Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


GORZKIE ŁZY DUSZY BEZDOMNEJ

Trzy lata temu, otrzymawszy list od czytelniczki z Krasnodarskiego Kraju, cicho żachnęłam się od opowiedzianej w nim historii. Początek zwykły - nie ma za co w nim zaczepić się sercu oczekującemu czegoś niezwykłego. Żyła-była kobieta. Wychowywała dziecko, dbała o męża i, chociaż była inwalidką i poruszała się wyłącznie na wózku, słynęła jako dobra gospodyni, troskliwa matka - przyrządzała na zimę konfitury, przesiadywała nocami przy łóżku syna Wowki, kiedy zachorował, prała, prasowała, cerowała. Ale niedługo trwało jej upragnione kobiece szczęście. Wowka skończył pięć lat - mąż poszedł do drugiej, młodej i zdrowej, ze swoimi zaletami i niedociągnięciami, ze swoim wyobrażeniem o kobiecym szczęściu. Popłakała, posmuciła się i pocieszyła się synem - roztropnym, zdrowiutkim, żywym maluchem.

A Wowka przywiązał się do czarnego przybłąkanego szczenięcia prostego «dworzańskiego» pochodzenia. Nazwał Wowka szczenię Kumplem. I nie rozstawał się z nim cały czas. Tak więc biegali razem po podwórzu, sąsiedzi ich osobno i nie widzieli. A tata za Wowką tęsknił, brał go na spacery, razem siedzieli w miejskim parku pod wysokimi świerkami, rozmawiali, a Kumpel spokojnie leżał przy nogach Wowki. Parę razy zapraszał tata Wowkę do siebie i razłucznica* dogadzała mu czekoladowymi cukierkami, a Kumplowi kawałeczkami podeschniętej kiełbasy. Tata odprowadzał Wowkę do domu, a potem smucił się. Źle mu było bez syna. A razłucznicy źle było od żmii-zazdrości, która uwiła gniazdo w niespokojnym sercu, zazdrość o malucha pozbawiała odpoczynku i snu. A co jak wróci do żony, do dziecka, a co jak przeleci obok niej ptak szczęścia, który machnął swoim białym skrzydłem nad oknem jej samotnego domu? O szczęście trzeba walczyć. Tak nas uczyli, tak wbijali w nasze mózgi idee wielkich bojowników za jasną przyszłość.

I razłucznica decyduje się - walczyć. I wybiera najskuteczniejszą, jej zdaniem, formę walki. Ona zaprasza Wowkę (z Kumplem, oczywiście) przespacerować się do najbliższego lasu. «Tam już i czarne jagody dojrzały, weźmiemy wiaderko, nazbieramy, smaczne...» Przy niedużym jeziorku przysiedli się odpocząć. Albo teraz, albo nigdy... Teraz. Ona narzuca dziecku na szyję kamień, pcha go z niedużego urwiska w czerniejącą głębinę. A on z otwartymi z przerażenia oczyma przyciska do siebie rozpaczliwie piszczącego Kumpla. Razem też znikaj pod wodą.

Trzy dni wystarczyły, żeby wszystko tajne stało się jawnym. Mordercę rozpoznano. Chłopca wyłowiono. On tak i umarł, kurczowo przycisnąwszy do siebie ukochanego pieseczka. Matka zwaliła się od biedy, poczerniała. Sąsiedzi myśleli, że już i nie poprawi się, pójdzie w ślad za jedynym synem. Ona zamknęła się w sobie, nikogo do mieszkania nie puszczała.

Jednak nagle zauważyli sąsiedzi: poweselała kobieta. Przyjaźnie uśmiechała się, odżyła, zaczęła krzątać się po domu. Minie kilka lat i ona przyzna się sąsiadce, że jej Wowka, jej synek... przychodził do niej nocami.

- Mamo, jeść chcę...

- Zaraz, zaraz, oto bułki cieplutkie...

Oni siedzą w kuchni, rozmawiają. Potem Wowka odchodzi. Można odnieść to do halucynacji przybitej biedą matki. Ale przypomnijmy sobie, że nierzadko zmarli zjawiają się w swoich ojcowskich domach i duchowo doświadczeni ludzie, kapłani, wzywają odnosić się do tego ostrożnie, aby nie przeoczyć w tych zjawiskach knowania wroga rodzaju ludzkiego, który może przyjąć każdą maskę, oczarować człowieka, nanieść nieodwracalną szkodę jego cierpiącej duszy. A jeszcze mówią święci ojcowie, że swoim zjawieniem się zmarli proszą o modlitwy i koniecznie trzeba natychmiast objąć modlitewną wartę, która, w istocie i jest naszym obowiązkiem wobec zmarłych.

