Powrót


Na podstawie www.golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


NIE PRAGNIJ ŻONY BLIŹNIEGO SWEGO

„Kopciuszek”! Bajka piękna, zadziwiająca. Moda na nią nie mija i nie minie nigdy, dlatego że od pokolenia naszych praprababć do pokolenia naszych wnuków nic w istocie się nie zmieniło w ludzkiej duszy. Tak samo pragnie ona miłości, cudów, sprawiedliwości. Ale wyznaję wam swój daleki dziecięcy grzech, kiedy siedząc na widowni moskiewskiego teatru, cierpiałam z litości nie do kruchej, wybrudzonej sadzą dziewczyny, a do jej siostry, daremnie próbującej naciągnąć na swoją tęgą nogę kryształowy pantofelek. Ona na scenie z rozpaczą: „Spróbuj jeszcze…” Ja na sali, wcisnąwszy się w fotel, prosiłam w myślach: „Spróbuj, wytrzymaj, na początku będzie bolało, potem rozdepcze się”. Ale cud nie wydarzył się. To już potem, dużo później zmęczonym sercem zrozumiałam prostą rzeczywistość francuskiej bajki: kryształowe pantofelki nie rozdeptują się. I jeśli książę nie ma twego rozmiaru, odpuść, nie szarp duszy, nie nagniataj sobie odcisków.

Ale jedna sprawa zrozumieć, inna – żyć z tym zrozumieniem. I my całe życie (nie dla konia pasza, nie z korzyścią nauki) próbujemy wciągnąć na siebie i nosić z godnością to, co nie należy do nas. Niedawno pewien szanowany człowiek poprosił wytłumaczyć, jak rozumieć napisane w Piśmie Świętym: „Nie pragnij żony bliźniego twego, nie pragnij domu bliźniego twego, ani pola jego, ani sługi jego, ani służącej jego, ani wołu jego, ni osła jego, ani żadnego bydlęcia jego, ani niczego, co należy do bliźniego twego”.

- O czym to? Nie pragnij żony… to jakby o zdradzie małżeńskiej, dalej – osła, wołu, bydlęcia – jakby o tym, że kraść grzech… A dalej?

- A dalej o zawiści.

- O zawiści? Jeśli tak, to my wszyscy grzeszymy – ucieszył się mój rozmówca. – No powiedz, ty znasz takiego, kto innemu nie zazdrości?

Nie znam. I zgadzam się całkowicie z tobą, człowieku szanowny. Wszyscy grzeszymy przeciwko dziesiątemu przykazaniu, wyrytemu na tablicach. Grzeszymy łatwo, mimochodem, w zabawie, dlatego że nawet nie uważamy za grzech tej właśnie zawiści. Wszyscy jak jeden wysmarowani, a skoro wszyscy jak jeden, uważaj – nikt. Jednak, nie zupełnie tak. Wszyscy bez wyjątku grzeszymy i wszyscy bez wyjątku do tego nie przyznajemy się. Przyznać się do zazdrości to jakoś wstyd, nawet wymyśliliśmy sobie zbawczy termin „biała zazdrość”. Ja ci zazdroszczę białą zazdrością – prawie szlachetność. A w rzeczywistości – chytrość. Zazdrość ma jeden kolor. Jej kolor jednakowo nie pasuje żadnej duszy. Ale dusza przebiegła, ukrywając się i usprawiedliwiając, porywa się siebie rehabilitować, oto i szyje po czarnej zawiści białymi nićmi. Ale kto nie przeżywał zbawiennej słodkości poduszki, kiedy nacierpiawszy się, nakrzywiwszy się i w tajemnicy nazazdrościwszy w ciągu dnia, dawaliśmy swobodę swemu prawdziwemu uczuciu: uczciwej zawiści. I pytaliśmy siebie – dlaczego, dlaczego wszystko obok mnie, wszystko nie dla mnie, ciągle nie licząc się ze mną. Dziesiątki argumentów na naszą korzyść podpowiadała usłużna pamięć, robiło się coraz gorzej i gorzej. A rano, wysuszywszy się od łez, znów wychodzimy na scenę obłudnego spektaklu, gdzie ze wszystkich sił graliśmy rolę nigdy nikomu niezazdroszczącego człowieka. A jeśli – to tylko biała zawiść, jeśli – tylko biała…

