Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


PRZEDZIAŁ NA DWÓCH

Spóźniałam się na pociąg i jak zwykle czyniłam sobie wyrzuty za brak organizacji. Szybciej, szybciej... Do wagonu wpadłam zdyszana i z ulgą obejrzałam przedział: z kim pisane mi spędzić niebliską drogę do Północnego Uralu. I zobaczyłam kobietę w obciskających biodra legginsach i dużo-dużo pudełek, kuferków, bezmiernych kraciastych torb, którymi pstrzy się nasza matula-stolica, przyjmując i odprowadzając biednych handlarzy-domokrążców. Rzeczy leżały i pod stołem i u nóg mojej towarzyszki podróży i nawet na dwóch górnych półkach.

- A jeśli przyjdą pasażerowie, wtedy jak? – zapytałam ze zdziwieniem.

- Nie przyjdą. Ja zapłaciłam za trzy miejsca, głos współpodróżniczki był szorstkowaty, z chrypką – więc cieszy się pani, mamy przedział na dwie.

Cieszyć się z jakiegoś powodu nie było chęci.

W kobiecie było coś wyzywającego, niedelikatnego. Nawet legginsy, wpuszczone do czarnych wysokich butów, nawet jaskrawa szeroka, prawie do kolan koszulka sportowa z dwiema brzydkimi myszkami na brzuchu. Farbowane włosy już przeświecały czcigodną siwizną, niestarannie podmalowane oczy patrzyły na kufry. Ale – dość, wystarczy. Towarzyszy podróży nie wybieramy.

- Che pani kawy? – próbuję „zaprzyjaźnić się” z kobietą: podróż długa, i kłujące spojrzenie zupełnie mi niepotrzebne.

- Można…

Pijemy kawę rozpuszczalną z saszetek i wiemy już o sobie, że jedna jedzie w delegację, druga – do domu. Zaopatrywała się w towar w Łużnikach, zdążyła obrócić w ciągu jednego dnia. Pociąg przybył do Moskwy rano, tylko metro zostało otwarte – ona już „na Łuży”, butów damskich dwadzieścia par wzięła, rękawic męskich – trzydzieści, kapcie, swetry, dwa męskie garnitury, dżinsowe sarafany. Uwinęła się i z powrotem na pociąg, do domu, do Chanty-Mansijska.

- Teraz na długo starczy… – uspakajam.

- Co pani, na jakie tam długo! Teraz dobrze biorą, na zimę wszystkim trzeba. Ja co pięć dni do Moskwy jeżdżę.

- Co pięć dni z takimi kuframi?!

- Chcesz żyć, musisz umieć kręcić…

Szkoda mojej współpodróżniczki. Dźwigać po metrze ciężkie toboły, żyć na kołach, nie zjeść porządnie, nie umyć się, nie pospać. Nielekko zarabiają ludzie swój chleb powszedni. Uczucie winy w duszy, współczucie dla siedzącej naprzeciw kobiety. Myszy na brzuchu chichoczą, zalewają się, a zmęczona twarz szara i bez wyrazu.

Ona wyszła zapalić. Wróciła nieprędko.

- Teraz z mężczyznami w tamburze* rozgadałam się. Z Białorusi. Jadą na Północ pieniądze zarabiać, willę jakiemuś ważnemu budować. Mówią, duże pieniądze obiecał. Pytam, jak duże? Półtora tysiące dolców za trzy miesiące. No, chłopy, tak się poniżyli.

- Niezłe pieniądze – mówię – dla rodziny znaczące wsparcie.

- Niezłe?! Przecież ja, bywa, za dzień tyle mam.

Oto i zrozum, czy żal mi jej teraz. Żeby zarabiać tak dużo, można i kufry „z Łuży” pociągać i nie pospać, i nie umyć się. Współpodróżniczka widzi, że wywołała odpowiednie wrażenie. Wyjęła szminkę i bez lusterka, na pamięć, zręcznie nią maznęła. Zarzuciła nogę na nogę, popatrzyła szyderczo:

- A pni ile zarabia?

- A różnie – zmieszałam się – różnie.

- Pieniądze człowieka do życia przywracają – zaczęła filozofować kobieta. – Mówią mi, ty, Walentyna, kręcić się umiesz. Tak, umiem. Mam cel, więc i kręcę się.

