Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Przypadkowe spotkanie. Ja z autobusu. On do autobusu.
- Witaj, ile lat!
- Wołodia, co u ciebie?
- Wszystko dobrze, a u ciebie? Niech będzie, pojadę następnym.
Następny podjechał natychmiast. On z żalem spojrzał z ukosa na zegarek:
- Pora... I porozmawiać nie zdążyliśmy.
- Dzwoń.
- Ty też.
Nie widzieliśmy się dawno, przyjaciele z dzieciństwa, którzy wspólnie przeżyli najdroższe i najwspanialsze czasy, nie winni sobie niczego z tej przepełnionej skarbnicy, ale z jakiegoś powodu wszystko jedno czujący winę w stosunku do siebie: «Trzeba by jakoś się spotkać». Po co narzekać i szukać winnych? Każdy ma swoje życie, swoje wspinaczki i swój pośpiech... Myślałam o tym do samego domu. A i w domu też, myślałam, póki nie wdarł się w myśli dzwonek telefonu.
To niepoprawnie - mówił mi Wołodia szybko, jak gdyby bojąc się, że połączenie zostanie przerwane. - To niepoprawnie, przecież ty nawet nie znasz mojej żony, dzieci nie widziałaś, a one już zupełnie dorosłe, panny na wydaniu. Przyjdź. Czekamy. W sobotę. Około dwunastej.
...Wyrwawszy się od rodzicielskich «zaleceń» pleć grządki, lubiliśmy skoczyć nad rzeczkę. Piekliśmy ziemniaki, wrzeszczeliśmy: «Jeśli byłbym tureckim sułtanem, wziąłbym cię za żonę». Wołodia wrzeszczał najgłośniej. On hojnie wpuszczał pieśń w płuca, rozszerzał plecy i nawet mrużył z przyjemności oczy. Jego biały sterczący kosmyk jeżył się, błękitne oczy błyszczały z przyjemności. Na tureckiego sułtana on jawnie nie wyszedł, zresztą i nie ubiegał się szczególnie. I słała się puściutka piosenka po łąkowych rumiankach, po ukrywającej się pod wieczór mglistej Klaźmie. «Jeśli byłbym tureckim sułtanem, wziąłbym cię za żonę».
Dlaczego denerwuję się tak przed tym spotkaniem? Najszybciej, boję się rozczarowania. Boję się zobaczyć obok swojego przyjaciela z dzieciństwa władczą, ponurą, zmęczoną przez życie towarzyszkę, z którą mam prowadzić dla przyzwoitości rozmowę, wymuszenie uśmiechać się i żałować w głębi duszy: «Nie taka żona tobie jest potrzebna, Wowka. Jesteś pogodny, jesteś otwarty, jesteś romantykiem i lubisz pośpiewać. A ona...»
Drzwi otworzył gospodarz. W nienagannym garniturze, przy krawacie. Pomógł rozebrać się. Pod nogi wesoło wytoczyło się kosmate szczenię. Wyszły przywitać się córeczki Wołodi - Julia i Ola.
- Wykapany ojciec - zaczynam rozmowę według zawczasu przygotowanego scenariusza.
Niezauważalnie zerknąwszy w stronę kuchni, wsłuchuję się w stuk naczyń i bulgotanie wody.
Nawet nie wyszła - pośpiesznie i z jakiegoś powodu z ulgą obrażam się. - Biedny Wowka, prawdopodobnie wstydzi się przede mną jest.
Ale oto bierze on mnie za rękę i mówi uroczyście:
- A teraz najważniejsze. Teraz zapoznam cię z moją żoną.
Lekkie kroki, wyciągnięta na powitanie ręka, żywe oczy i ciepły głos:
- Widziałam panią na zdjęciu. Rzeczka, ognisko i wy wszyscy wokół ogniska. Walentyna, Nadia, Natasza, Aleksiej Zacharow - ona sypała imionami i nazwiskami, naszymi imionami i naszymi nazwiskami i jej zamach na nasze życie, które gorliwe odgradzałam od wszystkiego przypadkowego, był tak zadziwiająco pożądanym, że zmieszałam się.
Wołodia szczęśliwy stał obok. Patrzył na Ritę oczyma zakochanego młodzieńca, triumfując, ciesząc się i zachwycając się. Nie poznawałam go? Akurat nie, odwrotnie, poznawałam. On był młody i szczęśliwy, był pełny nadziei, pełny życia jak my wszyscy wtedy, przy ognisku nad rzeczką.
