Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


Wezwanie do sądu na imię Hamlet

Odwieczne pytanie „Być albo nie być?” stoi przed dziewięcioklasistą. On spotyka życie, popełniając błędy i nabijając guzy. Czy dane nam uchronić dzieci od zła? Nie w naszych to siłach. Ale w naszych - podstawić im swoje ramię i powiedzieć „trzymaj się”.

„Żeby tylko nie wywołali, żeby tylko nie wywołali, żeby się udało”... Wywołali.

- Nie nauczyłeś się. Ja wczoraj... Ząb bolał, chodziłem plombować. Późno przyszedłem, nie zdążyłem.

- Kłamiesz. I kłamiesz nieciekawie. Poprzednim razem też ci ząb bolał. Ani dla mnie, ani Szekspirowi tym nie zaszkodzisz. Tylko sobie. Ale jeśli człowiek szkodzi sam sobie...

Anton wstał, przyjął zwykłą pozę. Nogi z lekka rozluźnił, ręce za plecy, głowę na bok - odwrócił. Uchwycił oczyma zjeżdżającego z lodowej górki malca. Wiedział - to potrwa długo. Jeśli już Penelopę poniesie, ona nieszybko się zatrzyma. Na jednej nucie będzie przynudzać o swoim ukochanym Hamlecie, o tym, że inteligentny człowiek powinien znać klasykę, o tym, że literatura - przedmiot szczególny i do niego trzeba w szczególny sposób się odnosić, znów o jego namiętności do dentystów... Jakże chciało się odgryźć, nawet o zębach przygotował: „Majo Lwowna, u pani szczęka wstawiona, pani dentyści są niepotrzebni”. Zmilczał, wczoraj wieczorem pod przysięgą obiecał mamie nie zaczynać. Milczał, a u niego wszystko w duszy się gotowało. Może jednak powiedzieć o szczęce. „Być albo być?” - Niespodziewanie pomyślał i uśmiechnął się do w porę przychodzącej na myśl hamletowskiej frazy.

- Śmiejesz się, wesoło tobie? Wszyscy durnie, ty jeden jesteś mądry? Akurat was, debili, do armii by szybciej, tam was szybciutko urobiliby. Buty „dziadkom” smarkami własnych byście polerowali, oduczylibyście się uśmiechać.

-Klasa jak zwykle milczała. O butach i soplach - to wszystko kwiatuszki. Te ściany nie to słyszały. Klasa czekała na koniec lekcji.

...Nie oni nazwali ją Penelopa. Jeszcze przed nimi, już teraz nie można przypomnieć sobie kto. Ale przezwisko przykleiło się na zawsze. Penelopa, ona i jest Penelopą, ciągle czeka na wspaniałą przyszłość, kiedy jej tresowani uczniowie zaczną bez zająknięcia wykrzykiwać monologi Hamleta.

Anton Kapustin nie lubił Penelopy. Penelopa nie lubiła Antona Kapustina. I chodziło nie tylko o różne stosunki do klasyków. „Wszystko nie takie proste” - powtarza dziadek Antona, kiedy Anton pyta go o to, o tamto. Dziadek wie dużo i umie wiele wytłumaczyć. I tłumaczy. Ale na początku - okulary na nos, palec wskazujący do nieba: „Wszystko nie takie proste, Anton, wszystko nie takie proste”. Penelopa uwielbia horoskopy. Sama jest Strzelcem i zawsze oblicza, kto z dziewiątej „B” w zgodzie z nią, a kto nie. Zupełnie poważnie ona może przyjść do klasy i uroczyście ogłosić: „Dzisiaj mam dzień emocjonalnej niestabilności. Proszę was to uwzględnić, zwłaszcza Koziorożców, u których w tym tygodniu mogą być poważne nieprzyjemności”. I wywołuje do tablicy samych Koziorożców. Wodniki i Skorpiony triumfowały. Ale oto kończyło się święto na ich ulicy: gwiazdy odwracały się od nich i w nieprzeniknionych ciemnościach, wpadając na siebie, oni ponuro nieśli swoje dzienniczki do nauczycielskiego stołu.