I ona bez wstępu zaczęła opowiadać mi o celu. Koła stukały, gorąca kawa ogrzała i rozweseliła, śpieszyć się nie było dokąd. Skończyła studia handlowe w Czelabińsku, zaczęła pracę w handlu, ale bardzo szybko zrozumiała, że wycierać w tej pracy spódnice – nie opłaca się. Znajomości jakie-takie zrobiła, zaczęła dostawać towar deficytowy, oczywiście za przepłacanie. Szybko okrzepła materialnie. Wyszła za mąż. Mąż też trafił się „nie z inżynierów”, rozkręcili się, kupili samochód, wybudowali daczę, wyposażyli spod igły mieszkanie. Urodziła się córka. W niczym jej nie odmawiali, żyli bogato. Bogactwo stało się powszednie, naturalne. No bo jak inaczej? Pojechali swoim samochodem na Krym. Ona dobrze pamięta. Obodzinski. „Te oczy naprzeciwko…”

- Zrób głośniej – poprosiła męża.

„Te oczy naprzeciwko w kolorze herbaty…” Rozparła się na siedzeniu, zmrużyła oczy w rozkoszy. Tylko nagle dźgnęła po nich gorąca błyskawica i ciepło, wstrętne, lepkie, rozlazło się po policzkach. Z pełną prędkością wbili się w jadące naprzeciw „żiguli”.

Lekarz zszywał jej twarz i klął. Jej pierwsza świadomość tego, co się stało: przekleństwa i ból.

- Milcz, zdechnąć mogłaś, ciesz się. Prawda, ślicznotką już nigdy nie będziesz – lekarz złościł się, dyżur już się kończył, „erkę” spotkał przy wejściu.

Zadziwiające, mąż wykręcił się wstrząsem mózgu i niegroźnym złamaniem żebra.

A ona pół roku przeleżała w gorsecie w szpitalu, potem na rehabilitacji w klinice poza miastem, potem w domu. Szybko, w dół, z górki, posypały się ze szczytów jej pomyślności, zdobyte umiejętnością kręcenia «piątaki». Oszczędności bankowe „pożarł” szpital, lekarze bezradnie rozkładali ręce: „Z przyjemnością by, ale leki bardzo drogie”. Ale ona znała zaszyfrowane znaczenie tych słów. „Potrzebne pieniądze? Powiedzcie, ile. Jestem gotowa na wszystko”. Najsilniejszy wstrząs: po raz pierwszy z laską doszła do toalety i zobaczyła w lustrze szpetną twarz z czerwonymi bliznami, zniekształconą wargą. Zaczęła krzyczeć, miotać się w histerii.

- Za każde pieniądze, zróbcie coś!

Sprzedali daczę. Pieniądze były potrzebne nie tylko na operację plastyczną, ale i na wykupienie się od więzienia. Mężowi groził niezły wyrok, jego wina w wypadku została udowodniona, poszkodowany „Żigul” okazał się cwaniakiem. Zażądał takiej sumy…

- Wszystko, tylko nie więzienie! – płakała na ramieniu męża, a on opuszczał oczy.

Ona już nie raz zauważyła, że patrzono na nią z obrzydzeniem. Blizny, goiły się bardzo powoli… Operacja nie spełniła nadziei. Zdradzieckie niteczki, znaki strasznej biedy, wyrysowały na twarzy Walentyny prymitywny geometryczny deseń. Ledwie zauważalny…

- Widzi pani, jak mnie zeszpeciło? Ale to nic, jeszcze powalczymy.

Przyszła bieda – otwieraj wrota. Pieniądze topniały jak śnieg i w końcu stopniały doszczętnie. Nawet niektóre meble sprzedali, dobrali się do futer, biżuterii. Przed sądem obronić się udało. I kiedy z mężem świętowali zwycięstwo, on nagle ogłosił, że odchodzi.

- Dokąd?

- Tam, gdzie mnie kochają i gdzie doświadczyłem prawdziwego uczucia.

Opuchła od łez. Płakała i zastanawiała się, kiedyż wreszcie, wyleją się one wszystkie, i będzie mogła suchymi oczami wpatrywać się w realia życia. A wpatrywać się trzeba było. Brak pieniędzy tak ją przygniótł, że wyła nocami ze strachu przed nadchodzącym dniem. I – zapiła. I – zahulała. Przypadkowi adoratorzy uspakajali ją, ból ustępował. Jest jeszcze młoda, jeszcze potrafi urządzić sobie życie.