Odprowadzałyśmy chłopaków do armii i przepisowo ryczałyśmy na ich ramionach. Ale ten ryk był szczególny. Wśród dziewcząt nie było narzeczonych, pozostających czekać swoich prawowiernych, a chłopcy i nie myśleli nawet, aby wyróżniać którąś z ryczących mocniejszym, niż z innymi, uściskiem ręki na pożegnanie. Byliśmy wszyscy sobie równi i równość ta była głównym naszym bogactwem. My i listy pisałyśmy do nich wszystkich, i oni do nas wszystkich. Oczywiście bardzo chciałyśmy miłości i naczytawszy się o obowiązkowych w naszej młodości jasnoczerwonych żaglach, czekałyśmy na książąt. Ale książęta byli daleko, gdzieś tam daleko, za tajemniczym horyzontem. A obok... obok zwykłe niezdarne chłopaki, czego po nich oczekiwać.
Pamiętam, pragnąc sprawić radość Wołodi w dniu jego urodzin, nagrałam mu w studiu nagrań dźwiękowych piękne słowa o szczęściu w życiu osobistym i wysłałam cieniutką płytkę ze swoim głosem na daleką Kamczatkę. A w odpowiedzi zamiast wdzięczności: «Pomyśleć trzeba. Najbliższy odtwarzacz kilka setek kilometrów ode mnie. Co ja z nią (płytą) robić będę?»
- Pamiętasz płytę?
- Pamiętam.
- I ja pamiętam. Wołodia mi opowiadał. Jak on na pocztę chodził, podczas zamieci, na nartach.
To Rita. Ona siedzi tuż obok, trzyma na kolanach album ze zdjęciami i zupełnie nie chce mi się chronić przed nią drogich wspomnień.
- Nasi zachodzą? - pytam z jakiegoś powodu Ritę.
Rzadko - wzdycha. - Aleksiej Zacharow, zdarzało się, zaglądał, a teraz, jak syna ożenił, nie ma kiedy.
Patrzę na Wołodię. On rozsiadł się w fotelu, twarz spokojna, ręce leżą na poręczach cicho, nieruchomo. Jest mu dobrze w jego domu. Jest mu bardzo dobrze. I mi jest radośnie od tego jego spokoju, od jego rodzinnego komfortu, do którego on pędzi oto już wiele lat i biegu tego nie zwalnia, nie męczy się, jest tak samo lekki i tak samo niecierpliwy.
- Zawsze wszędzie chodzimy razem - powie mi młodsza jego córeczka Ola.
- A jeśli do teatru są tylko dwa bilety zamiast czterech?
- Wtedy nie idzie nikt.
To ich mała rodzinna tradycja, która obowiązkowo jest tam, gdzie dach jednoczy ludzi nie z przypadku, a według Opatrzności Bożej. Wczoraj u Olgi zabolało gardło i starsza Julia też nie poszła do szkoły: Została pielęgnować siostrę. I to tradycja. Tradycja oczekiwać z wieczornej zmiany taty i nie kłaść się bez niego spać... Tradycja razem zbierać się w końcu dnia i opowiadać o przeżytym... Tradycja razem kopać ziemniaki do ciemności i razem iść odprowadzać Juli kolegów z klasy którzy się u niej zasiedzieli.
O nich osobna mowa. Dzieci nierzadko zaglądają do domu Iwanowych. I nierzadko właśnie do Rity. Tu, mi się wydaje, one otrzymują dodatkowo uwagę której im brakuje, realizują potrzeby w fantazji, poczuciu obowiązku i sumienności. Czuły i wytrawny dyrygent, Rita, kieruje tą orkiestrą umiejętnie. Kogo trzeba - pochwali, kogo trzeba - skarci, z kim trzeba - posprzecza się. Jej autorytet jest wysoki i w szkole, gdzie dziewczynki się uczą. Nie dlatego, że obie reprezentują wysoki poziom, a jeszcze i dlatego, że Rity wystarcza i dla innych dzieci, które nie znalazły, niestety, swojego domu i swojego w nim miejsca.
