Powrót


Na podstawie http://www.wco.ru/biblio/books/suhinina2/main.htmTłumaczenie E. Marczuk


Spacery po alei miłości

Moskiewskie duchowne seminarium i akademia połączone są jedną nazwą - Moskiewskie Szkoły Duchowne. Położone są one za starymi ścianami Troice-Siergijewoj Ławry. Tu uczą się przyszli pasterze Rosyjskiej Prawosławnej Cerkwi. Ale coraz częściej można zobaczyć wśród studentów dziewczęta. Co one tu robią? Przecież, o ile nam wiadomo, kobiety do seminarium nie są przyjmowane...

W wolnym od pracy czasie lubię pojechać do Troice-Siergijewoj Ławry z przyjaciółmi albo znajomymi i oprowadzać ich po dawnym świętym klasztorze. Opowiedzieć, jak dawno-dawno temu, w połowie czternastego wieku, przyszedł tu rosyjski młodzieniec o imieniu Bartłomiej i zajaśniał nad Rusią wielkim imieniem Siergija Radonieżskiego. Ludzie słuchają z zainteresowaniem. Wpatrują się w błękit kopuł Uspieńskiego Soboru, wznoszą głowy ku najwyższej w Rosji dzwonnicy, przez rzeźbioną kratę zachwycają się Carskimi Pałacami - obecnie Duchownymi Szkołami. I rzadko zostawiają mnie bez pytań. Z pytań się cieszę. Ale oto wszak bieda - jest pytanie prawie obowiązkowe, na które nie czekam, którego nie lubię i które mnie bardzo drażni:

- Gdzie tu jest aleja miłości, no ta, po której chodzą dziewczęta, wypatrując sobie przyszłych mężów-kapłanów?

Z początku gubiłam się:

- Poplątaliście coś...

- Jak to poplątaliśmy? - oburzają się moi znajomi. - Wszyscy mówią, że jest w Ławrze aleja miłości. Tu przyjeżdżają dziewczyny, te, które, jak się mówi, na wydaniu. Otóż i przypatrują się na seminarzystów, a ci na nie, wybierają...

Jeśliby zapytano raz, pośmiałabym się i zapomniałabym. A tu, co wycieczka, tak pytanie o aleję miłości. Co robić? Jeszcze w żadnym sporze nie przeszkodziło powołanie się na autorytety. Oto ja i zwróciłam się do autorytetu - prorektora Moskiewskiego Duchownego Seminarium i Akademii archimandryty Makarija.

- Opowiedzcie, batiuszka, o alei miłości...

- Nie ma takiej. Ktoś, być może, zażartował niefortunnie i poszła pogłoska. Przecież żyjący w świecie ludzie (świeccy) z wielkim przybliżeniem wyobrażają sobie zarówno życie klasztorne, jak i życie seminarium, akademii; czasem sami zmyślają, domyślają się. Aleja miłości i jest owocem takiego wymysłu.

- Ale przecież w seminaryjnym podwórzu można nierzadko zobaczyć dziewczyny. Prawda, one najczęściej śpieszą się dokądś, niż spacerują...

- One śpieszą się na zajęcia. W Moskiewskim Duchownym Seminarium jest szkoła dyrygentów, gdzie uczą się dziewczyny, przyszłe kierowniczki cerkiewnych chórów. Dokładniej, najpierw było stworzone kółko dyrygenckie. Ale teraz w tylu świątyniach brakuje muzycznie wykształconych cerkiewnych śpiewaków. Dlatego kółko zostało przekształcone w szkołę dyrygentów. Dla dziewczyn.

- Ale chyba każda z nich, otrzymując duchowne i muzyczne wykształcenie, myśli i o rodzinnym szczęściu?

- Prawdopodobnie, myśli. Każdy człowiek rozstrzyga to sam. Nasze zadanie, żeby na parafie trafiali głęboko wierzący, wykształceni ludzie. Przecież od kierownika cerkiewnego chóru zależy wiele. Dyrygent jest pierwszym pomocnikiem kapłana, jego prawą ręką. A już jak ta prawa ręka będzie wić swoje rodzinne gniazdo, najlepiej widać jej samej. Dlatego i same te bezmyślne opowieści o alei miłości są ubliżające.