- Zbrzydło pani mnie słuchać?

- Nie-nie, proszę mówić dalej.

Piła długo. I kiedy już całkiem zezwierzęciała od odurzenia alkoholowego, nagle trzeźwym spojrzeniem wpatrzyła się w ciągle to samo, uczciwe lustro. Zobaczyła staruchę. Żałosną, opuchniętą. Przestraszyła się.

- Jestem silną kobietą. Potrafiłam rzucić picie raz na zawsze. Trudno było, obrosłam kumplami od butelki. Ale pewnego razu posłałam ich wszystkich precz i oto już pięć lat ani kropli alkoholu. Czasem, nawet siedzę przy stole, obok piją, a mi choćby co. Jestem silna…

Prawda, wyjechała z Czelabińska, żeby zacząć życie od czystej kartki. Powiedziano jej, że w Chanty-Mansijsku dobrze idzie handel. Wyjechała, mieszkanie zostawiła dorosłej córce. Rozkręciła się. Zaczęła od drobnicy: sznurków, gumek do włosów, opasek, latarek. Robota poszła. Na rynku, gdzie pojawiła się jako nowa, najpierw obawiali się, kiedy odmawiała posiedzieć po udanym handlu. Ale ona stała za wszelką cenę. I – stoi. Teraz nie wołają, nie zapraszają.

- Jestem silna, mam cel…

Znów wyszła zapalić. Patrzyłam w okno i myślałam o przewrotnościach losu, o tym, że każdy człowiek swoją drogą idzie do celu. Każdy ma swój cel. Pociąg zahamował i, wpuściwszy nowych pasażerów, zaczerwienionych, od mrozu, ruszył dalej. Do nas, oczywiście nikt się nie przysiadł. Przedział dla dwóch. Kraciaste pękate kufry, po gospodarsku wgramoliwszy się na górne półki, odpoczywały od moskiewskiego zgiełku.

- Kirow, Wiatka po-nowemu – wesoło zameldowała Walentyna. W rękach trzymała dwa lody. - Proszę się częstować. Wyskoczyłam, powietrzem pooddychałam – i liznąwszy parę razy eskimo, popatrzyła na mnie już nie kłująco i podejrzliwie, a z ufnością, prawie po przyjacielsku. – Na czym to skończyłam?

- Na tym, że cel osiągnięty, już pani nie pije.

- Cel nie osiągnięty. Mam inny cel. Ja powinnam, rozumie pani, powinnam wrócić znów do tego poziomu, na którym byłam. Przed odjazdem rzeczy do przechowalni oddałam, a sama poszłam do sklepu. Widzę – serwis. Rozkoszny, prawie pięćset dolców. A ja dokładnie taki miałam, rozumie pani? Sprezentować trzeba było, kiedy od sądu wykręcaliśmy się. To nic Walentyna, powiedziałam sobie, jeszcze będzie u ciebie taki serwis, wszystko u ciebie będzie, jeszcze nie wieczór…

- A córka? Ona to jak żyje?

- Córka moja… No dobrze, wszystko opowiadać – to wszystko. Córka w więzieniu siedzi.

Córka ma piękne imię Krystyna. Dostała się na studia, ale uczyć się nie zechciała, poszła pracować do baru za kelnerkę. Pieniądze niezbyt wielkie, ale na niezbędne wystarczało.

Matka przysyłała z Chanty-Mansijska „wspomożenie”, na początku nieznaczne. W ubiegłym roku na Nowy Rok przyjechała, a u Krystyny nowe futro, luksusowe, z błękitnych norek.

- Pytam: „Skąd?” Milczy. Widzę pierścionek na ręce z nieprostym kamykiem. „Skąd?” Znów milczy. Potem przyznała się: zaczęła sprzedawać narkotyki. „Mamusiu, ja tylko parę razy, pieniądze potrzebne, chcę się ubrać, ja więcej nie będę”. Powiedziałam jej wtedy: „Z ogniem igrasz. Twój biznes na biedzie ludzkiej oparty, opamiętaj się”. Obiecała. Wróciła do Chanty-Mansijska, a za miesiąc telegram: „Pilnie przyjeżdżaj”. Zamknęli Krystynę, pięć lat dali.

