Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


Pielgrzymi bez lasek

Jeszcze wczoraj te dzieci żyły w piwnicach, bawiły się narkotykami, kradły. Dzisiaj one udały się w podróż po świętych miejscach Rosji.

Torby, torby, torby. Góra toreb w kącie przedpokoju. Kurtki, kurtki, kurtki - sterta kurtek na wieszaku. Półbuty, adidasy, buty - obuwie, zupełnie nowe i zdeptane, przy drzwiach. Mój dom pełny jest gości. One siedzą spokojnie na kanapie, na krzesłach, na podłodze i - wstydzą się. Osiem godzin lotu z Chabarowska zmęczyło je i jeszcze różnica czasowa, i jeszcze nieznane umeblowanie. Moi goście są młodzi. Najstarszemu ponad siedemnaście lat, najmłodszemu jedenaście. Razem jest ich jedenaście osób, dzieci z chabarowskiego sierocińca. One przyleciały nie po prostu do Moskwy. One przyleciały pokłonić się wielkim rosyjskim świętościom. Przenocowawszy, rano wczesnym pociągiem jadą do Optinoj Pustyni. Potem... Potem będzie dużo wszystkiego, tak dużo, że chyba, one i przez rok nie uświadomią sobie tego, co zobaczą. Ale to potem a teraz... Teraz dyrektor gospodarczy schroniska Lidia Aleksandrowna Bajdina krząta się przy kuchni, śpieszy się nakarmić swój tłum według naszego moskiewskiego czasu kolacją a według ich chabarowskiego śniadaniem. Nauczyciel schroniska Walerij Aleksiejewicz Daniłko rozdziela, kto po kim idzie do łazienki brać prysznic i prać skarpetki, dyrektor Aleksander Gienadjewicz Pietrynin próbuje dodzwonić się do optyńskiego zajazdu, żeby dowiedzieć się - czy nie ma nazajutrz jakiej okazji na miejsce.

Zupełnie jeszcze niedawno te dzieci żyły w piwnicach, wałęsały się po rynkach w poszukiwaniu jedzenia, chroniły się od ojcowskich pobić, od bójki na noże, kradły, baraniały od kleju „Moment”, kłuły się, upijały się do zatrucia tanim spirytusem. Ruletka życia obojętnie kręciła ich niewesołe powszednie dni, popychając coraz bliżej i bliżej do tej linii, za którą jest przepaść. Gdy nagle (każde z nich ma swoje „nagle”) one dostały się do schroniska, gdzie im przypomnieli, że one są ludźmi. I że jest ludzkie, godne życie.

W Chabarowsku to schronisko znają dobrze, chociaż istnieje ono tylko cztery lata. Zna je miejskie kierownictwo, ponieważ pomagało je tworzyć. Znają strażnicy społecznego porządku, ponieważ, bywa, wyłapują dla schroniska nowych mieszkańców. Znają pedagodzy, ponieważ czasem zrezygnowawszy poradzić jakiemuś krewkiemu dwunastoletniemu „orzeszkowi”, błagają dyrektora schroniska, aby wziął go do gromady do siebie. I - rodzice. Nierzadko oni biorą swoje dziecko za rękę i przyprowadzają do schroniska – „nie mogę, nie mam sił, nie mam pieniędzy, nie mam cierpliwości, nie mam... Miłości.”

Wszystkich jedenastu moich obecnych gości zupełnie niedawno z takiego życia. Ale wpatruję się w ich oczy i nie znajduję w nich tego prawie obowiązkowego zatrucia, które jak pieczęć na zaświadczeniu widoczne jest na pierwszy rzut oka. I bardzo dziwię się, usłyszawszy:

- Nawet nie chce się wierzyć, że jutro okażę się w Optinoj. Przecież to nasza duchowa kolebka. Aleksander Gienadjewicz, kiedy jeszcze schroniska nie było, jeździł tam po błogosławieństwo. Jeden starec - zapomniał jak się nazywa - powiedział: „Będzie schronisko”.

- Ilija, ojciec Ilija - podpowiada dyrektor. Już on pamięta. Pamięta, jak w zadumach, wątpliwościach i niepokoju stał przed siwowłosym starcem. I jak odchodził od niego - twardym chodem, uwierzywszy całym sercem, że jest na słusznej drodze. Prawdopodobnie wtedy to zrodziła się pierwsza myśl: „Przywiozę tu dzieci. Przyjdzie czas - te, które zasłużą na tę podróż, te, które ją zrodzą w cierpieniu”.

Wesoło stukają łyżki. Proces „likwidowania” gryczanej kaszy odbywa się w sposób zorganizowany i szybko.