Pewnego razu Anton nie wytrzymał.

- Ty kim jesteś według horoskopu? - naskoczyła na niego Penelopa.

- Nie wiem.

- Nie wiesz?! Człowiek powinien znać swój gwiazdozbiór, jeśli oczywiście jest wykształconym człowiekiem...

-Maja Lwowna - ostrożnie zaczął Anton - dziadek mi powiedział, że w horoskopy nie można wierzyć, ciała niebieskie są stworzone, żeby świecić, to ich jedyna funkcja we Wszechświecie. A horoskopy to jak gra w karty...

-Twój dziadek! - pisnęła Penelopa. - Dużo on rozumie, twój dziadek. Ludzie, nie głupsi od niego, układają wykresy wpływu gwiazd na człowieka. Jego dziadek, widzicie... Też mi, autorytet!

-Mój dziadek fizyk. On uczył w instytucie. Dla mnie jest autorytetem - głos Antona dzwonił ze złości. - I ja zgadzam się z jego zdaniem, że w horoskopy wierzą tylko obłąkani.

Potem stał najeżywszy się w gabinecie dyrektora i twierdził „nie będę” na nalegające prośby, aby prosił o przebaczenie u Mai Lwownej. Potem z nim długo rozmawiała wychowawczyni klasy Zoja Siemionowna, geograficzka, której on bardzo żałował z powodu słabego zdrowia i cichego głosu. Potem odmówił w domu obiadu. Potem długo płakał, wtuliwszy się w poduszkę kanapy, a dziadek siedział obok, o nic nie pytał. A kiedy przyszła mama, dziadek coś szepnął jej w przedpokoju i ona z całych sił starała się udawać, że nie zauważa zapłakanej twarzy syna.

Penelopa przyczaiła się. Ona uparcie nie widziała Antona Kapustina. Nie wzywała go do tablicy, a miłość do horoskopów przejawiała wyzywająco głośno i entuzjastycznie:

- Jutro według horoskopu mam dzień udanych czynów. Przejdę się więc jutro po sklepach, jeśli wy oczywiście nie macie nic przeciwko.

Oni nie sprzeciwiali się. Od tej dysputy o pożytku i szkodzie ciał niebieskich minął miesiąc. I oto po raz pierwszy Maja Lwowna przypomniała sobie o Antonie. Monolog Hamleta... A on jej o chorym zębie. I - wszystko od nowa.

Tylko wczoraj oni długo rozmawiali z mamą. I mama prosiła go, Antona, milczeć na wszystkie ubliżenia nauczycielki: „Wyobraź sobie, że to nie do ciebie mówią, no że oglądasz film, w którym awanturują się. Milcz, jakbyś w usta wody nabrał. Obiecaj mi, że będziesz milczeć, obiecasz?” A dziadek, włożywszy okulary, wskazując palcem, powiedział cicho: „Wszystko nie takie proste. Lida, wszystko nie takie proste”. I westchnął. Anton obiecał. Wczoraj wieczorem wydawało mu się, że przemilczeć - kilka drobiazgów i niech ona choćby pęknie od złości, a ja - głuchoniemy, milczę i milczę. A teraz tak i gotowa zerwać się z języka fraza, na temat sztucznej szczęki. Prawdopodobnie, wszyscy zaśmieją się... „Milczeć, milczeć” - rozkazywał sobie. I - przemilczał. I Maja Lwowna, odkrzyczawszy o niedalekiej strasznej przyszłość debili, poszła do pokoju nauczycielskiego.

Anton czuł się zwycięsko. Po raz pierwszy nie dlatego, że dociął Penelopie, a dlatego że potrafił przezwyciężyć własną złość, nie dał woli językowi, nastrojowi.

- Oto i dobrze - ucieszyła się mama - przecież jej synek, też zrozumieć można. Niemłoda, samotna. Mówią, mąż ją rzucił, znalazł młodą, odjechał z nią dokądś w nadbałtyckie kraje byłego ZSSR. A ona tu z wami... Zabawę sobie znalazła - astrologiczne prognozy, no i niech się bawi, nie przeszkadzajcie jej.