Ręka mimowolnie podniosła się, żeby się przeżegnać.

- Bieda, bieda, Walentyno, niech Bóg wam pomoże!

Podejrzliwe spojrzenie.

- Pani wierzy w Boga?

Wzdycham:

- A czyż można w Niego nie wierzyć?

- W takim razie powie mi pani, dlaczego w moim życiu wszystko poszło nie tak? Ja przecież pracowałam, nie kradłam, wszystko dla rodziny, a mąż ode mnie do drugiej odszedł, zostawił samą z dzieckiem. A i ten wypadek… Przecież po nim wszystko do góry dnem się wywróciło. A Krystyna? Przecież ja nic dla niej nie żałowałam, zabawki z importu, kurtka nie kurtka, wszystko spod igły. Chciałam dom kupić, zabrać ją do siebie, a teraz z paczkami raz w miesiącu do więzienia jeżdżę. W więzieniu ona u mnie najładniej ze wszystkich ubrana. Strażniczka mówi: „Krystyna Pani jak lalka po placu chodzi”. A ja odpowiadam, że nie chcę jej stracić, że ją kocham, to moja jedynaczka.

- Szkoda, że nie ma pani jeszcze dziecka.

- Było. Jeszcze przed Krystyną. Ale w szpitalu położniczym na piąty dzień zmarło. Koleżanka poradziła: „Ty zostaw je w szpitalu, bez ciebie pochowają, wtedy szybciej zapomnisz”.

- Boże, jak pani żyje z takim nieszczęściem?!

Te słowa wyrwały się ze mnie i się wystraszyłam. A Walentyna zapłakała. Ona płakała ze zmęczeniem, ciężko, rozmazując po twarzy makijaż. Silna kobieta ze zmęczonym obolałym sercem. Nagle zaczęła mówić, pośpiesznie łykając łzy:

- Powie pani, co mam robić, powie pani! Ja nic nie rozumiem, dlaczego wszystko tak? Ja chcę normalnego życia, takiego, jak wcześniej, rwę się, już dom upatrzyłam, a dusza nie zna spokoju, Krystyna w więzieniu. Za co mi to? Przecież ja nigdy nic cudzego…

- Pani musi pilnie do spowiedzi. Dusza domaga się pokajania.

- A jak to, spowiedź?

Opowiadam. Radzę nie zwlekać, pójść od razu. I wszystko powiedzieć. O Krystynie, o wypadku, o domu, o kraciastych kufrach.

- Nie potrafię. Ja do cerkwi boję się zachodzić, mnie stamtąd jakaś siła odpędza. Choć bardzo chcę, jeśli szczerze. Jeśliby z kimś…

- Pani będzie w Moskwie, więc pójdźmy razem.

- Dziękuję. Jeśli można zadzwonię do pani?

Nerwowo szuka na stole zapalniczki i wychodzi zapalić. A ja znów patrzę w okno i widzę w oddali, na niewielkim wzgórku przepiękną cerkiew. Kopuły błękitne, krzyże złote. Żegnam się i zdążam poprosić przed przemykającym Bożym chramem pouczenia dla zbłąkanej i nieszczęśliwej duszy. Boli ona, doskwiera nieznośnie i żadne kosztowne operacje plastyczne nie wyleczą tego bólu i nie zabliźnią się te rany. Żaden nęcący cel nie odwróci uwagi zranionego serca. Nie ucieszy się i nie zatriumfuje ono, triumfowanie znane jest tylko sercu, które się pokajało.