Ja też pamiętam, jak powstawało schronisko. Przyjeżdżając do Moskwy, Aleksander Gienadjewicz obowiązkowo zaglądał do mnie albo dzwonił, informował na bieżąco. Schronisko planowano niezwykłe - prawosławne. Ale czy będą w stanie wypaczone dziecięce dusze zareagować na wieczne biblijne prawdy? Czy wystarczy ducha u dzieci, aby odwrócić się od grzechu od wszelkiej ułomności i wejść na drogę, na którą i dorośli nawet wchodzić nie śpieszą? I oto pierwsi pielgrzymi po świętych miejscach Rosji, pierwsze jaskółki, które przyleciały do Szeremietjewo z Chabarowska. Rano, ledwie świt, odprowadzałam ich do Optinoj Pustyni. Spotkaliśmy się po kilku dniach w Troice-Siergijewoj Ławrze, kiedy mieli za sobą i Optiną i Petersburg. Z lekka przymroziło i dzieci podskakiwały, poklepując się nawzajem po ramionach.

- No jak? - Tylko co zdążyłam zapytać.

- W odpowiedź chór zachwytów, w którym nic nie można było zrozumieć. Tak nic nie wyjdzie. Patrzę na dyrektora: pomóż. On rozumie bez słów.

- Znaczy, tak. Niech Andrzej opowie. Nie sprzeciwiacie się?

Nie sprzeciwiają się. Odchodzą na służbę w Refektarzowej Świątyni, a my z Andrzejem urządzamy się w Centrum Pielgrzymkowym na długiej ławce pod ikoną „Dostojno jest' „.

- Jak powitała was Optina, wasza duchowa kolebka?

- A narodu-u!.. Święto było. Wprowadzenie (NMP - przyp. EM), poszliśmy do spowiedzi, wyspowiadaliśmy się, potem przyjęliśmy Eucharystię. Chodziliśmy do pustelni, gdzie żył starec Amwrosij, nawet do jego celi zachodziliśmy...

Andrzej mówi nieśpieszne, starannie dobierając słowa. Od urodzenia jest inwalidą, lewa ręka wisi bezwładnie. Wiem, że chłopiec do swoich szesnastu lat przeszedł wszystkie etapy piekła, kradł, kłuł się, żył po strychach. On przyszedł do schroniska sam, stanął przed dyrektorem - przygarbiony, prawie staruszek, z oczami, w których jest rozpacz.

- Jestem złodziejem, jestem złodziejem! Przebaczają mi, ponieważ jestem inwalida! Weźcie mnie do schroniska, ginę...

Za tydzień Aleksander Gienadjewicz ostrożnie zaczął rozmowę o chrzcie, zaproponował pójść do świątyni. Chłopiec, ku zdziwieniu, natychmiast zgodził się ochrzcić. Potem była pierwsza spowiedź i Andrzej szlochał, stojąc na kolanach przed kapłanem. Aleksander Gienadjewicz widział, jak drżały chłopięce plecy, jak lały się po twarzy łzy. Po spowiedzi przyszła zbawienna ulga. Nawet spojrzenie u chłopaka stało się inne.

- Ja przecież w Boga - to i nie wierzyłem. A pewnego razu Aleksander Gienadjewicz pokazał mi w świątyni opętaną kobietę, objaśnił, że ona jest opętana przez ducha nieczystego. Kobieta krzyczała, szczekała, jej krzyż dają całować, a ona jak wąż wije się. Straszne... Wtedy właśnie uwierzyłem.

- Powiedz, co zapamiętałeś w Petersburgu?

- Podchodziliśmy do relikwii Aleksandra Newskiego. I nagle jak ciepła fala w twarz i tak dobrze na duszy się zrobiło. Kapłan powiedział - łaska. A na smoleńskim cmentarzu jest kaplica Ksienii Petersburskiej, nam Aleksander Gienadjewicz o niej opowiadał. Ona siebie zamiast zmarłego męża jakby pogrzebała. Jurodiwaja. Do niej modlą się o pomyślność w życiu rodzinnym.

I one modliły się. Pisały karteczki, zostawiały w kaplicy. Aleksander Gienadjewicz opowiedział potem, jak chłopacy całkowicie nie krępując się stawali na kolana przed grobowcem Ksienii i, chociaż ich modlitwy były skryte, nietrudno domyślić się, o co prosiły u Ksienii dzieci, pozbawione i macierzyńskiej pieszczoty, i ojcowskiej opieki, pozbawione domów, i nawet nie znające czasem właśnie tych, kto dał im życie. Andrzej wyjmuje z kieszeni kurteczki małą ikonkę - święta Nadzieja.