Zadziwiająca sprawa, Anton nagle zapragnął nauczyć się monologu Hamleta: „Ona mnie zapyta, a ja jej wyśpiewam. Zdziwi się Penelopa, zdziwi się, to już na pewno”...

On otworzył Szekspira na zadanej stronie. „Co szlachetniejsze duchem - ulegać procom i strzałom wściekłego losu albo uzbroiwszy się przeciw morzu zamętów, porazić ich kontratakiem?” Oto masz ci! Przecież tu w sam raz o Penelopie. I o mnie. Poddawać się, czy zbroić się - co szlachetniejsze? Milczeć jak głuchoniemy albo odpierać jej naskoki, a to, jeśli dać jej wolę, ona tak rozwinie się... Hamlet też nie wiedział, jak lepiej, ciągle nie mógł zdecydować, co „szlachetniejsze duchem”. Ale jednak zdecydował! Zdecydował! Lepiej już, „uzbroiwszy się przeciw morzu zamętów”, pokonać je... I poszedł walczyć, nikogo przecież nie pożałował, nawet matki, a ja mam żałować Penelopy? I znów tłumaczyła mu mama:

-Rozumiesz, synku, to przecież tak dawno było. Wtedy stosunki między ludźmi były ustalone, prymitywne, jeśli chcesz: wróg to wróg, przyjaciel to przyjaciel. Wroga niszcz, przyjaciela kochaj. A teraz nie ma tej jednoznaczności. Pamiętasz, u Wysockiego: i nie przyjaciel i nie wróg, a tak... Czas taki pokręcony. Ciężko zorientować się, prawy człowiek czy też nie. I czyż nam osądzać? Powinniśmy starać się żyć według sumienia. A to znaczy, nie sprawiać bólu nikomu, nawet tym, którzy tobie nie sprzyjają albo nie lubią cię. Wytrzymaj. Ucz się cierpliwości. Ile jeszcze w twoim życiu takich Penelop będzie.

I znowu mamine słowa uspokoiły. I on znowu otworzył Szekspira i nauczył się całego monologu Hamleta. Tylko żeby Penelopa go wywołała.

Na Mai Lwownej był nienaganny szary garnitur z malinową szarfą, zawiązaną w kokardę. Ona weszła do klasy jakoś boleśnie-uroczyście, z wysoko podniesioną głową.

- Wczoraj, wróciwszy do domu po szkole, odkryłam, że u mnie z portmonetki zginęło dwieście tysięcy, moje miesięczne pobory. W waszej klasie miałam ostatnią lekcję. Miejcie odwagę powiedzieć, kto ukradł u mnie pieniądze.

Klasa milczała. Maja Lwowna wytrzymała pauzę, a potem okrywszy się rumieńcem, wykrzyknęła w twarze nastolatkom:

- Tak wiecie, kto wy? Wy, wy... Zera i rodzice wasi tacy sami! Może, oni i poduczyli was zakraść się do portmonetki nauczycielki? Wiecie, co ja wam zrobię za to? Więc na was urok naprowadzę i ja was wszystkich... przeklnę!

Słowo „przeklnę” rzuciło się w klasie jak czarna strzała, która zerwała się z naciągniętej do niemożliwości dzwoniącej cięciwy. I nawet ci, którzy nie rozumieli jego złowieszczego sensu, skurczyli się i opuścili oczy. Słowo to przykryło sobą wszystkie powiedziane wcześniej. I tamte - wcześniejsze, obelżywe, krzywdzące, grubiańskie - zmalały w jednej chwili i przekształciły się w mizerną kupkę śmieci. A to rozpostarło się nad klasą, zawisło jak burzowa chmura, od której ściemniało w oczach i zastukało w skroniach odczuciem bólu i nieuniknionego nieszczęścia. Same nie wiedząc, po co on to robi, Anton Kapustin wypalił:

- Maja Lwowna, pani uspokoi się. My zbierzemy pani pieniądze. Poprosimy rodziców, oni nie odmówią. Uspokoi się pani!

