Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


Kto najważniejszy w „Czerwonym Kapturku?”

Co znaczy lubić dzieci? Pobłażać ich kaprysom, trzymać w surowości, darować im jak najwięcej radości i strzec od smutku? Każdy z nas na swoje rozumienie miłości. Swoje ono i u dyrektora Chabarowskiego Centrum pedagogicznej rehabilitacji dzieci Aleksandra Giennadjewicza Pietrynina.

On zawsze pojawia się nieoczekiwane.

- Ja dopiero co z lotniska. W Chabarowsku, kiedy wsiadaliśmy do samolotu, była zamieć, a u was... Jaka u was wspaniała Moskwa! Zwróciła pani uwagę, dzisiaj jest takie sine niebo?

Nie zwróciłam. I Moskwy za wspaniałą nie uważam. Klnę ją razem ze wszystkimi, którzy mordują się z powodu jej szalonego rytmu, pstrokacizny, brudu, rozdrażnienia i drożyzny. A niebo... Niebo rzeczywiście dzisiaj jakieś zbytnio sine. Tu Sasza masz rację.

On pędził po Moskwie, dzwonił, przekazywał liczne pozdrowienia, umawiał się na spotkania, wpadał do cukierni w poszukiwaniach „Trufli” albo, na chudy koniec, „Michałków”, dokładnie układał cukierki do jednakowych celofanowych paczuszek. Żegnał się i... Odlatywał do swego dalekiego (siedem godzin lotu) Chabarowska. Człowiek-święto. Lekki wietrzyk, wesoło przewracający kartki kalendarza.

Jego telefony - i radość, i wyrzuty. Radość, że nadarza się możliwość posiedzieć razem z tym człowiekiem i posłuchać o jego życiu, w którym „wszystko takie wspaniałe”, ale nie wszystko takie proste. A wyrzuty... Wyrzuty z powodu własnego niedbalstwa. Dlatego, że nie umiem tak, jak on, pochłaniać czystego powietrza życia, w jakiś cudowny sposób wykręcać się od smrodu i zaduchu.

I znowu telefon. człowiek-święto Aleksander Pietrynin, jak zawsze na czas, przyleciał z Chabarowska i znajduje się już zupełnie blisko redakcji, na placu Puszkina, zaraz wejdzie...

- Wyjechał, ponieważ zaczął krzyczeć na dzieci.. Zebrałem je wszystkie u siebie w gabinecie. Pytam: zauważyliście, że zacząłem na was krzyczeć? One zgodnie: „Nie, Aleksandrze Gienadjewiczu, pan na nas nie krzyczy”.

Jego dziecko. Jego główne życiowe dokonanie to schronisko dla pokrzywdzonych dzieci, dla dzieci, którym jest trudno. Oto właśnie, którym trudno, a nie z trudnościami wychowawczymi.

Centrum pedagogicznej rehabilitacji dzieci. Ale nie lubię nazywać Centrum centrum. To w swojej istocie jest schronisko. W nim można schronić się, przeczekać niepogodę, a to i przyszłą burzę, można z zaufaniem skryć się przed biedą i zgromadzić siły, żeby w przyszłości z nią powalczyć. Dyrektorem schronienia (Centrum) został Aleksander Gienadjewicz Pietrynin, młody człowiek, dojrzały pedagog. Jak pogodziły się w nim młodość i dojrzałość? Samo życie pogodziło...

Już dziesięć lat przeszło, jak chabarowska telewizja pokazała na moskiewskim programie film. Włączyłam telewizor przypadkowo, jak się mówi, na chwilkę. I - spotkałam się z oczyma Pietrynina.

- One nazywają mnie „mama Sasza”, wyobraża pani? One tak chcą wymawiać słowo „mama”, że nawet do mnie je dopasowały. Dzieci, zupełnie dzieci, a już tu, za kolczastym drutem, tym bardziej.

Ból w oczach - to nie jest załamywanie rąk i drżący głos. Bólu w oczach nie może odegrać nawet genialny aktor. Sasza aktorem nie był, on był wychowawcą w kolonii dla nieletnich odległej o sto kilometrów od Chabarowska. Tam między zielenią wzgórz i błękitem nieba smutno rozpłaszczyła się szara plama kolonii. Potem operator po kolei pokazał dziecięce twarze, ogolone tyły głów, odstające uszy, pryszczate nosy, etykietki na kurtkach. I Sasza – nieskazitelny, nienaganny garnitur, odprasowana koszula, ze smakiem dobrany krawat - coś zupełnie innego, bardzo pomyślne, przekonane w sobie. I - oczy. Krzyczący ból w tych oczach, jaki krzyczący w nich ból...