Rzeczywiście, lubimy przyjmować pragnione za prawdziwe, lubimy pielęgnować słuchy, które nam się spodobały i, co jest najsmutniejsze, chętnie przekazywać je po łańcuszku. Łańcuszek coraz dłuższy, rozmowy coraz bardziej ożywione...

- Jak to nie ma alei miłości? Jest. Wy sami po prostu nie wiecie. Wzdłuż akademickiego płotu, gdzie przycięty żywopłot i ławeczki stoją. Tam i spacerują.

Wzięłam notes z długopisem i poszłam do ławeczek. Chodzę sobie nieśpiesznie, nikogo nie zaczepiam... Przechodzą obok seminarzyści. Pora teraz odpowiedzialna - wkrótce egzaminy, twarze są zakłopotane, szybki chód. Idą dziewczyny. Luźne warkoczyki, jasne twarze. Oczywiście i one śpieszą się, ale na co tylko nie pokusisz się w poszukiwaniu prawdy. Więc zatrzymuję jedną z nich. Zapoznajemy się.

- Nazywam się Marina Rykowa. Jestem z Kurhanu. Słyszała pani o takim mieście? Tak, daleko, Syberia. Jak tu trafiłam? Pan Bóg przyprowadził. Przyjechałam na wycieczkę do Troice-Siergijewoj Ławry. A tu jest taka łaska! Poszłam na służby, usłyszałam chór… A śpiewać zawsze lubiłam, dowiedziałam się, że w seminarium jest klasa dyrygentów. Poszłam do relikwii priepodobnego Siergija Radonieżskiego, pomodliłam się, żeby on mnie tu pobłogosławił. Przyjechałam, zdałam egzamin, oto uczę się teraz.

- A rodzinne życie pani jak wyobraża?

- Nie wiem na razie. Teraz ważne - dyrygencką szkołę skończyć. Jedno wiem: obok powinien być człowiek wierzący, prawosławny.

-Dokąd teraz pani śpieszy, Marina?

- Na śpiewkę. Za dziesięć minut zaczyna się u nas śpiewka, proszę mi już wybaczyć...

Uciekła. A ja „za rękaw” uchwyciłam jeszcze dwie dziewczyny. One nie śpieszyły, po prostu szły sobie i rozmawiały. Porozmawiać zgodziły się chętnie. Ałła Purgiel z Białorusi, z niedużego miasteczka Smorgoń. W jej rodzinie wszyscy są kapłanami i dla Ałły obce jest miotanie się w życiu. Jakoś bardzo dobrze ona powiedziała, po prostu, szczerze, bez żadnego podbarwiania: „Myślę, całe nasze życie powinno budować się na miłości do Boga. Kto czym może, tym i służy Mu. Przecież, jeśli przeoczyć w sobie taką służbę, można Pana Boga obrazić”.

Ałła ma mamę - dyrygentkę. Widocznie, ona i nie przeoczyła w córeczce możliwość posłużyć Panu Bogu. Ałła ma ładny głos, czuły słuch, serce, otwarte Bogu, wszystko to jest mile widziane w moskiewskich duchownych szkołach. Zapytałam Ałłę i o to, jak żyją dziewczyny, jakie są warunki socjalne.

- Wszystko dzięki Bogu - odpowiedziała. Chociaż dobrze wiem, że studentki żyją ciasnowato. W pokojach po kilka osób, a wynająć mieszkanie w Siergijewom Posadzie przyjemność droga, to daleko nie dla wszystkich. Ale - żyją. Starają się unikać konfliktów, nie narzekać. A oto o swoich planach na rodzinne życie Ałła Purgiel przemilczała.

- Na wszystko wola Boża - cicho powiedziała i ze zmieszaniem uśmiechnęła się. I kiwnęła na stojącą obok przyjaciółkę. - Natalii pani spyta. Ona ma już wszystko jasne i poukładane.

Pytam Natalii. Chudziutkiej, jasnookiej, z nowiutką obrączką na prawej ręce.

- Ja z Wiaznikow. To włodzimierski obwód. I mąż mój stamtąd. Jesteśmy ziomkami, do jednej cerkwi chodziliśmy, a potem on zdecydował do seminarium wstąpić, a ja do klasy dyrygentów. Niedawno wzięliśmy ślub. Dziadek Sierioży był kapłanem, tata jest kapłanem, więc i on wybrał tę drogę. A ja przy nim będę. Niech pani powie, czy to źle - mąż kapłan, a żona tuż obok, cerkiewnym chórem kieruje? Wspaniale. I, dzięki Bogu, że w większości rosyjskich parafii jest właśnie taki układ. Kapłan i matuszka. Obok siebie. Razem. „Jedne ciało” wczoraj, dzisiaj i jutro.