- Znaczy ja mam uspokoić się? - nauczycielka ironicznie obejrzała Antona. - Znaczy bierzesz wszystko na siebie. Skoro tak, to... ty ukradłeś te pieniądze. Ja to wiedziałam od samego początku, ale chciałam, chciałam, żebyś ty sam się przyznał. A wplątujesz całą klasę. Tchórz!

Anton na sekundę zatrzymał się przy stole, bezradnie i z wyrazem winy obejrzał się na przyczajone dzieci. Potem dwoma susami podskoczył do nauczycielki:

- Rzeczywiście Pani jest gadzina - powiedział cicho. - Słusznie zrobił mąż, że rzucił Panią. Gadzina, gadzina, gadzina! - zamiotał się on w histerycznym rozdzierającym duszę krzyku.

Dwa tygodnie Anton nie chodził do szkoły. Zmizerniała mama przyniosła Mai Lwownej kopertę, w którym leżało dwieście tysięcy. Maja Lwowna odsunęła od niej rękę:

- Nie potrzebuję waszych pieniędzy. A chłopiec będzie odpowiadać według prawa, proszę nie usprawiedliwiać.

Rzeczywiście, za kilka dni przyniesiono wezwanie do sądu. W cieniutkiej teczce „Sprawa” bielał jedyny na razie dokument „Zgłoszenie pokrzywdzonej”: „Zwróciłam uwagę, że uczeń dziewiątej klasy „B” Anton Kapustin podczas przerwy siedział na parapecie obok mojego stołu. Obok byli jeszcze uczniowie, ale moje podejrzenie pada właśnie na Kapustina, jako na aroganckiego, niewychowanego, zdolnego do każdego niegodziwego czynu”. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, kiedy czytałam zgłoszenie pokrzywdzonej - piękny charakter pisma, duże litery, z lekkim pochyleniem, z zalotnym zawijasem przy literze „p”.

Chłopiec, który wyuczył się na blachę monologu Hamleta, nie wierzący w horoskopy., Lubiący mamę i bardzo szanujący dziadka-fizyka, w jeden mig przekształcił się w podejrzanego, ewentualnego przestępcę. Krew zastyga od tych słów. Ale jednak bardziej zastyga ona od słowa „przeklnę”. Śmiertelna trucizna - słowo przekleństwa. Nie na próżno od prawieków słowa tego bali się - niosło ono w sobie straszny, niszczycielski ładunek niejednemu pokoleniu. I jeśli rodził się w rodzinie inwalida albo opętany, albo po-czarnemu łamało człowieka życie. Mówili na Rusi szeptem i ze strachem: „Nic tylko przekleństwo pogięło ich ród, nic tylko przekleństwo...” Kiedy opowiedziano mi tę historię, wzdrygnęłam się i od czego innego. Przetoczywszy się po rodzinnych pod przytulnymi abażurami wieczorach, ta historia, to słowo, rzucone naraz prawie trzydziestu chłopcom i dziewczynkom, nikogo szczególnie nie wzburzyło. Pogański język Penelopy znało wielu rodziców. Ale jak mówią, pies szczeka, a karawana idzie... Karawana idzie do pożegnalnego wieczoru, po którym „wolność nas przyjmie radośnie przy wejściu...” I niech zaginą one wtedy zginieniem, te Penelopy, razem wzięte. Ale przecież powiedziane zostały straszne słowa. „A my co zrobimy?” - Niecierpliwi się mama koleżanki z klasy Antona. - Ona przecież wszystko może. Może do egzaminu nie dopuścić, pytanie zadać z powodu którego nie zdadzą...”

Rzeczywiście może przekląć, może oskarżyć dziecko w przestępstwie! I jeśli ona może to, to czyż nie błahostką jej jest niedopuszczenie do egzaminów lub podstępne pytanie? I jeśli ona już zrobiła najstraszniejsze, to czego teraz się bać?