Na mój list odpowiedział natychmiast: „Nie trzeba o mnie pisać. Tu nic nie ma lekko. Myślę, że nawet mała notatka w prasie bardzo skomplikuje moje życie. Poczekamy, da Bóg, wszystko się ułoży...”

Już potem, przy spotkaniu, Sasza opowie, dlaczego tak wystrzegał się wtedy artykułów w prasie. Natychmiast po filmie przyjechał po niego „wóz”. miejscowej władzy Przekupuje dzieci, werbuje je na swoją stronę, zasypuje podarunkami. Czym, jak, kiedy? Okazuje się... cukierkami. Tymi samymi „Truflami” i „Michałkami”, asortymentem moskiewskich cukierni.

- W strefie są dzieci, którym nikt ani razu w życiu nie podarował ani jednego cukiereczka. Wyciągam do niego, a ono nie wierzy, nie bierze, myśli, to kolejna „uwięź”. A bywa, weźmie i - zapłacze.

Ale oto wszak - obwiniali. Mały cukierek stał się przyczyną rozprawy. Aleksander Gienadjewicz pisał wyjaśnienia, chodził po gabinetach, udowadniał, że każde dziecko, nawet rozzłoszczone, nawet okrutne, jak u nich w strefie, wszystko jedno chce, żeby je lubiono. Tak, zgodził się - kupował cukierki, częstował, czasami nawet niepostrzeżenie rano przed pobudką kładł na poduszkę. Tak, cieszyli się. Tak, dziękowali. Zgadzał się z „oskarżeniami” pod swoim adresem. A oto „więcej nie będę” nie powiedział. I zamierza obdarzać i obdarza, i będzie obdarzać.

On i teraz jako pierwszy przychodzi do swojego Centrum. Szybciutko przewietrzy gabinet, przebiegnie się po piętrach i - do wyjścia. Stanie przy drzwiach i już pierwsze dziecko będzie powitane przez niego - z cukiereczkiem.

- Dziecko obowiązkowo ktoś powinien witać przy drzwiach. Nie można dopuszczać, żeby na nie u nas nie czekali.

- Na radach pedagogicznych, zebraniach, on nieustannie powtarza tę prostą prawdę kolegom. Proste prawdy zakorzeniają się tu jakoś natychmiast, ponieważ dyrektor Pietrynin dobierał „załogę” pod swój styl. Pedagogiczne doświadczenie? Dobre, oczywiście. Ale oto kierownik gospodarczy Lidia Aleksandrowna Bajdina instytutu nie kończyła, a kiedy Pawełka Nowiczenko wyrzekła się mama, ona milcząc wzięła Pawełka za rękę i przyprowadziła do siebie do domu. A wychowawca Aleksander Borysowicz Kancurow wstaje po ciemku, żeby dotrzeć do Centrum na drugi koniec miasta.

Pewnego razu dyrektor przyszedł na lekcję języka rosyjskiego i siadł w tylnej ławce. Nauczycielka sumiennie klarowała dzieciom przyrostek „-cie”. Wszystko szło jak po maśle. Ona wymawiała słowo, a one chórem, zgodnie, miło-lubo posłuchać, dodawały potrzebny przyrostek:

- Skacz...

- cie!
-Lataj...

- cie!
- Zamknij...

- Gębę - zgodnie krzyknęła klasa.

Nauczycielka pełnymi przerażenia oczyma popatrzyła na dyrektora. Komiczna sytuacja - zamiast „zamknijcie” wypalić - „zamknij gębę” - tak naprawdę komiczna nie była. Ona była straszna. Dzieci, które przyzwyczaiły się do krzyków, wyrzutów, moralizowania, wchłonęły w siebie automatycznie już na poziomie odruchu, pedagogiczne wynalazki „daj dzienniczek”, „wyjdź z klasy” i oczywiście ten - „zamknij gębę”. I oto zadziałało, przedarło się i nie jeden przypadkowy głos, a równy nastrojony chór...

Tak, dzieci przychodzą do nich do Centrum ze świata, gdzie z nimi nie cackali się, gdzie ich nie lubili, gdzie one przeszkadzały i bardzo często były po prostu niepotrzebne. I one mściły się za to. Dziecinnie okrutnie i pomysłowo. One nienawidziły sprawców obrazy - nauczycieli, gardziły pechowcami-rodzicami. Dzieci włóczyły się, kradły, doznawały zboczonej miłości i słodyczy darmowych pieniędzy.

