Powrót


Na podstawie http://www.wco.ru/biblio/books/suhinina2/main.htm Tłumaczenie E. Marczuk


Dobry uczynek na pogorzelisku

Najpierw było słowo. Bardzo proste słowo, z tych, które wymawiamy, nie namyślając się i bywa - po kilka razy dziennie. Powiedziane ono było po krótkim brzęczeniu dzwonka: szczęknął zamek w drzwiach i bez jakiejkolwiek czujności one się otworzyły, wpuszczając nieznanego człowieka (czyli mnie) do domu.

- Dzień dobry - brzmiało to słowo.

Cóż prostszego, cóż zwyklejszego? Dzień dobry... I żadnych wypytywań, żadnych pytających oczu. Moja długa podróż w delegację z Moskwy do Pieczor Pskowskich kończyła się u tych drzwi. Długa moja podróż w delegację u tych drzwi zaczynała się. Gospodyni domu - Sofia. Imię zobowiązujące, zawsze lękałam się przed nim, ponieważ czułam granicę, dystans jakiś między moim prościuteńkim „Natalia” i tym - tajemniczym i solidnym.

Jak powiedzieć jej, po co przyjechałam w taką dal - bez telefonu, bez listu, bez zaproszenia, jak powiedzieć jej, że przyczyną jest jej czyn, o którym wie na razie jedna-jedyna petersburska rodzina, oto akurat teraz i ja stałam się godna. Ale w żaden sposób nie mogę zacząć nieprostej rozmowy. Uczucie wątpliwość - czy mam rację, że zamierzam leźć w duszę człowiekowi - bardzo niepokoi. I - nie na próżno.

Sofia błagalnie krzyżuje ręce na piersi:

- Nie trzeba. Nie trzeba o tym pisać. Proszę zapomnieć. Ja bym i adresu swojego na przekazie pocztowym nie podała, ale zmusili. Skoro pieniądze, mówią, adres powrotny potrzebny.

Moje argumenty, że o dobrych ludzkich czynach pisać trzeba, mało przekonujące. Tak, trzeba. Tak, teraz szczególne. Ale Sofia ma rację, ja czuję to całym sercem i dlatego źle dobieram słowa.

A w Petersburgu żyje hałaśliwa wielodzietna rodzina Iriny i Siergieja Skibów. Zwaliwszy na siebie wychowanie czterech swoich i sześciorga cudzych dzieciaków, ci młodzi mili ludzie idą przez życie, obwieszeni gęstą girlandą z dziecięcych psot, dziecięcych chorób, dziecięcych łez i dziecięcego śmiechu. I oto otrzymują pocztowy przekaz z Pieczor na dwadzieścia pięć tysięcy rubli. Nieznany charakter pisma, nieznany adres, nieznane imię - Sofia... Skąd dowiedziała się Sofia o petersburskiej rodzinie? Z gazety, na którą przypadkowo natrafiły oczy, na której zatrzymało się spojrzenie. Nie zaczęła długo się namyślać, zebrała wszystko, co zarobiła na czarną godzinę, do kopiejeczki i - na pocztę. A tam swoje prawa - tak wielkiej sumy nie można. Zaczęła błagać:

- Dziewczynki, pomóżcie. Wymyślcie cokolwiek - i gazetę im pod nos - czytajcie, oto dla kogo moje pieniądze. Przeczytały „dziewczynki”, pochlipały w chustki do nosa i - wymyśliły, tak powiedzieć, znalazły możliwość, jak obejść surowe instrukcje. I oto wysłane zostały pieniądze Sofii z Pieczor do Petersburga. Bialutki zwitek zanurkował w pocztowej skrzynce i przyczaił się tam w oczekiwaniu na radość i zdziwienie. A radość i zdziwienie nie zmusiły na siebie czekać. Irina i Siergiej pokazali przekaz dzieciom, tym, które już roztropne i rozumieją, że bywa w życiu takie zjawisko, jak pomoc nieznajomego nieznajomym. Szczęśliwe dzieci, które doznały tej pomocy we własnym domu. Im pomogli ci, którzy ani kumem, ani swatem nie są. I jeśli składało się życie tak, że do chrypki szedł w ich obecności spór na temat tego, że bezinteresowność jest tylko w książkach, oni mogli przerwać go, do końca nie dosłuchawszy.