- Mamie kupiłem. Ona ma na imię Nadzieja. Mamuśka moja jest dobra, pani nie myśli.

Opuściłam oczy. Widać, w odtajałe serce małoletniego złodzieja już weszło wielkie uczucie, zwane wszechprzebaczeniem i miłością.

- Andrzej – pytam. - Jak myślisz, po tym, jak byłeś tu, przyłożyłeś się do świętości, pomodliłeś się przed relikwiami Bożych świętych, czy można znowu z powrotem, do podziemi, do złodziejstwa?

Andrzej nie namyśla się:

- Nie. Bogurodzica mi pomoże. Modlić się będę i Ona pomoże.

Podzielił się ze mną smutkiem: pali. Aleksandrowi Gienadjewiczowi obiecał, że rzuci, ale czas idzie a on ciągle w żaden sposób. „Ale ja już mniej, tylko kilka zaciągnięć dziennie”. Rzuci. Ja też nie wątpię. Skoro znalazły się siły wyleźć z haniebnej piwnicy, uciec od „współtowarzyszy”, którym niósł to co zdobył na rynkach i na dworcu, skoro wystarczyło mu dzielności dobrowolnie wyłożyć na dyrektorski stół strzykawkę, rzuci i palić, Bogurodzica pomoże.

Dzieci, które przyciągnęły się do Boga i zyskały w Nim siły, wiarę we własną przyszłość - Boże dzieci. A skoro Boże, nie zostawi swoich dzieci Stwórca. Dyrektor według kolejności prowadza je do świątyni, ponieważ rozumie: i jemu w jego wytężonej walce o dziecięce dusze nie obejść się bez Bożej pomocy. Wyznanie grzechów jest pierwszym krokiem w duchowym wysiłku. Spróbuj, powiedz uczciwie, że jesteś nikczemnikiem, draniem, który wyrwał torbę u bezbronnej kobiety na przystanku autobusowym. Spróbuj powiedzieć, że ty, upijając się do świństwa, poniewierałeś się w brudzie, a potem płakałeś i ordynarnie kląłeś nie mając sił poradzić z bólem głowy i nieprzeniknioną tęsknotą. Że tyle razy przychodziłeś do rozumu, ale potem znowu i znowu wracałeś tam, gdzie nie trzeba pracować, a tylko polować, kłamać, przystosowywać się. Dyrektor schroniska wie: powiedzieć, kim się jest, na spowiedzi to to samo, co rzucić się do płonącego domu. Ale potem bezwzględne będzie łatwiej. Brzemię grzechów zwali się z duszy i ona po raz pierwszy dozna lekkości. A jeszcze był z nim w Optinoj przypadek. Nowicjusz w hotelu uprzedził:

- Drzwi na noc zamykam. Jeśli chcecie, żeby wam otworzyli, nauczcie się hasła: „Panie, Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami!” Bez hasła nie otworzę, nawet nie proście.

A czego tu się uczyć - błahostka! W środku nocy trzem trzeba było wyjść do toalety. Toaleta jest na ulicy. Wyszli, potem postali na ganeczku, potem pociągnęli drzwi, drzwi są zamknięte. Zaczęli bębnić. Cisza. Hasło... Zdrętwieli pielgrzymi, hasło - z głowy wywietrzało, jakby go i nie było. Stoją, przypominają, w koszuleczkach, bose nogi, puchacze krzyczą, strach... Znowu stukają: otwórzcie. Bez skutku. Wtedy oni ostrożnie (nawyk jest nawykiem) otworzyli okno, zobaczyli stojącego przed ikoną na modlitwie nowicjusza i szeptem do niego, żeby nie przestraszył się.

- Słyszysz ty, jak tam ciebie zwą, zlituj się nad nami!

Drgnął nowicjusz, zobaczywszy w otworze własnoręcznie zamkniętego na zimę okna trzy dziecięce postacie z otwartymi z przerażenia oczyma. Zlitował się. Wprost bardzo prosili. Troice-Siergijewa Ławra przyjęła pielgrzymów serdecznie. Dzieci umieszczono w hotelu, postawiono na klasztorne samopoczucie, oprowadzono wycieczkę, obdarowano książkami. A jeszcze pozwolili, w drodze wyjątku, wspiąć się na dzwonnicę.