Bogactwo, szczęście, zdrowie, piękno, zdolności, osiągnięcia – jak wiele twarzy ma życie, tak też wiele twarzy ma zazdrość. Jeśli dał nam Bóg zdrowie, lecz nie dał piękna – zazdrościmy pięknym. Obdarzył zdolnościami, ale nie dał bogactwa – zazdrościmy bogatym, a jeśli nasz dom – pełna czasza, wspaniałe ciśnienie, jeśli świeża cera, nasze dzieci urządzone i my na wyżynach sukcesu, mimo wszystko mało. Chce się być na widoku, pouczać, tłumaczyć niemądrym mądre. Ogarnąć to, co nie do ogarnięcia nikomu się jeszcze nie udawało. Panie, jakie to wszystko proste! Dlatego i nie można ogarnąć tego, co nie do ogarnięcia, bo ono nie do ogarnięcia, nie do ogarnięcia. Więc po co i kopie kruszyć? Żyj godnie, sprawdzaj uczynki według sumienia, ukierunkowuj je w stronę sumienia i ogarnąć staraj się tylko to, co do ogarnięcia, tylko to, co Stwórca nasz błogosławił ci ogarnąć. Proste, prawda? Ale oczy same zezują w stronę bramy sąsiada, za którą i pomidory na grządce większe, i ziemia czarniejsza, i goście poważniejsi i dostojniejsi.

Panie, wybacz nam! W co zamieniliśmy swoje życie? Życie, podarowane przez Ciebie jako wielka łaska, jest dla nas odwiecznym kasynem. „Wasza wysokość, pani Pomyślność”, nie omiń mnie, jak nie ominęłaś mego bliźniego. Ja też jestem człowiekiem i pragnę ciebie… a jeśli ty ominiesz mnie, to omiń również i mego bliźniego, inaczej nie zniosę tej rażącej niesprawiedliwości.

Przypomniałam przypowieść. Tym razem taką. U pewnego chłopa było wielkie stado gęsi, ze dwanaście sztuk, tłustych, utuczonych. A u jego sąsiada, jedna, a i ta brudna, chuda. „Panie – zaczął narzekać sąsiad – gdzież sprawiedliwość, ja mam tylko jedną gęś, a mój sąsiad dwanaście, co też Ty, Panie, dopuszczasz do tego?” – „Dobrze – powiedział Pan – od teraz ty będziesz miał dwanaście gęsi…” – „Nie – zaczął błagać człowiek – uczyń lepiej, żeby i u sąsiada była jedna”.

Oto ona, istota naszej duszy pogryzionej przez grzech zawiści. Nie ucieszyć się z nabytku, a uczcić święto smutnego szczęścia – nie ty podciągnąłeś się do bliźniego, a bliźni spadł do ciebie. Ale co obmyślić, aby powstrzymać w sobie ten wieczny, ten materialny zew? Jak nauczyć się nie cierpieć z powodu niedostępności oszałamiających witryn, a przechodzić obok nich z dumnie podniesioną głową, nawet nie zwróciwszy oczu w stronę cennika? My nie wiemy, wiedzą święci ojcowie. Ci sami, u których nawet i sutanny na zmianę nie było, ale którzy mieli coś takiego, co łatwo wznosi się nad naszymi i sąsiedzkimi z wysiłku huczącymi lodówkami. Nad naszymi i sąsiedzkimi wypchanymi szafami.

Przypomnijmy sobie. Ze wszystkich krajów przybywali pomyślni, bogaci, poważni, posiadający władzę ludzie, gospodarze życia, do biednego, niezamożnego, ubogiego, jak on sam siebie nazywał, Sierafima Sarowskiego. Nie brzydzili się jego wytartych sandałów, nieuczesanej brody, szli do niego z jedyną prośbą: „Pomóż, nie ma spokoju w duszy, wszystko jest, a spokoju nie ma, podczas nocy bezsennych myśli przychodzą, ciężko na sercu, ciężko, pusto”. To oni, ci sami, którym my zazdrościmy, czyja niepomyślność – pożądane światło w naszym okienku. A on do nich: „Radości moja…” Wszystkich tak nazywał, do wszystkich tak się zwracał. „Radości moja – mówił – zdobądź ducha pokoju i wokół ciebie zbawią się tysiące”. I oni bogaci, ważni, wyniośli, płakali jak dzieci pod jego prościutkim epitrachelionem, kiedy modlił się nad nimi, kładąc na ich grzeszne głowy swoje uzdrawiające ręce.

Zdobądź ducha pokoju – jak prosto, okazuje się. I dlatego uwierz, że dla zbawienia twego, dla zdobycia ducha pokoju nie jest potrzebne zupełnie nic z twego skarbca ziemskiego. Podnieś głowę ku niebu od ziemi próżnej i poproś u Pana sił.