Wspaniały dom Sofii odległy o kilka kilometrów od Pieczor przyjaciele nazywali nie inaczej, jak „szlacheckie gniazdo”. W nim była przestronna weranda z plecionymi meblami, kretonowe wesolutkie zasłonki w oknach, zadbane podwóreczko, a z drugiego piętra taki przestwór otwierał się - trzymaj serce, a to weźmie i wyskoczy! Tylko co przewiozła ona z miejskiego mieszkania wszystkie swoje rzeczy, książki, naczynia, odzież, żeby tu, na chutorze zadomowić się na zawsze. Był niedzielny dzień i poszli oni z synem na służbę do Pieczorskiego monasteru. Wracali powolutku, w rześkości, póki zapach spalenizny od strony chutoru nie zaczął nawiewać trwożnych myśli. Palił się ich dom. Raczej doszczętnie spalił się, kiedy podeszli i stanęli w pobliżu, opuściwszy ręce. Dopiero potem dowie się, że to - podpalenie, że podpaliła dom kobieta niezrównoważona, nerwowa, wiecznie prowadząca porachunki z mieszkańcami chutorów.

Osiemdziesiąt kopiejek w kieszeni spódnicy - całym majątek pogorzelców. Trzeba było zaczynać żyć od nowa. Pociągnęli do niej ludzie z garnkami, czajnikami, paczkami zaoszczędzanej na trudny czas gryki, zdeptanymi kapciami, pranymi pieluszkami, koszulami - wszystko przyda się - mówili, a co nie przyda się - na szmaty.

Pan Bóg Sofię utalentowanymi rękami nagrodził. Wszystko w przyszłości mogło się przydać - co przerobiła, co skroiła na nowo. Z wytartego dziecięcego futerka wykombinowała sobie modny półkożuszek i bardzo śmiała się, kiedy spotkała ją w tym półkożuszku jedna znajoma:

- To wy spaliliście się? - zapytała nieufnie. - Niepodobne coś...

Tak, spaliła się ona. Jako malarz, szczególnie żałowała farb, płótna, blejtram - wszystko zlizał puszczony cudzą ręką płomień. Nieszczęście - i natychmiast przebłyskuje obok złości delikatne ludzkie współczucie - strach obrazić, skrzywdzić chorą, miłość i wsparcie.

Ona powie mi, że nawet wdzięczna jest temu pożarowi, ponieważ spalił on razem ze zgromadzonym dobrem jej własną dumą a dusza, oczyściwszy się tym ogniem, nagle wyraźnie ujrzała żałosne jej dążenia do pomyślnego życia - nie tak jak u wszystkich, a odrobinę, no niech ociupinkę lepiej, niż u wszystkich. Szlacheckie gniazdo...

Jej wydaje się teraz, że w tym pomyślnym domu z widokiem na Pskowo-Pieczerski monaster żyła zupełnie druga, nieznajoma jej kobieta. Łatwo ślizgająca się przez życie, która łatwo prowadzała pędzlem po płótnie, łatwo otwierająca drzwi swojej werandy dla gości, proszonych i nieproszonych. Wesołe życie było nietrudne. Mechanizmem życia był wyregulowany, jak firmowe szwajcarskie zegareczki, a jeśli nagle mylił się na pół minuty, stawało się bardzo niekomfortowo. I podnosiła się z głębokości serca gęsta fala niezadowolenia. Za co? Za jakie takie grzechy? Nie kradnę, nie zdradzam, drudzy oto jak żyją i nic...

Przyzwyczajenie do pomyślnego życia narzucało swoje prawa i to nieznaczne zbicie wydawało się straszną zakłóceniem w tym, do czego się przyzwyczaiła . Później przeczyta w starym piśmie świętych ojców zadziwiającą historię i wykrzyknie z ulgą - to o mnie! O moim krzyżu. Jeden mnich ciągle ubolewał, że Pan Bóg dał mu ciężki, ponad jego siły krzyż. Ciągle prosił on w modlitwie o krzyż lżejszy, żeby nie zginać się pod jego ciężarem, tak mu było bardzo trudno. I oto pewnego razu widzi sen: zaprowadził go Pan Bóg do pokoju, szczelnie obwieszonego krzyżami. Ogromne dębowe, masywne złote, miedziane, aluminiowe - jakich tylko nie ma. Wybieraj, powiedział Pan Bóg i oddalił się. Zobaczył mnich mały rzeźbiony krzyżyk, prawie nieważki, jak gdyby z powietrza. Oto ten i wybiorę chyba, pomyślał. I usłyszał głos:

- To właśnie jest twój krzyż. Jego i niesiesz w życiu.

Oto pod takim krzyżem i „garbiła się” ona w swoim pomyślnym przepełnionym krzątaniną życiu. Jak nazywała się tę kobieta, która uwiła szlacheckie gniazdo na zawiść zawistnikom, na uciechę własnej próżności? Przecież spaliły się nawet dokumenty.

