Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


TY BĘDZIESZ BRATEM MOJEJ ŻONY

Lejla wyszła na drogę, postawiła obok wyciągające ręce torby, zmrużyła oczy, wypatrując czy nie nadjeżdża jakiś samochód. Ona wiedziała, długo stać i czekać na okazję nie będzie musiała, wszyscy ją w osiedlu znają i pierwszy samochód na pewno przy niej się zatrzyma. I prawda: rozpędzone ciemnowiśniowe „żiguli” uprzejmie zaszeleściło przy niej oponami.

- Lejla!? Siadaj, siadaj, torby do bagażnika? Ze sobą? No, jak ze sobą, to ze sobą, jedziemy. Do samego przejazdu dowiozę.

Lejla szybciutko wsiadła, zatrzasnęła drzwi, odetchnęła z ulgą. Do samego przejazdu – to wielkie szczęście. Zostanie jej przejść tylko parę kilometrów do rynku osady, a tam autobusem na miejsce. Jak to dobrze, że spotkała Szotka, agronoma z ich cytrusowego kołchozu. To człowiek cichy, pojętny, nie będzie dokuczać pytaniami – dokąd i po co. Wie, dokąd i po co jeździ ona raz w miesiącu. Do męża. Do więzienia, na widzenie. Wielu wie, a pytają, głośno współczują. A Szotek milczy. Wie, kolejny raz rozmawiać na ten temat sprawia jej ból. Przyjechali.

- Dziękuję ci Szotek.

- No bądź zdrowa, teraz dojdziesz, tu już niedaleko.

Udany dzień. I Szotka spotkała, i męża wezwali szybko.

- Mnie dziś Szotek podwiózł, on ciebie pozdrawia.

Lejla wykładała z torby zawiniątka, a sama śpieszyła się podzielić nowościami. Szotek pozdrowień nie przekazywał, ale oczywiście chciał przekazać, jaka różnica dla męża.

- U mnie wszystko w porządku, kukurydza rośnie, niedługo zrywać będzie trzeba. Staram się, jakoś sobie radzę.

Mąż milczał. Był dziś jakiś bardzo skupiony. Zmizerniała twarz, zapadnięte oczy, na wyblakłej kraciastej koszuli brezentowy płaszcz, zakurzone buty.

Lejla poczuła, że gotowa jest rozpłakać się z litości do Asłana, ot i trajkocze, i odwraca swoją uwagę:

- Syn sąsiadów wrócił z wojska, urządzali powitanie chlebem i solą. Ja pomagałam. A babcia naszej nauczycielki całkiem słaba, z dnia na dzień oczekujemy…

Mąż milczy.

- Co z tobą, Asłan? Źle się czujesz chyba.

- Usiądź. – Asłan do bólu ścisnął jej rękę, ona jęknęła, usiadła.

- Chcę ci powiedzieć, Lejla, bardzo ważną rzecz. Mam jeszcze długo odsiadywać swój wyrok. 10 lat – to prawie życie. A ty jesteś młoda. Ja postanowiłem… ja postanowiłem, że ty powinnaś ułożyć sobie życie – wyjść za mąż. Tak, tak! – Asłan prawie krzyknął na nią, kiedy ona rozpaczliwie pokręciła głową.

- Ty powinnaś wyjść za mąż. Znajdź człowieka wdowca i bądź mu żoną. Przeprowadź się do jego domu za gospodynię, a nasz dom zamknij. Ja będę spokojny, że ty nie sama, nie zginiesz.

Lejla cichutko płakała. Jej chudziutkie ramiona drżały, ona wczepiła się w rękę Asłana. Całkiem niedawno oni mieli uroczystość weselną. Staruszkowie jeszcze wspominają, jakie wspaniałe wino podawano na nim. Lejla – sierota, nikogo nie ma. A Asłan człowiek, nie patrząc na młodość, bardzo samodzielny. Kołchoz przydzielił młodym dom, kupili krowę, mandarynkowy sad, winorośl, tylko żyć i się cieszyć. Ale tylko nie zdążyli się nacieszyć. Asłan z kolegą wracali z pogrzebu, kolega słabo się poczuł z powodu wypicia, Asłan postanowił go zastąpić, siadł za kierownicę. I – z pełną prędkością zderzył się z jadącą naprzeciw „wołgą”. Kierowca „wołgi” zginął, kobieta, siedząca z tyłu, z licznymi złamaniami – ledwie uratowali.

Łzy młodej żony, sąd, wyrok. Na początku wszystko było jak we śnie, ale teraz, kiedy minęło pół roku, Asłan zrozumiał co to więzienny kleik i że siorbać go będzie bardzo i to bardzo długo. A Lejla? Ona całkiem nieprzygotowana do życia, ona sama zginie. Asłan postanowił uratować Lejlę przed samotnością. Wiedział, ona nie zechce słuchać, ale wiedział też, jeśli będzie nalegać, ona posłucha, nie śmie się sprzeciwić, abchaskie obyczaje tego nie dopuszczają. Nie zastanawiał się długo. Dziś – powiedział.