Teraz w naszych rosyjskich monasterach trudzi się dużo mnichów, którzy porzucili świat, w którym oni według naszych miar odnosili nawet duże sukcesy. Profesorowie, naukowcy, pisarze, dzieci dyplomatów, które miały bardzo szczęśliwe dzieciństwo i bezproblemową młodość. Ale oni porzucili świat i nie zapragnęli ani swego, ani czyjegoś osła, ani swego, ani czyjegoś domu, ani swego, ani czyjegoś szczęścia. Tak, oczywiście, można sceptycznie uśmiechać się, patrząc jak idą w ciężkich butach, w zmiatającej kurz sutannie do monasterskich obowiązków. Czego brakowało im, głupcom? To jeśli wziąć za podstawę swój ubogi, wydający się tak głębokim rozumek. A można przypatrzeć się im lub nawet zatrzymać, zapytać, lecz nie wypinając do przodu swego brzucha, a pokornie, przeprosiwszy. Oni odpowiedzą. Nie przejdą obok. I jeśli nie opowiedzą o swoim życiu (u mnichów to nie przyjęte), to obowiązkowo opowiedzą o wzorach wysokich, pobożnych, czystych. Dowiecie się, jak rozdała cały swój bogaty majątek Ksienija Petersburska i przyjęła na siebie wielki ciężar jurodstwa*, jak odszedł do lasu z bojarskiej rodziny Siergiej Radonieżski, jak wzgardził ziemską rozkoszą Prokop Prawiednyj, jak poświęciła się ubogim i żebrzącym Jelizawieta Fiodorowna, wielka księżna. Przekonamy się – jest inny światopogląd, stosunek do życia, do jego bogactwa i ubóstwa, jest dla nas pewna tajemnica w tych wspaniałych losach. Jeśli my nie jesteśmy w siłach czegoś dotychczas w nich pojąć, to nie dlatego, że oni są dziwakami i szaleńcami, a dlatego, że my jesteśmy duchowo słabi i duchowo nieczyści.

Każdego wieczoru przed snem prawosławni ludzie odmawiają obowiązkowe wieczorne modlitwy. „A więc jednak obowiązkowe – mogą zarzucić mi. – a jeśli naharujesz się w ciągu dnia, rąk i nóg nie czujesz, to i wtedy pełznąć przed ikony? Czy to nie jest faryzeuszostwo?” Nie jest. Jeśli, oczywiście, stojąc przed ikoną i mamrocząc pod nosem słowa modlitwy, nie będziemy w myślach podliczać, za ile dolców sprawiła nowe futro ciocia Sonia z mieszkania nr czterdzieści dwa. Wieczorne modlitwy niezbędne są nam wszystkim, oto dlaczego. Każdego dnia wyznajemy przed Bogiem w tej modlitwie swoje grzechy. Pan oczekuje u Siebie nas skruszonych i gotów jest w miłosiernej miłości wybaczyć nam uczynione „uczynkiem, słowem i myślą”. Nikt nie zna swojej godziny rozstania się z życiem, właśnie tak urządzone jest mądrością Bożą. I, kajając się każdego wieczoru: „Hospodi, w pokajanii priimi mia” (Panie w pokajaniu przyjmij mnie), tym samym przygotowujemy się stanąć przed sądem Bożym nie zaskoczeni znienacka, a pokajani. A jeśli nieoczekiwanie Pan Bóg wezwie nas nocą i dziś wieczorem ostatni raz stoimy na modlitwie? Fałszem jest delikatnie milczeć o tym, niedobrze odżegnywać się od rozmów o śmierci. „Trzeba pamiętać o godzinie śmierci” – mówią święci ojcowie. Wielu świętych nawet spało we własnych trumnach, aby nie zapominać o godzinie śmierci. A gdy będziesz pamiętać o niej, tak bzdurna wyda się ilość gęsi sąsiada.

Tak oto jest w wieczornym wyznaniu grzechów i takie: „Dobrobyt cudzy widziałem i tym zranione zostało serce moje”. Albo: „Z grzechu brata mego kpiłem”. O czym to? O naruszeniu tego samego dziesiątego przykazania „Nie zapragnij żony bliźniego twego” Wysyłając nas w grzeszne ziemskie życie, Pan Bóg wie, jak nielekko będzie przychodzić nam czystość serca.

I On daje nam wsparcie, podpórkę taką, szczudło, które, jeśli zechcemy oczywiście, pomoże nam ustać i nie stracić równowagi. Oto i modlitwa – dla podtrzymania.