- Jaka wspaniałość, jaka wysokość, tylko wziąć i pofrunąć! - Będą opowiadać potem chłopczyska. Patrzył na nich dyrektor i oczom swoim nie wierzył. Czyż to, o czym tak dużo się myślało i czego tak się pragnęło, wydarzyło się i jego chłopaki stoją szczęśliwi na zimnym wietrze dzwonnicy i nie chowają się od tego wiatru, a nadstawiają mu swoje twarze. On często bywał w Optinoj bez nich. Często jeździł do Petersburga bez nich. Nieraz długo żył w ławrze bez nich. Jak często mówił mi:

- Ot, żeby moje dzieci tu, ot żeby moje dzieci zobaczyły...

Kiedy mówił, że pragnie powieźć dzieci po świętych miejscach, mało kto mu wierzył. Pieniędzy, jak wszędzie, nie starcza, ledwie wiążą koniec z końcem, a tu - pielgrzymka. Droga przyjemność, tak ogromne pieniądze kosztuje, sam tylko przelot z Chabarowska do Moskwy i z powrotem - ponad trzy miliony na osobę. Prawda, w samym schronisku ideę dyrektora poparli natychmiast. I Pietrynin jeszcze raz przekonał się, że obok niego nie po prostu koledzy-jednomyślni. A on poszedł do tych, na kogo liczył. Poszedł do zastępcy szefa administracji kraju, opowiedział o zamiarze. Wiktor Michajłowicz Tiewielewicz nie nazwał zamiaru zuchwałym, nie zamachał rękami, nie odwołał się do sumienia, że niby to czas jest teraz trudny, a ty z głupstwami kosztownymi. Pomilczał, pomyślał. Powolutku rozkręciło się koło, znaleźli się i sponsorzy: Dyrektor przedstawicielstwa Międzynarodowych Linii Lotniczych Władimir Jewgieńjewicz Bystrow, kierownicy spółek akcyjnych Walentin Aleksandrowicz Miłowanow, Stanisław Nikołajewicz Szyszkow - ze świata po nitce... Dorośli (dyrektor, dwóch wychowawców) opłacili połowę podróży na swój rachunek. A jak odprowadzano ich w schronisku! Napiekli na drogę pierogów, narobili sałatek, kanapek, poupychali po kieszeniach dziecięcych kurteczek prezenty. Aleksander Gienadjewicz widział, jak było nielekko niektórym, którzy zostawali. Jak chciało się i im do Moskwy, ale warunki podróży były ustalone rok wcześniej i nie wszyscy mogli wytrzymać „konkursowe próby”. Co robić... I to też próba - nie pozazdrościć, ucieszyć się z radości przyjaciela.

- Zdumiewające -powie Aleksander Gienadjewicz - moskiewskie świętości oczywiście wstrząsnęły dziećmi. Moskwa okazała się surową strażnicą spuścizny naszych, a znaczy i ich przodków, a nie babilońską nierządnicą, jak czasem ukazuje się ona w telewizji. Ale i jeszcze: one poczuły, że ich tu lubią. Ich, cudzych, nie bardzo dobrych, którzy zdążyli napartaczyć w życiu. Ich kochają, do nich uśmiechają się, chcą im pomóc. W muzeach Kremla jak tylko dowiedzieli się, że dzieci ze schroniska, aż z samego Chabarowska, przepuszczali bezpłatnie. A dla nas przecież każda kopiejka się liczy. Do metra bez żetonów nie wypuszczali. A w samolocie, który wziął kurs na Chabarowsk, małemu Saszy dali „posterować'”. Stewardesa coś szepnęła drugiej stewardesie, ta szefowi. Przyszedł jak spod igły ubrany lotnik.

- Ty Sasza?

- Ja.

- Pójdziemy ze mną - wziął za rękę.

Saszę zaprowadzono do kabiny, gdzie - przyrządów! On, oczywiście, krępował się. Potem młode, piękne stewardessy ciągle próbowały ugościć zmęczonych od wrażeń pielgrzymów to pomarańczą, to czekoladką. Pielgrzymi grzecznie dziękowali, ale nie śpieszyli się jeść poczęstunku. Oni chowali prezenty do torby. Dla tych, którzy na nich czekali w schronisku, dla tych, którzy na razie nie zobaczyli tego, co zobaczyli oni. Dla tych, kto tymczasem jeszcze nie przekonał się na swoim własnym doświadczeniu, jaka wielka to siła - miłość. I ludzka. I - Boża.

Natalia Suchinina


Starec, starczestwo - kierunek mnisiego życia, u którego podstaw leżą rady i pouczenia, udzielane przez doświadczonego duchowego opiekuna«starca» (w żeńskim monasterze – «starycy»); Podobne «pouczające» rozmowy mogą być czysto mnisze, jakby skierowane wewnątrz klasztoru, albo mniszo-świeckie, otwarte na zewnątrz

Jurodiwaja, jurodiwyj – szaleniec Chrystusowy


Powrót