Wchodząc do jasnego budynku Centrum, one zwykle przyjmowały postawę, żeby odeprzeć kolejny atak albo uderzający po ambicji rozkaz „zamknij gębę”. Były w każdej chwili gotowe ścisnąć pięści i dołożyć jeszcze i tym, „centrowskim” pedagogom, którzy zwalili się na ich głowy. A oni im od progu „witajcie” i mocne uściski dłoni jak z równymi. A oni oprowadzali ich po gabinetach i mówili: „Patrz, jak u nas pięknie. To świetlica, tu można posiedzieć po lekcjach z książeczką. To jadalnia, tu dadzą tobie jeść”.

- Nakarmisz, Pawłowna?

- A czemuż nie, wszystkich karmię, ty co, gorszy? Naleśniki u mnie są dzisiaj. Co ty na naleśniki?

A on na naleśniki - dobrze. Tak dobrze, że już i zapomniał, kiedy jadł je w domu. matce-to nie do naleśników. Ona, odsiedziawszy, znów poszła trząść spódnicą po miastach i wsiach, a ojciec jest inwalidą, półślepy. Konserwy „śledź iwasi”, dobrze pamięta ich smak. Jeszcze ziemniaki, bywało, z ojcem gotowali. A naleśniki...

Miłość czyni z człowiekiem cuda. Jej gorące dotknięcie natychmiast topi zleżały śnieg i nawet wieczna zmarzlina okazuje się zagrożona, jeśli miłość jest cierpliwa i wierna. Ale kochać dzieci - to jedna strona medalu. Druga - nauczyć dziecko kochać innych. Nauczycielkę, której dzisiaj boli głowa i ma zły nastrój, kolegę z klasy, który „oberwał” niesmacznymi żarcikami. I nawet matkę, tę samą, nie znającą przepisu na naleśniki. Przyjmować miłość - radość. Kochać innych - wysiłek. I dzieci idą dzisiaj trudzić się. do domu starców na peryferie Chabarowska. One idą do tych, kogo nikt już długie lata nie kocha. One przygotowały dla staruszków program muzyczny „Wieczór rosyjskiego romansu”. I zastukali kijkami staruszkowie w stronę niedużego klubu, zgięci, ślepowaci staruszkowie ulokowali się bliżej sceny. Jak denerwowały się dzieci! A jak śpiewały! „Spotkałem was... - Starannie zaciągnął dzwoniącym ze wzruszenia głosem Anton Pieriewier'zjew. Jeszcze zupełnie niedawno Aleksander Pietrynin wyzwalał go z milicji za bójkę w parku nad Amurem. - ...I w sercu stało się tak jas-noo...”. Trochę pomylił się, przestraszony zamilkł, natrafił oczyma na dyrektora i jeszcze raz zaciągnął: „I w sercu stało się tak jasno...”

Staruszkowie płakali. Oklaskiwali słabymi swoimi rękami, jak kartkami książki szeleścili, cichuteńko. Wśród „artystów” był szczególny, „zasłużony”. Jego dyrektor wziął do Centrum na swój strach i ryzyko. Chłopiec był okrutny i nieprzewidywalny. A jeszcze zuchwale kłamał. Dyrektor przekonał go, nie mającego głosu, że ma niezły głos i koncert bez niego „nie wypali”. Pojechał. Sasza obserwował go. Oto patrzy w ślad za nieuczesanym staruszkiem na kulach, oto zatyka z obrzydzeniem nos od brzydkiego zapachu sypialń staruszków. Oto przyszykowuje marynarkę przed wyjściem na scenę. „Oczy cziornyje, oczy strastnyje...” - Zaśpiewał głośno, wyzywająco, dając zrozumieć wszystkim, że dla niego koncert - sprawa zwykła, a głosik brzęczy, zupełnie marniutki głosik. Ktoś z dzieci zachichotał, ale natychmiast otrzymał pięścią w bok i - uspokoił się. Chłopiec dośpiewał i manierycznie ukłonił się.

Sasza przeszedł „za kulisy”:

- No, zuch, taki koncert „wyciągnąłeś” - uścisnął rękę czerwonemu od podniosłości chwili soliście.

Potem poszli po salach i śpiewali dla leżących. Leżący z osłabienia patrzyli w sufit, ciężko wzdychali, ze skruchą uśmiechali się.