Ale nie powiedziałam wam samego najważniejszego: Wowka umarł nieochrzczony. Kochająca matka nie przywiązywała znaczenia do tej okoliczności jako czegoś błahego, nieistotnego i on poszedł w inny świat, pozbawiony tej samej modlitewnej niteczki. Dusza bezdomna... Oto on, sens zwykłych słów, które trwale weszły do naszego słownika. Dusza, skazana na poniewierkę bez modlitwy za nią, dusza miotająca się, cierpiąca, zagubiona.

Ale nie powiedziałam i drugiego. Matka Wowki, Olga Borisowna, także była nieochrzczona. Przepaść między światem ziemskim i pozagrobowym, przepaść między dwiema duszami - matczyną i synowską. Pocieszenie w modlitwie było tym duszom nieznane.

Pamiętam, kiedy przeczytałam list z Krasnodarskiego Kraju, przeraziłam się od myśli: jak bardzo jesteśmy odpowiedzialni za swoje dzieci! I w tym życiu i w tamtym. Jak zbrodniczo niedbali, jak ubogie nasze wyobrażenia o szczęściu dzieci i ich pomyślności! Nakarmić, ubrać, obuć, naszpikować wrażeniami, dać w ręce zawód, by nie zaginęły w ziemskim, próżnym wirze. I wszystko. I - obowiązek spełniany. Ale do tamtego drugiego życia, którego jeszcze nikomu nie udało się uniknąć, idą nieprzygotowane, idą cierpiące dusze. Strach powiedzieć - nieochrzczone. Przed nimi zamknięte na głucho drzwi niebiańskich mieszkań i one, jak pobite, dusze-bezdomne, tłuką się w masywne zasuwy. Bezdome...

Ale to jeszcze nie koniec historii, a jej początek. Najstraszniejsze - przed nami. Przeszło ileś lat i zjechali się do małego miasteczka w Krasnodarskim Kraju krewni Olgi Borisowny odwiedzić grobek Wowki, wspomnieć chłopca. Udali się na cmentarz. Wzięli ze sobą i Olgę Borisownę w inwalidzkim wózku. Jak spotyka się, po rosyjsku, rozesłali na grobku czysty ręcznik, na nim rozłożyli jedzenie - kiełbasę, gotowane jajka, pomidory. Wypili, nie trącając się, przekąsili. Pomilczeli. Potem zaczęli wspominać, jaki był Wowka bystry, dobry, jak lubił swojego Kumpla. I sfotografowali się na pamiątkę, kto wie kiedy jeszcze razem się zbiorą...

Krewni odjechali do domu do Brańska i po paru tygodniach przysłali Oldze Borisownie zdjęcie. Spojrzała ona na nie i odłożyła na bok. Zaszła sąsiadka. Olga Borisowna pokazała jej zdjęcie. Ta przyglądała się na zdjęcie, przypominała krewnych, na nim przedstawionych i tylko nagle zbladła i cicho, jednym tchem powiedziała:

- Wowka! Ty co, Olga, nie widzisz? Wowka na zdjęciu!

Olga Borisowna drżącymi rękami wzięła zdjęcie. I... straciwszy przytomność, zwiotczała w swoim inwalidzkim wózku.

Moja czytelniczka z Krasnodarskiego Kraju ma męża - kapłana. Słuch o strasznym zdjęciu, na którym pojawił się zmarły kilka lat temu chłopiec, szybko obleciał miasteczko. Sama Olga Borisowna zamknęła się, nikogo do mieszkania nie wpuszczała, ale sąsiedzi... czyż mogli utrzymać w ścianach domów straszną nowość? I zaczęły się bezpardonowe telefony:

- To mieszkanie Sorokinoj? A prawda, że waszego syna zabito, a po kilku latach on ujawnił się na zdjęciu?

- Halo! wreszcie-to dodzwoniłam się. A prawda...

Nieszczęśliwa kobieta. Jakie nieludzkie męczarnie musiała ona znieść, póki burzyło się miasteczko, obgadując chętnie i głośno straszną nowość. Ale pomału wszystko ucichło. I kiedy ojciec Paweł, mąż mojej czytelniczki, kapłan miejscowej świątyni, ostrożnie zaczął z Olgą Borisowną rozmowę o chrzcie, ona, ku zdziwieniu, zgodziła się. Razem z batiuszką przyjechała do mieszkania Olgi Borisowny i matuszka Nina. Sakrament Chrztu został dokonany. Kiedy oni razem pili po chrzcie herbatę i rozmawiali, gospodyni sama zaczęła rozmowę o zdjęciu.

- Co to może być, dlaczego, batiuszka? - wyjęła z szafy schowane w kopercie zdjęcie.

Oni długo patrzyli na fotografię i wyszli wstrząśnięci. Matuszka Nina i napisała do mnie wtedy list: «Trudno w to uwierzyć, ale ja wierzę własnym oczom. Na zdjęciu ukazany syn Olgi Borisowny, kilka lat temu utopiony przez okrutną kobietę. Olga Borisowna mówi, że nawet koszuleczka na nim ta, w której go chowano. Chłopiec siedzi na swoim grobku...