Ona śpieszy się z pracy z wielką gospodarską torbą, ciążącą w ręce. W torbie są proste prezenty dla dzieci. Dzisiaj u nich w domu wieczór literacki i trzeba zdążyć wszystko przygotować. Wołodia już w domu. Wsunięty w kąt stół, zebrane z całego mieszkania krzesła, rozstawione filiżanki. Julia wita kolegów z klasy, Ola nalewa herbatę, Rita - i to, i drugie, i trzecie. Wypełniając sobą całą przestrzeń, stara się być niedostrzegalną, czytać między wierszami. Cecha prawdziwego inteligenta i dlatego bardzo rzadka w naszym życiu.
Teraz - to i ja wiem, jak oni się zapoznali. Zwykła, na pierwszy rzut oka, uzdrowiskowa miłostka, a dla nich spotkanie, przygotowane przez Boga. Ja też myślę, że przygotowane. Nawet psycholodzy, wykorzystując wszelkie testy, jednogłośnie oświadczają, że Margarita i Władimir Iwanowy to idealna para, bardzo rzadki, wyjątkowy przypadek...
Bezspornie, to dar. Ale przecież trzeba nim umiejętnie rozporządzić. Można "puścić z młotka", a można przekształcić w pewny kapitał z wielkimi procentami. Pierwsze wysiłku nie zasługuje. Drugie żąda wielkich sił. Jakie szczęście, że moi Iwanowy nie tracili czasu i energii na niekończącą się dyskusję, kto w rodzinie ważniejszy. Przekonana jestem, że gdyby zapytać o to Julię i Olgę, one w zdziwieniu ścisnęłyby ramionami. I oto przecież cud: ich rodzina, w której każde z czwórki jest niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju, barwne i po swojemu interesujące, odczuwana jest jak jednolity organizm, jedna nierozerwalna całość. Nie odgadnę tej tajemnicy i dzięki Bogu. Nieodgadniona tajemnica jest naszym największym na dzisiejszy dzień bogactwem. Jest ich bardzo mało, nieodgadnionych tajemnic.
Byliśmy bardzo potrzebni sobie w dzieciństwie i młodości. Nam wydawało się, że to na wieki i nic i nikt nas nie rozłączy Ale dyktatura doroślenia była nieubłagana. Ona popychała każdego po swojej ścieżce i rozbiegały się ścieżki drobnymi zmarszczkami od ogniska na brzegu Klaźmy, w różne strony, do różnych zakrętów losu Życie płynęło, ścieżki gubiły się, razem z nimi gubiło się coś bardzo dla wszystkich ważnego. I to z tego powodu, teraz wiem dokładnie, uczucie winy i zmieszany uśmiech.
Dużo mówimy teraz o korzeniach, o odpowiedzialności za to, żeby zachować je w duchowej glebie. Ale przecież dziecięca przyjaźń - te same korzenie. I zobowiązani jesteśmy je chronić, nie zachować ich - nieprzebaczalne. Jakie szczęście, jeśli obok ciebie jest człowiek, rozumiejący i podzielający to. Rita rozumie i podziela.
Wołodia odnawia naszą zrujnowaną cerkiew w Czerkizowie. Przypomnieć sobie wstyd, na tańce tam biegaliśmy, wytańcowywaliśmy.
Nie wiedzieliśmy, co robiliśmy, durnie.
- A dawajcie, obdzwonimy wszystkich, odnajdziemy. Powiemy, cerkiew odnawiają, pomoc jest potrzebna. Pojedziemy i popracujemy, dzieci weźmiemy, dawajcie?
Oczywiście, to Rita.
Patrzę na Wołodię. Cicha radość przepełnia serce, radość za przyjaciela, któremu jest bardzo dobrze. On patrzy na mnie triumfalne. Jakby mówił, nie chciałaś przyjść w gości, wiem, a wszystko dlatego, że Rity nie znałaś. Teraz zechcesz.
Teraz zechcę. I jeszcze z wielką niecierpliwością, jak oczekiwaliśmy wesołej choinki z błyszczącymi w folii mandarynkami, będę czekać na spotkanie z tymi, z którymi przysięgaliśmy być razem na wieki. Oto obdzwonimy wszystkich i udamy się zmywać wiekowy brud z męczeńskich cerkiewnych ścian. I pod wiekowym kurzem, farbą i obłupującym się tynkiem, odsłonią się wspaniałe freski…
Natalia Suchinina