A kiedy odchodzili, wydarzyło się najważniejsze. Ten sam „zasłużony artysta” nagle wyjął z kieszeni czekoladkę i wyciągnął do ślepego, w wózku, staruszka. Staruszek zaczął ostrożnie obmacywać prezent i, „poznawszy” czekoladkę, patrząc w przestrzeń zaczął pogadywać: „Dziękuję, dzieci, dziękuję, to ja z herbatą, z herbatą...”

Gruntowne przeobrażenie. Tego dnia przeżyli je wszyscy „artyści”. Tego silnego uczucia boją się czasem rodzice, wszelkimi sposobami chroniąc przed nim swoje dzieci. Zastępując życie namiastką z wydumanych zawiłości, rodzice umyślnie przyuczają dzieci do powierzchowności, takiego ślizgania się po życiu, do niezdolności wpatrywania się w jego przerażające głębokości. Aleksander Pietrynin nie boi się pokazywać dzieciom życia. Niech wiedzą, że są ludzie, którym nie jest miły biały świt. Oni są żywcem pochowani w tym domu, zapomniani i wzgardzeni. I jeśli jesteś człowiekiem, przypomnij sobie o takim nieszczęśniku. Podtrzymaj go dobrym słowem, serdeczną piosenką, czekoladką.

- A weźmy, zacznijmy jeździć tu każdej niedzieli?

- A weźmy przygotujemy im koncert na Dzień Zwycięstwa?

- A weźmy...

Weźmy. Sasza chętnie przyjmuje każdą propozycję, cieszy się, że dusze dzieci, faktycznie bardzo podobne na tych staruszków, ponieważ też są porzucone i też nielubiane, te dusze otrząsnęły się teraz i cierpią. A skoro cierpią, znaczy, żyją.

Centrum wiele lat było jego dalekim marzeniem. Już po kolonii pracował jako zastępca dyrektora w średniej szkole. Wtedy, podczas pewnego z jego przyjazdów do wspaniałej Moskwy, zapytałam, jak mu się pracuje.

- Dobrze. Ale tam, w szkole, nie moje dzieci. One mają domy, rodziców. A moje, one są porzucone, one są bez domu, bez matek. Ja jestem potrzebny tym, tamte obejdą się beze mnie.

A tu, w Centrum, żyją właśnie te, które bez niego nie obejdą się. On uważa, że jemu bardzo się poszczęściło, ponieważ daleko nie u każdego jest w życiu najważniejsza sprawa. Dobrze, że w Chabarowsku zobaczyli, zrozumieli i ocenili utalentowanego pedagoga Pietrynina. I nie przestraszyli się jego młodości.

Podczas ostatniego swego przyjazdu on opowiedział mi straszną bajkę o Czerwonym Kapturku. Zebrał w świetlicy najmniejszych, zaczął czytać im tę bajkę, potem zdecydował sprawdzić ich, jak uważają:

- Kto najważniejszy w „Czerwonym Kapturku”?

- Babcia - powiedział jeden.

- Wilk - powiedział drugi.

- Drwale - powiedział trzeci.

A jeden chłopiec dźwięcznym głosem wykrzyknął na całą świetlicę:

- Akurat nie, przecież nie! Matka u niej była, matka, rozumiecie?

Chłopiec ten do dziś przebywa w ich Centrum. Ponieważ u niego, w odróżnieniu od Czerwonego Kapturka, matki nie ma. Ona rozpiła się i powiesiła się na własnych rajstopach we własnym mieszkaniu, póki maluch spał. Rano ją zobaczył. Miał wtedy trzy lata i długo chodził dookoła i prosił, aby dała mu jeść...

Ciężki bagaż - ludzka bieda. Człowiek zwalił ten bagaż na siebie dobrowolnie i niesie go przez życie, starając się przy tym być postrzeganym jako szczęśliwy, piękny, młody i zdrowy. Dlaczego tak trzeba kochać te nieboraki, dlaczego uważa za swój obowiązek uzupełniać to, czego im nie dodano i naprawiać to, co zostało skrzywione przez innych? On nawet sam prawdopodobnie nie odpowie. Ale poczuwszy, że się zmęczył, on przestraszył się nie tego swojego zmęczenia, a tego, że zaczął podnosić na dzieci głos. I przestraszywszy się, odjechał do wspaniałej Moskwy, żeby w zamęcie jej dni powszednich zrobić porządek z sobą, pochodzić po jej ulicach, spotkać się z tymi, którzy go lubią i dla kogo jest człowiekiem-świętem.

- Jakie sine niebo nad Moskwą, zauważyła pani?

Niebo rzeczywiście sine, tu Sasza, masz rację.

Natalia Suchinina


Powrót