Życie od czystej kartki - słowa, które spełniły się prawie dosłownie.

A mnie bardzo interesuje, czy skazali tę podpalaczkę. A Sofia śmieje się: kto ją skaże, nie schwytany nie jest złodziejem. Potem nagle poważnieje:

- Ona umarła. Męczyła się bardzo. A przed śmiercią zawołała mnie, pokajała się w swoim grzechu. Dobrze, że zdążyła. Teraz jej tam lepiej będzie. A bez pokajania... Strasznie.

Nie zabrał człowiek swojego ciężkiego grzechu do grobu. Tu w ziemskim życiu zdążył szepnąć słowa pokajania, szepnąć, wcześniej wycierpiawszy, wcześniej przechorowawszy. Oto ono, najważniejsze i rozumieć to - znaczy rozumieć już bardzo wiele, prawie wszystko w życiu.

Zrozumienie to przychodziło poprzez wielkie zwycięstwo nad sobą. Ciężki krzyż, z najmasywniejszych i najpoważniejszych, podniosła maleńka kobieta, zgrabna, jak łyżwiarka figurowa. I poniosła ten krzyż przez życie, już nie zapytując, za co, już o nic w ogóle nie pytając. Ponieważ w ciągu chwili krótkiej, jak błysk zapałki, podniesionej do suchego drewna werandy, odpowiedziała jednocześnie na wszystkie pytania.

A potem było korzystne zamówienie na ilustrowanie książki. Ona siedziała nocami, śpieszyła się z terminem i na czas zdążyła. Dziur po pożarze wielkie mnóstwo. Ale oto kiedy pieniądze były rozłożone na zgrabne gromadki, każda według swojego przeznaczenia, zagiął się brzeg gazety, na której one leżały i spojrzały na Sofię z gazetowego zdjęcia miłe skibowskie dzieciątka - Sierioża, Tania, Andrzejek. Oto wtedy i zebrała ona te gromadki w jedną, oto wtedy i odniosła je na pocztę do „dziewczynek”

Czyż trzeba pytać teraz - dlaczego? Akurat dlatego, że, przeżywszy biedę i wygrzebawszy się z niej, Sofia rozumie wyraźnie, że Irinie i Siergiejowi nie obejść się bez ludzi w burzliwym morzu życia. A to, że oni nie są je znajomymi, no cóż - wszyscy ludzie, wszyscy siostry i bracia i dzielić nie mamy czego, a i chwalić się jedno przed drugim też nie ma czym.

A mi przyszło na myśl ot co. Sofia swoim szczerym czynem przypomniała z jakiegoś powodu zapomniane prawo ludzkiego bytu. My nie osobno, my razem - tak brzmi ono w przybliżeniu. Tak, tak, my osobno, mój dom jest moją twierdzą, moje osobiste życie jest moją nietykalnością, nam obrzydła psychologia wspólnoty, obrzydło, że jednostka jest zerem... Wszystko to tak, ale my razem. Niewidzialne nici są trwałe i nikt i nigdy nie wysiedzi w domu swoim - twierdzy, zwłaszcza kiedy jemu źle i samotnie. I nie twierdza to wtedy, a przygnębiająca jednoosobowa cela. Poczuć się nie osobno, a razem - los nielicznych, silnych i, chyba, szczęśliwych. Czyż pożar jest szczęściem?! - Oburzycie się. Nie, pożar to bieda. Szczęście - wyjść z tej biedy nie nadłamanym i rozdrażnionym, a wspaniałomyślnym i na cudze nieszczęścia wrażliwym. Tak jak Sofia, siedząca teraz przede mną z błaganiem w spojrzeniu - nie trzeba pisać o tym, nie trzeba...

Jak bardzo ona ma rację, jaką słuszność. Bardzo grzeszymy przeciwko samej naturze dobra, obstawiając swoje czyny przeżuwaniem motywów swoich uczynków. Sofia szczerze boi się tego i szczerze tego nie chce. No i co, powie, pieniądze były, więc i wysłałam. Co ja mogłam jej obiecać? Tylko to, że obowiązkowo spełnię jej prośbę i nie wymienię nazwiska. Chociaż i prościuteńkie nazwisko, takich w każdej książce telefonicznej aż nadto, ale nie wymienię. Tylko Sofia - zostawię. Po pierwsze, imię jest wskazówką zaufania, to jak z pożarem: nie schwytany nie jest złodziejem, a po drugie, imię swoje Sofia („mądrość”) niesie ona przez życie godnie i ostrożnie, jak niosą swój los ludzie, którzy zrodzili go w cierpieniu, a nie otrzymali na procenty od bogatych krewnych.


Powrót