- I jeszcze – od dziś do mnie nie przyjeżdżaj. Uważaj, że męża o imieniu Asłan w twoim życiu nie było. Jeśli nie posłuchasz, na darmo czas tracisz, ja do ciebie nie wyjdę.

Okrutna rozmowa. Asłan rozumiał, że rwie na żywca, ale wiedział też, że lepiej od razu, przepłacze, przeboleje, życie swoje zrobi. Lejla młoda, prawie dziewczynka, gdzież jej dziesięć lat ciągnąć ciężar wdowieństwa. Nie, on do tego nie dopuści.

Lejla nie pamięta, jak dojechała do domu. Dokładnie za miesiąc, oczywiście, ona znów podchodziła do więziennej bramy. Tylko na próżno czekała w palącym słońcu, na próżno wpatrywała się w niewielką szczelinę w ogrodzeniu. Asłan nie wyszedł.

Jak ona płakała, objąwszy swoją koleżankę Hundę. Opowiadała, przeskakując z jednego na drugie, Hunda uspakajała, a potem nagle powiedziała:

- Znam takiego człowieka. On mieszka niedaleko stąd, zaraz za wąwozem jest niewielka wieś. Rok temu żonę pochował, dzieci nie mają. Nazywa się Elizbar. Jest sąsiadem mego starszego brata, brat z nim porozmawia.

- Hunda, ja nie chcę za mąż! Mam męża, kocham go.

Znów płakała, znów lamentowała. W końcu się uspokoiła.

Elizbar pewnym krokiem wszedł na obszerne podwórko. Usiadł pod drzewem figowym w cieniu. Lejla wyszła do niego z dzbanem wina i szkłem. Pił wino dużymi łykami. Sam wielki barczysty, solidny.

- Ot co, Lejla. Twój Asłan ma rację, niedobrze ci, takiej młodej, samej zostawać. A i ja jestem wdowcem, gospodyni mi potrzebna. Przeprowadzaj się do mnie. Tylko ja teraz dach w stodole zmieniam, jak skończę, to przyjdę po ciebie. A na razie tu pomogę. Jak, kukurydza urodziła się?

Rano on już na całego zrywał kukurydzę na działce Lejly. W ciągu dnia wyczyścił jej obórkę, naprawił instalację elektryczną. Przychodził rano, przebierał się, szedł na ogród, wypędzał bydło – czyż mało pracy w wiejskim gospodarstwie, które zostało bez męskich rąk.

Po jakimś czasie on znów zaczął rozmowę z Lejlą o żeniaczce:

- Mój dom nieduży, z waszym nie porównać. Zróbmy tak – mi tu po niezłej cenie deski proponują, zrobię przybudówkę do domu, wtedy zabiorę ciebie do siebie.

Zaczął rozbudowę. Jednak o Lejlie jak przedtem nie zapominał, przychodził, pomagał, brał na siebie najcięższą pracę. Ona trochę się uspokoiła, nawet za Elizbarem zaczęła tęsknić. On sprzątnął jesienią jej kukurydzę, odwiózł do młyna, zaciągnął ciężkie worki z mąką do piwnicy. Nadeszła pora zbioru winogron. Wczesnym rankiem, obwieszony koszami, on już wchodził na podwórko do Lejly, przystawiał drabinę, zabierał się obcinać gron. Rozbudowa ciągnęła się powoli, zakupionych desek nie wystarczyło, trzeba było dokupić. A czas leciał, nieubłagalnie, galopujący czas.

Jakoś, z trudem uporał się z połową rozbudowy. Ale wlazł w duże długi. Trzeba oddawać.

- Przecież oddam, wtedy…

Długi spłacały się powoli, czas płynął szybko. Potem zdarzyło się nieszczęście – zmarł cioteczny brat Elizbara, i on miał żałobę. Ale jak dawniej był prawą ręką Lejly, wykonywał wszystkie męskie prace, oto już po raz który zebrał jej kukurydzę, winogrona, namełł mąki, zrobił wino. Krowa Lejly ocieliła się. Cielak bardzo słaby. Elizbar pielęgnował go jak dziecko. A Lejla, ta na tyle przyzwyczaiła się, że Elizbar jest obok, że nawet zaczęła z lekka burczeć na niego, jeśli coś nie tak. Całkiem, całkiem jak w rodzinie. Tak trwało. A Elizbar, napracowawszy się we własnym gospodarstwie, szedł do Lejly, kosił, dźwigał wodę ze strumienia, reperował dach… I ciągle ubolewał, że w żaden sposób nie może wziąć jej za gospodynię do domu.