Z modlitwą przyzwyczajamy się kajać, modlitwa odkrywa nam, nasze grzechy i naszą niedoskonałość. Nie tylko samym grzeszyć jest grzechem, ale również śmiać się z grzechów brata. Serce swoje ranić dobrobytem innego. Aby zajrzeć w swoje serce, konieczne jest męstwo. Dlatego że tyle tam wszystkiego, przerazisz się! No i tu Pan daje nam wsparcie. Są w prawosławnej cerkwi wielcy nauczyciele pokajania. To święta Maria Egipcjanka, święty Andrzej, arcybiskup z Krety, prepodobny Efrem Syryjczyk. Właśnie do nich modlimy się, żeby dali siły pokajać się poważnie. Maria Egipcjanka, przestraszywszy się grzechów swego życia, odeszła na Egipską pustynię, i Panu spodobało się wywyższyć ją za szczere pokajanie do godności wielkiej świętej. Andrzej z Krety ułożył zadziwiający pokajanny kanon, który czytany jest podczas Wielkiego Postu, a Efrem Syryjczyk – autor znanej wszystkim wielkopostnej modlitwy. Pamiętacie, u Puszkina „Ojcowie-pustelnicy i niewiasty czyste”? On mówi właśnie o niej, o modlitwie Efrema Syryjczyka: „…najczęściej ze wszystkich ona przychodzi mi na usta i upadłego wzmacnia niepojętą siłą”.

Wzmacnia upadłego. Mnie, ciebie, jego, ich, nas wszystkich, przyklejonych do ziemskiego bytu, jak do jedynego i wiecznego, wszystkich, dążących prześcignąć bliźniego i ucieszyć się jego problemami. Wszystkich, pragnących i żony bliźniego swego, i woła, i osła, i daczy, i Wysp Kanaryjskich, i prezydenckiego fotela, i służalczo pochylonych pleców, i truskawek zimą, i nart latem, i gumy do żucia z wkładką, dużo gum i dużo wkładek, i kryształowego pantofelka na obrzękniętą od długiego wyścigu przez życie nogę. „Chcieć nie szkodzi!” – wykrzykujemy. Szkodzi, i to jeszcze jak. Przecież szkodzimy duszy, tej samej, którą czeka to, co nie czeka ani żołądka, ani wątroby, ani naszego wyrafinowanego mózgu. Ją czeka sąd sprawiedliwy, i dopóki hulamy w życiu, mkniemy w powozie przyjemności, dręczymy się nocną zawiścią i dzienną dwulicowością, ona, dusza, gromadzi i przechowuje nasze grzechy.

Pozwolę sobie przypomnieć Starotestamentową historię. Pierwszy syn Adama i Ewy nazywał się Kain, drugi Abel. Co z nimi się zdarzyło? Kain zabił Abla. Pierwsze zabójstwo, pierwsze naruszenie przykazania „Nie zabijaj”. Ale co uczynił Kain zanim zabił brata? On dla Abla po-za-zdro-ścił. Bóg przyjął ofiarę Abla, a ofiarę Kaina – nie. Nie uczynkiem, a myślą zostało dokonane wielkie ziemskie zło. Na początku myśl – zawiść i dopiero później już wcielenie „w statki, linijki tekstu i inne ważne sprawy”.

Oto dlaczego tak ważne jest nie dopuścić do uczynku, przeciąć jeszcze w pomyśle wielki grzech. Oto dlaczego nie można nazwać zawiści nieszkodliwą i odżegnać się od niej, jak od nic nieznaczącej w naszym życiu błahostki. Oto dlaczego stojąc przed ikonami, powtarzamy i powtarzamy gorliwie wielką prośbę do Pana naszego, dlatego że bez Niego nie pokonamy niebezpiecznej zarazy: „Serce czyste stwórz we mnie, Boże, i ducha prawego utwierdź we wnętrzu moim”.

Serce czyste… Jaki wielki dar, jaki zadziwiający skarb. Szczęśliwi, którzy go posiadają. A my, grzeszni, spróbujmy nie pozazdrościć im, a w pokornej modlitwie poprośmy o to samo.

Natalia Suchinina


Jurodiwyj dla Chrystusa – cs (jurodiwyj Christa radi) – saloita, pot. szaleniec Chrystusowy: człowiek celowo pozorujący głupotę, brak rozsądku, narażający się na kpiny i szykany, uczestniczący w ten sposób w poniżeniu i cierpieniu Chrystusa


Powrót