- Przyjedzie pani, przekona się sama, że nie wymyśliłam niczego».

Ja ani na sekundę nie zwątpiłam w prawdziwość słów matuszki. Chociaż sam fakt oczywiście, że nieprawdopodobny. Ale jechać nie zbierałam się, póki, według woli Bożej, nie znalazłam się zupełnie blisko od małego krasnodarskiego miasteczka. Dzwonię do matuszki;

- Jadę …

Matuszka Nina spotkała mnie na dworcu i, póki jechałyśmy do domu, zakomunikowała następujące:

- Wyobraża pani, znowu zdjęcie miasto bulwersuje. U Olgi Borisowny jest prowadząca lekarka, ona jej zaufała i pokazała zdjęcie. Lekarka wyprosiła u niej zdjęcie na dzionek, powiada, w domu pokazać. Olga Borisowna dała, a lekarka obdzwoniła wszystkich znajomych i zaprosiła na pokaz. Narodu, mówią, nabiegło! Wszyscy w szoku. Jedna kobieta natychmiast przytomność straciła, druga zaniemogła po tym, wzięła zwolnienie lekarskie, a jeden mężczyzna na urlop po tym poszedł, mówi, nie mogę do siebie dojść. Znowu zaczęły się telefony, znowu Olga Borisowna nikogo do siebie nie wpuszcza i nawet nie wiem, czy dostaniemy się z panią...

Na wszystko wola Boża. Jak złoży się, tak znaczy i trzeba. Matuszka Nina zadzwoniła do Olgi Borisownej, ostrożnie, z dala zaczęła rozmowę, przekazała ukłon od batiuszki, powiedziała, że batiuszka zawsze gotów do niej przyjść, jeśli trzeba a i ona też, a potem zapytała, czy pozwoli zajrzeć do niej na chwilkę ze znajomą z Moskwy. Olga Borisowna, ku naszemu zdziwieniu, zgodziła się.

Skrzypienie wózka, powolny obrót klucza w zamku. Kobieta z krótkim akuratnym uczesaniem patrzy przenikliwie, ale zupełnie spokojnie. Zaprasza do pokoju, gdzie na oknach ciasno doniczkom z kwitnącymi obficie i wesoło kwiatami. Mówimy o kwiatach, o pogodzie, różne dyżurne trele morele. Serce kołacze. Olga Borisowna kładzie przede mną na stół zdjęcie. Ono jest w kopercie. Zostało mi tylko rękę przeciągnąć, ale zwlekam... I znowu - o kwiatkach, o dzianych serwetkach, o pogodzie. Potem, jakby w międzyczasie, w rozmowie, biorę zdjęcie. I widzę: grupa ludzi, sześć osób. Wszyscy przytulili się do siebie, napięci, patrzą w obiektyw. Nikt nie uśmiecha się. Cmentarz jest miejscem niewesołym, uśmiechy są tu niewłaściwe. Druga z prawej strony Olga Borisowna w inwalidzkim wózku. Rozlokowali się wszyscy przed niedużym mogilnym pagórkiem. Na nim jest biały ręcznik, na ręczniku - jedzenie. A z prawej strony, jakoś z boku, od razu i nie zauważysz, jakby ktoś schował się za kurhan, wyziera spod niego. Nie zauważyć...

Olga Borisowna wyciąga do mnie lupę.

- Tak lepiej widać...

Patrzę w lupę i drętwieję z przerażenia. Na brzegu grobu wpół leży, pół siedzi, a najszybciej, jakby wychodzi z grobu - dziecko. Włoski rozsypane po ramionach, spojrzenie męczeńskie. Boże, daj siły nie zakrzyczeć, nie zasłonić twarzy rękami, nie udusić się od podchodzącego do serca przerażenia. Dziecko coś przyciska do siebie, coś czarnego, co to... Piesek! Wierny Kumpel Wowki! Na zdjęciu wyraźnie widać, jak maluch mocno przyciska go do siebie.

Odkładam na bok lupę. I - nie mogę podnieść oczu na matkę.

- Jak myślicie, co to? - pyta ona ze zmęczeniem.

Milczę. Teraz najważniejsze - milczeć. Ponieważ pierwsze wyrywające się słowo zdradzi mój wstrząs. Głos zadrży, ukażą się łzy i kobieta, siedząca obok w inwalidzkim wózku, będzie cierpieć. Nie, nie, trzeba wytrzymać. Czuję na sobie spojrzenie matuszki Niny. Przerażone i współczujące. Już na ulicy ona powie mi, że zbladłam i z mego powodu bardzo przestraszyła się. Ale tymczasem siedzimy z nią na kanapie, a Olga Borisowna pokazuje nam swoje dziane serwetki. Pora zbierać się. I znów wyciągam rękę do zdjęcia, nabieram odwagi jeszcze raz spojrzeć na nie. I jeszcze raz wyraźnie widzę wpółleżącego na brzegu grobu Wowkę, przyciskającego do siebie Kumpla.