- Widzisz, teraz żałoba… A to rok, nie krócej. I czemu mi się tak nie szczęści, spotkałem dobrą kobietę, namęczyłem się sam, przydałaby się gospodyni w domu, a znów się odwleka. Ile będziemy żyć na dwa domy?

Lejla słuchała go i zastanawiała się. Rzeczywiście, ciągle coś przeszkadzało, ciągle nie układało się. I trudno zrozumieć teraz, czyją jest żoną, Asłan jej się wyrzekł. Elizbar nie bierze…

Ona miesiła ciasto na mamałygę i cichutko śpiewała. Pieśń była smutna, ale nie bardzo, dobrze jej się śpiewało pod wymachy rąk, dobrze oddychało się porannym chłodem. Dużo już zrobiła. Zamiotła podwórko, przykryła nową ceratą stół pod figowcem, dostała z piwnicy dzban z winem. Kilka różyczek zerwała, postawiła do wazonu, miesi ciasto i zachwyca się – pięknie. „Teraz oto jeszcze mamałygi nagotuję – i choćby gości przyjmuj, wszystko gotowe…”

- Przyjmuj gościa.

W bramie stał Asłan. Postarzały, przygarbiony. Chciała rzucić się do niego, nawet kilka kroków uczyniła ku niemu i zatrzymała się, nie wiedząc, nie pojmując, co ma robić. Mąż? Ale przecież Asłan prosił, aby zapomniała, że jest jej mężem… Asłan patrzył na nią spode łba.

- Dlaczego ty tu, Lejla, w moim domu? Czy nie zrozumiałaś, że ja prosiłem ciebie, abyś wyszła za mąż i odeszła do domu do męża, a wy, znaczy, zostaliście w moim…

- Nie – Lejla zdenerwowała się, zaczęła poprawiać warkoczyk wybrudzonymi mamałygą rękoma – ty zachodź, to twój dom.

- Mój dom? Więc co ty tu robisz, cudza żona…

- Ja nie cudza żona, twoja. Elizbar, on, dom budował, potem deski kupował…

Asłan wszedł na podwórko. Ogląda je, sprzątnięte, zadbane. Zatrzymał spojrzenie na niewielkim krzaczku róż, usianym niewielkimi szkarłatnymi kwiatuszkami. Usiadł. Ciężko położył ręce na nową ceratę.

- Opowiadaj, czemuś ja nic nie rozumiem.

Ona opowiedziała mu wszystko. Że posłuchała go, znalazła mężczyznę, wdowca. Że on jakby i wziął ją za żonę, tylko że wszystkie te lata żyli oni oddzielnie, każde w swoim domu… Elizbar przychodził, pomagał, ale na noc odchodził do siebie. Długo siedzieli naprzeciw siebie Asłan i Lejla. Już i wieczór nastał na ich podwórku, przyszła pora zapalić światło.

Następnego dnia oni urządzili uroczyste powitanie z chlebem i solą i zaprosili wszystkich sąsiadów, również tych najdalszych, z drugiego końca wsi. Zarżnęli byczka, nagotowali mamałygi, wydostali dużą beczkę wina, które zrobił Elizbar jeszcze pierwszego roku. Asłan sam poszedł do Elizbara i zaprosił go. Ten przyszedł, usiadł w rogu stołu. Asłan przy wszystkich podszedł do niego, mocno objął. A następnie głośno oznajmił:

- Moja żona-sierota. Nie ma ani brata, ani siostry. Raczej, nie miała. Teraz brat jest. Człowiek, który okazał się bardzo mądrym i bardzo dobrym. Nieszczęście moje podsunęło mi rozpaczliwą myśl, a jemu, ono podsunęło myśl dobrą. Ja wiem, dlaczego u Elizbara nie było czasu, aby przyprowadzić żonę do domu, on utrzymywał ją dla mnie, on kombinował, odkładał. Swoim męskim sercem zrozumiał drugie męskie serce. On był dla mnie obcy, a teraz… teraz jest bratem mojej żony.

Elizbar nieśmiało wstał, opuścił oczy. Wino skrzyło się w jego kieliszku. To, które on sam zrobił specjalnie na to spotkanie.

…Siedzimy na wesołej polance, pod gęstym drzewem mirabelki w górskiej wsi Abgarchuk. Za krzesła służą dwa świeżo ścięte okrąglaki. Na jednym siedzę ja, na drugim – mój stary znajomy Aleksiej Akauba. Wysoki, brązowooki, przystojny, choć i niemłody. Tu, wysoko w górach jego dom, jego rodzina. Wesoła, zwinna jego żona Aida nakrywa do stołu. Teraz oni sami, dzieci rozjechały się, córka Gunda wyszła za mąż, syn Mazik zdaje egzaminy, drugi syn Miron wyjechał pogościć do rodziny. Znam tę rodzinę już ze cztery lata. Zawsze z radością przyjeżdżam do nich, jeśli odpoczywam niedaleko, nad morzem. Porozmawiać, pooddychać nieporównywalnym z niczym górskim powietrzem.