Tyle lat żyć bez pokajania! Jak boleśnie i jak ciężko. A może, ten wypadek w pełnym pędzie dobrobytu i zadowolenia był jedynym przystankiem w drodze, i Bóg zrządził dla zbawienia duszy pocierpieć ból fizyczny? A dusza jednak nie zmądrzała, dusza pomknęła dalej dopędzać nieuchwytne horyzonty, ścigać upragniony cel – wrócić do minionego. Ale czy można wrócić do wczoraj? Duchowe prawo zostało zuchwale naruszone, a w rezultacie – poważne niepowodzenie na przetartej drodze. Odejście męża, bieda z Krystyną, alkoholizm i poszukiwanie chwilowych radości. Kufry… zapchane nimi półki, one i tu, w przedziale, zajmują nienależne im miejsca, miejsca ludzi na górnych półkach. Patrzę na nie i czuję, jak one są wrogie, jakby czuły, że o nich mowa. Malutkie ciałko, pozostawione w szpitalu dla oszczędzenia siebie – tak łatwiej zapomnieć. Zapomnieć? Nie, pamiętać, inaczej nie płakałaby tak gorzko i tak męcząco. Przecież dziecięca anielska dusza, wzbiwszy się w niebiańskie komnaty, płakała i płacze z powodu nieukojonego bólu matki. Zlituj się, Panie, to ból nie do zniesienia. „Za co mi to?” – krzyczy pytanie. I odpowiedź krzyczy, tylko akurat trzeba zechcieć ją usłyszeć. I zadrżeć, i przypaść do miłosiernych kolan i błagać sobie o łaskę. Jak wszystko straszne, jak wszystko nieproste i jak wszystko opatrznościowe.

- Nie zostawia mnie pani…

Walentyna przyniosła do przedziału duch papierosów na farbowanych włosach i wesolutkiej koszulce.

- Nie zostawia mnie pani…

- Nie zostawię – obiecuję.

A co jeszcze mogę powiedzieć swojej przypadkowej, nieprzypadkowej, towarzyszce podróży? Opowiadam jej o Troice-Siergijowej Ławrze, umawiamy się, że ona zostawi na dworcu swoje kufry, razem pojedziemy do prepodobnego Siergija leczyć duszę i wzmacniać ducha. Pójdzie do spowiedzi.

- Strach…

- Strach. Ale innej drogi nie ma.

Daję Walentynie swój malutki podróżny modlitewnik. Z wierszami na ostatniej stronie. Pisałam je długopisem żelowym, ściśle, żeby się zmieściły. Puszkin. „Dar zmarnowany, dar przypadkowy, życie, po co jesteś mi dane…” Smutne serce nie widzi wyjścia, nie widzi sensu, nie widzi zbawienia. Ale mądry współczesny Puszkinowi metropolita Filaret dyskutuje z nim: „Nie zmarnowane, nie przypadkiem życie od Boga nam dane…” Dwa wiersze. Rozpacz i wiara. Smutek i nadzieja. Pohybel i zbawienie. Niedługo mam wysiadać. Za godzinę Wierchoturje.

- Nie zostawia mnie pani…

I nagle zaczynam rozumieć, że za pięć dni będę znów jechać w tym pociągu, nawet w tym wagonie, oto bilet powrotny, wagon trzeci, miejsce siedemnaste.

- I ja za pięć dni z powrotem do Moskwy. Tym samym pociągiem. Biletu nie mam, ale znajdę panią.

Cieszymy się ze spotkania wkrótce.

- Ja jadę do monasteru. Napisze mi pani imiona swoich bliskich, pomodlę się.

Ona w pośpiechu szuka kartki, nie znajduje i na paragonie „buty damskie” pisze imiona za zdrowie. Walentyna, Krystyna… Za pokój duszy…

Boję się zapytać, ale jednak pytam:

- A ten malutki, w porodówce, on miał imię?

- Władek – szepcze ona, przełykając łzy i pisze: Władisław.

- Sługa Boży – podpowiadam – rab Boży…

Wychodzę w chłodną noc Wierchoturja. Igumen Filip chwycił moje torby, poprowadził do samochodu. Zdążam obejrzeć się i widzę przez okno wagonu jaskrawą koszulkę sportową. Walentyna macha ręką. Za pięć dni spotkamy się…

Nie było jej w pociągu powrotnym. Przemyślała, przychorowała, zmieniła plany? Nie wiem. „Nie zostawia mnie pani…” Nic o niej nie wiem, oprócz tego, że wiem bardzo dużo. Nie został mi ani telefon, ani adres, a tylko maleńki skrawek papieru, paragon z imionami bliskich jej ludzi. Nie tracę nadziei, czekam. Pobłogosław Panie doczekać się.

Natalia Suchinina


Tambur – przedsionek na końcu wagonu i między wagonami, w którym można palić


Powrót