- Wielką lupę miałam, że przez nią wyraźnie widoczne nawet piega na twarzy Wowki. On piegowaty był, mój synuś...

Na nogach jak z waty podnoszę się z kanapy. Żegnamy się. I już w drzwiach Olga Borisowna mówi:

- A w porę do mnie przyszłyście. Przecież wkrótce wyjeżdżam do innego miasta, do brata, na Ałtaj. Mieszkanie sprzedałam. Żyć tu nie mam żadnych sił.

Okazuje się, pół roku temu do Olgi Borisowny przyszła jedna miejscowa biznesmenka i zaproponowała interes: Olga Borisowna daje jej negatyw zdjęcia, ta drukuje ich całą paczkę i... sprzedaje. Procent od dochodu matce na biedę. Nieszczęśliwa kobieta tylko popatrzyła na nią i nic nie powiedziała. Teraz ona chroni to zdjęcie jak źrenicę oka, ale wszystko jedno czuje, że nie uspokoi się miejscowy ciekawski lud, nie znaleźć spokoju matczynej cierpiącej duszy.

Sumienie jest kategorią niespokojną. Z nim żyć - tylko męczyć się. Tylko przymierzać siebie do zdarzeń, zachowywać się tylko ostrożnie, tylko delikatnie, tylko oglądać się. I czyż to życie? Męczarnia. A bez sumienia lekko, bez sumienia jest wesoło i dochodowo. Zdjęcie z młotka (z licytacji). No nie zwrócisz już Wowki, a na czarną godzinę uzbierać swobodnie można. A jej, Oldze Borisownie, inwalidce, pieniądze w sposób oczywisty nie przeszkodzą. Logika ubogich zabija swoją bezczelną wyrazistością. A i zaprzeczyć jej trudno. A Olga Borisowna i nie zaprzeczyła. Ona przeprowadza się do drugiego miasta, gdzie nikt nigdy nie dowie się o strasznym fenomenie.

Prawda, powiedzieli mi, że negatyw fotografii jednak odpłynął z jej mieszkania i że niby on w Moskwie, w jakimś instytucie badawczym. Niby uczeni mówią, że takie coś zdarza się raz na tysiąc lat.

Prawda to czy też nie - nie wiem. Najpierw chciałam spróbować znaleźć i ten instytut. i tych naukowców. A potem pomyślałam - po co? Przecież widziałam tę fotografię na własne oczy i o jej istnieniu świadczę przed Bogiem. Widziałam wychodzącego z grobu chłopca z roztrzepanymi włoskami i oczyma pełnymi przerażenia. Widziałam czarnego Kumpla w jego rękach, widziałam nieszczęśliwą matkę, której życie jest ciągłym cierpieniem. Chciałam usłyszeć zdanie osób duchownych i zrozumieć duchowy sens tego fenomenu. I pytałam wielu kapłanów i wszyscy oni mówili w przybliżeniu jedno i to samo. Dusza nieochrzczonego nie ma miejsca, ona miota się i prosi pocieszenia, spokoju i nie otrzymuje go i lamentuje do najdroższych, pozostawionych na ziemi ludzi. A Kumpel? Widać, miłość do pieska, życzenie nie rozstawać się z nim, nawet kiedy ciężki kamień pociągnął Wowkę na dno, odbiło się na dziecięcej duszy i ona na wieki przyjęła w siebie tą ostatnią radość.

Dzięki Bogu, że matka Wowki teraz ochrzczona. Przecież ona może modlić się za małego męczennika w domowej modlitwie, może podawać za niego jałmużnę, może kajać się i płakać. To ciężki, ale zbawienny trud i Pan Bóg daje jej czas i możliwość potrudzić się.

Szłyśmy z matuszką Niną przez małe, wyciszone pod wieczór, miasteczko. Nagle ona ścisnęła mi rękę i szepnęła:

- Oto ta kobieta w zielonej spódnicy, która Wowkę utopiła...

W przerażeniu obejrzałam się. Tęga, o okrągłej twarzy kobieta uważnie przyglądała się witrynie. Prześliznęła się po nas obojętnym spojrzeniem i zanurzyła się w sklepie. Mówią, dali jej piętnaście lat, odsiedziała od dzwonka do dzwonka. I ptak szczęścia całe piętnaście lat machał przed jej celą białym i upragnionym skrzydłem.

Natalia Suchinina


Razłucznica (od razłuczit’) – rozbić małżeństwo; ta która doprowadziła do rozpadu małżeństwa


Powrót