyciężam strach, ze znakiem krzyża zanurzam się do wody. Z głową. Trzy razy. „Święty Janie Teologu, módl się do Boga za nas, grzesznych!” – szepczę zimnymi wargami. Błyskawicznie następuje coś wewnątrz. Rozjaśnia się umysł, wydaje się, wyraźniej widzę świat, niż przedtem. Razem z nieoczekiwanym ciepłem, rozpływającym się po ciele, czuję, że w duszy rozpływa się miłość. Staram się przypomnieć jakąkolwiek krzywdę – nie mogę. Odnaleźć „za pazuchą” jakikolwiek zbłąkany kamyk – nie mogę. Nowiutka, szczęśliwa i wszechprzebaczająca wychodzę z lodowatej poszczupowskiej kąpieli. Bardzo chce się jak najdłużej zachować w sobie ten pokój i tą miłość! Wspominam, że właśnie jego, Jana Teologa, nazywano apostołem miłości. On uczył miłości nie kazaniami, a swoim przykładem. Malutka cząsteczka miłości przez wieki – do mego serca. Wiem, nie na długo. Utrzymać to błogosławione uczucie można tylko wielkim wysiłkiem, a moje słabe serce wysiłku boi się. Ale nawet ta chwila, króciutka, jak trel słowika, darowana przez święte źródło – radość. To moje doświadczenie. A przekonuje tylko ono, swoje doświadczenie, wiem, że to w moim życiu – było.

Obok, przycisnąwszy do siebie bukiecik chabrów, płacze dziewczynka. Ją cichutko uspakaja mama:

- Nie bój się, Katiusza, patrz, wszyscy wychodzą i uśmiechają się, wszystkim dobrze.

- Masz chore serce, a woda zimna, nie wchodź...

Okazuje się, nie z powodu siebie płacze, o mamę się martwi. Oto i jeszcze jeden ledwie zauważalny ślad miłości. Modlitwa apostoła, przyjaciela Chrystusa, tu, w głębokim wąwozie w pobliżu riazańskiej wioski. Cudowne sprawy Twoje, Panie! Nie płacz, Katiusza, tu jadą, aby wyleczyć się z chorób, święta poszczupowska woda wzmocni mamine chore serce i twoje serce wzmocni – wiarą, pięknem i radością. Dziewczynka płacze, a ja nic jej nie mówię, dlatego że z mamą rozmawia w tajemnicy. To nie dla osób postronnych.

Długo siedzę na drewnianej ławce przed studnią. Nie chce się odchodzić. A ludzie idą i idą. Tu – lekko, z powrotem – załadowani butelkami z wodą i zaczerwienieni od kąpieli. Złota niteczka ścieżynki w turkusowym dywanie traw. Wydeptały ją nogi tych, którzy wierzą w Boży cud, w modlitwę, błogosławieństwo i miłość. I nawet ci, którzy nie wierzą, znajdują tu radość dla swego niespokojnego serca. Ta radość – piękno Bożego pokoju, piękno ruskiej przyrody, której soki są w stanie leczyć, wzmacniać i uspakajać.

Już na monasterskim podwórzu widzę znajomy bukiecik chabrów w rękach znajomej dziewczynki Katiuszy. Mokry warkoczyk, wesołe spojrzenie.

- Wykąpałyście się?

- Nic strasznego. I mama też. Ona powiedziała, że jej sił teraz przybyło, ona bez urlopu pracować może.

Malutki krzyżyk na prostym sznureczku.

- Tatuś kupił. Oto tam w sklepie. Podoba się pani?

Bardzo mi się podoba. W ogóle podobają mi się dzieci z krzyżykami na prostych sznureczkach. A jeśli jeszcze w ich rękach chabry i one nie boją się zimnej wody w świętych źródłach, to są to najlepsze dzieci na świecie.

Natalia Suchinina


Powrót