- Oto widzisz, jakie historie bywają. Jeślibym gdzieś przeczytał – nie uwierzyłbym, ale to niedaleko stąd było, prawda.

To więcej, niż prawda. Starzy ludzie mówią, że tradycja bratania dawno zapuściła głębokie korzenie na abchaskiej ziemi. Na weselu zawsze wyznaczany jest brat pannie młodej. Zazwyczaj, to szanowany, sprawdzony, bliski rodzinie człowiek, na którym można polegać. I jeśli, nie daj Boże, coś wydarzy się w rodzinie, właśnie nazwany brat żony jako pierwszy przychodzi z pomocą, przyjmuje na siebie obowiązki, męskie troski. Bywa bratanie i innego rodzaju. Trzeba przeciąć długotrwałą wrogość. Tak było, kiedy nienawidzili się wzajemnie dwaj chłopcy z powodu dziewczyny, ślicznotki Fatimy. Ona nie mogła wybrać, a oni już za sztylety się chwytali. Wtedy zebrali się starsi na radę. Postanowili: urządzimy dżigitówkę (konny turniej) i kto w nim zwycięży, ten będzie mężem Fatimy. Ale żeby i później nie nienawidzili się, błogosławili staruszkowie: „Pobratajcie się, nie męska to sprawa przyczaić się w nienawiści”. Od tej pory konkurenci – bracia. To było dawno, ale teraz we wsi Lidzawa pod Picundą żyje Arkady Dżakonija, a w osadzie Rybzawod Walery Bienija. Ich dziadkowie akurat rywalizowali w dżigitówce o prawo żenić się ze ślicznotką Fatimą. Jeden z nich jest wnukiem Fatimy, drugi synem brata jej męża. Oni sami uważają się za rodzinę i nikt w ich pokrewieństwo ani razu nie wątpił.

Słowo, wypowiedziane przez mężczyznę, jego obietnica – mocniejsze i trwalsze od wielu pieczęci na oficjalnych dokumentach. Słowo mężczyzny jest pieczęcią wieczną. I nie ma takiej siły, która mogłaby wytrzeć je z pamięci. „Ogól moją brodę” – mówi jeden Abchaz do drugiego. To znaczy – ja chcę z tobą się pobratać. To jak hasło. Dlaczego właśnie te słowa są wypowiadane? Prawdopodobnie dlatego, że golenie brody można powierzyć tylko temu, komu bardzo się ufa, lub bratu, co w praktyce oznacza to samo. Ten obyczaj mocno zadomowił się na abchaskiej ziemi. Tu jest dużo braci, których braterstwo nie według krwi, a według męskiego zobowiązania. Czy to mianowany brat żony, czy to brat, który stłumił w sobie dumę i przerwał swoją szlachetnością zło i długotrwały łańcuch nienawiści.

Nie wiem, jak wam, ale mi bardzo podoba się ta abchaska tradycja. Braterstwo – w istocie naturalny związek między ludźmi. Wszyscy jesteśmy braćmi i ojciec nasz – Bóg. Dlatego czy możemy być wrogami i prowadzić porachunki? Abchaska starszyzna swoją władzą, którą dało im przeżyte życie, powstrzymuje wojnę między nieprzyjaciółmi jednym stanowczym słowem. „Pobratajcie się”. I nie możesz nie posłuchać się i podnieść na piedestał swoje „ja”. „Poczekaj – powiedzą starsi – pożyj z nasze…”. Być może dlatego nie widziałam w Abchazji samotnych porzuconych ludzi. Samotni oczywiście są, ale nie porzuceni, nie zapomniani. Rybacy, którzy mieli udany połów odkładają część ryb do koszy i roznoszą je do domów, w których nie ma komu chodzić na rybołówstwo. Brat żony, brat brata, brat byłego wroga i jutrzejszego przyjaciela. Normalne życie, w którym mądrość na pierwszym miejscu w prawie.

Ta historia pouczająca. Ona popycha nas do naszych nie realizowanych możliwości. Szlachetny człowiek zawsze jest wzorem. Kto zabroni i nam nazwać nieprzyjaciela bratem, a człowiekowi, który popadł w biedę samemu zostać bratem? Szkoda, ale u nas w Rosji takiej tradycji nie ma. Ale jest u nas tradycja przebaczania, pomagania, zapominania zła i mówienia „przebacz” sobie nawzajem. Czy to nie bratanie, czy to nie wzór szlachetności, godny wszelkiego naśladowania?

Natalia Suchinina


Powrót