Wieczne hamletowskie pytanie zostało rozstrzygnięte przez rodziców na korzyść wariantu „nie być”. A przecież zmilczeć na przekleństwo - to znaczy wystawić swoje dzieci jakby pod serię z karabinu. Albo z pierwszych kroków w dorosłym życiu zmusić ich czołgać się po błotnistej mazi, obcierać się od plunięć. Wyginać się w służalczym dygu. To znaczy nawet najstraszniejsze - w ogóle nie żyć. Nie żyć, a tylko bać się - pytanka na zawalenie egzaminu, błędów w dyktandzie, niezupełnie pożądanej linijki w charakterystyce. W nieadekwatnej (mylnej) ocenie tego co się dzieje psychiatrzy dopatrują się poważnego uszczerbku zdrowia. Tu zaś nieadekwatność jawna. Nie zauważywszy niczego szczególnego w najstraszniejszym z istniejących na świecie słów, rodzice przestraszyli się nieprawego gniewu Penelopy na egzaminach z literatury. Oni nawet nie omówili tego nadzwyczajnego zdarzenia w dziewiątej „B” wszyscy razem, nie spróbowali osłonić dzieci swoimi szerokimi rodzicielskimi plecami. Oto przecież paradoks. Dogadzamy swoim dzieciom, miłujemy, rozpieszczamy, kiedy zupełnie to nie przynosi im pożytku. Strzeżemy w drobiazgach, w nieistotnych życiowych kataklizmach. A tu gruchnęło nieszczęście...

...Kilkakrotnie Antona wzywano na przesłuchania. Nastroszywszy się, siadał na skraju krzesła i „zeznawał”: Nie brałem, nie wiem, nie widziałem... W ślad za nim byli tu wszyscy chłopcy z ich klasy. Dziewczynki okazały się poza podejrzeniem. Śledczy przyznał się mi, że bardzo żałował dzieci, a Penelopy, delikatnie mówiąc, nie darzył sympatią.

- No co, uwzięła się na malców - martwił się poufnie. - Gdyby chociaż były przyzwoite pieniądze, a to dwieście tysięcy. Wielkie zamieszanie z powodu drobnostki, a ogólnie-to...

Oczywiście, dla znamienitego śledczego to błaha sprawa. I oczywistym prezentem dla niego okazał się niespodziewany postępek Mai Lwownej: ona wycofała nagle swoje oskarżenie. Dlaczego? „Pomyłeczka wyszła” - radośnie zakomunikował śledczy. - Ona, ślamazara stara, wsunęła dokądś pieniądze, a potem znalazła.

- A dzieci o tym dowiedzą się?

- Im nie mówiłem... - Wymijająco odpowiedział śledczy.

Jasne, to było nie jego zajęcie.

I nie o Penelopie teraz mowa. Z nią, według mnie, wszystko jasne. Złość, przepełniająca naczynie duszy, bezwzględne skazuje duszę na pohybel. A co może być straszniejszego?

Historia ta sama w sobie niczego nadprzyrodzonego nie zawiera. Ale ona będzie pouczająca tylko w tym przypadku, jeśli wpatrzymy się w nasze dzieci i rozdzielimy z nimi ich ciężki krzyż istnienia w obecnym świecie, w którym od czasów Hamleta wszystko jest tak splątane i niejasne. Ale, jak za czasów Hamleta, tak i w naszych czasach pozostają wiecznymi dwie wielkie siły. Jedna, tworząca - miłość. Druga, burząca - nienawiść. I jak jedną trzeba chronić i pielęgnować, żeby ona tworzyła, tak i przeciwko drugiej trzeba powstawać całym światem, żeby nie śmiała burzyć.

I jeśli ostrzegamy dzieci przed spacerami po naszych mrocznych nieprzyjaznych ulicach, to już w żaden sposób nie możemy im radzić siedzieć i nie wychylać się z okna w płonącym domu. Jeśli nie pomieszamy tego - znaczy, wychowamy godne dzieci, a pomieszamy, to po prostu nawieszamy na uszy Hamleta makaronu, jak lubią wyrażać się chłopcy i dziewczynki z najzwyklejszych podmoskiewskich szkół.


Powrót