Rozmawiamy o dyrygenckiej klasie, o tym, jak ciekawie i nawet radośnie się uczyć, o tym, jak wspaniale, że moskiewskie duchowne szkoły właśnie tu, w Troice-Siergijewoj Ławrze, pod wstawiennictwem i modlitewnym orędownictwem priepodobnego Siergija Radonieżskiego. Póki rozmawiałyśmy, podszedł mąż Nataszy Siergiej Sołowiow. Zapoznajemy się. Nienaganny młody człowiek, odprasowany kołnierzyk, jasne włosy, błękitne oczy.

- Na parafię to dokąd z żoną pojedziecie?

- Dokąd pobłogosławią - odpowiedział krótko i godnie.

Tu w ogóle próżne słowa nie mają szacunku. Jak bardzo lubią porozmawiać dziewczyny, ale rozmawiając z nimi, czuję, jak ostrożnie dobierają słowa, jak krótko, bez zbytecznych emocji wyrażają swoje myśli, nie chichoczą, nie chwalą się. Nic dziwnego. Tu, w dyrygenckiej szkole, zakładany jest fundament przyszłego życia, tu jest zdobywana nie tylko wiedza, ale i nawyki, bardzo niezbędne człowiekowi, który poszedł po nielekkiej drodze Bożej służby. Moje myśli potwierdza Lena Worotnikowa. Ona siedzi na ławeczce, wystawiwszy twarz na wiosenne słoneczko i czyta list. Z domu?

- Z domu. Jestem z kubańskiej diecezji, miasteczko Kropotkin. Zaraz po szkole tu wstąpiłam. Pierwszy rok ciężko było, przecież ja ze swoimi przyzwyczajeniami, świeckim wychowaniem, kaprysami. Rodzina u mnie jest wierząca, ale duchownych nie ma. Powolutku wciągnęłam się. Dziewczyny pomogły, my chociaż w ciasnocie ale niepokrzywdzone. Jaka krzywda? W takim miejscu uczymy się, pod opieką priepodobnego Siergija. Myślę, że w dyrygenckiej szkole uczą nie zawodu, a sposobu życia. Oczywiście, tego trudniej się nauczyć, za to, nauczywszy się, już twardo znasz swoją drogę.

- No a jaka też twoja przyszła droga, Lena?

- Wrócę do swojej diecezji. A tam już dokąd zarządzający archijerej pobłogosławi. Będę kierować cerkiewnym chórem, pomagać w parafii. Jedno wiem: lat nauki nigdy nie zapomnę. I Ławry, i dziewcząt-koleżanek z klasy.

- A za mąż wychodzić zamierzasz?

Ja znowu ze swoimi grubymi, świeckimi miarami. O delikatności tematu kolejny, zbyteczny raz przekonała mnie Lena Worotnikowa. Ona opuściła oczy i powiedziała cicho:

- Jak Bóg da.

Daj Boże tym dziewczynom godnych zaufania mężów, trwałe rodziny, zdrowe dzieci. Niech nawet nie wszystkie one zostaną matuszkami, nie wszystkie zwiążą swoje życie z duszpasterzami Rosyjskiej Prawosławnej Cerkwi. Ale jeśli już pójdą pod wieniec (wezmą ślub cerkiewny - przyp. EM), to obowiązkowo z człowiekiem, całkowicie podzielającym ich przekonania. Bez tego one nie wyobrażają swego przyszłego rodzinnego życia.

Oczywiście, nie na alejce Ławry dyskutowałyśmy te poważne sprawy, a w pokoju nauczycielskim, dokładnej, w pokoju wykładowców i nie z kimkolwiek, a z samą prawdziwą klasową damą* Mariną Aleksandrowną Polesską. Ojciec Makarij pobłogosławił: obowiązkowo porozmawia pani z klasową damą. Ona dobrze zna problemy szkoły dyrygentów, dobrze zna panny. On tak i powiedział - panny. Panny, klasowa dama... Rzeczywiście dyrygencka szkoła - szczególne miejsce, gdzie dawno zapomniane przez nas słowa zyskują szczególny sens.

Klasowa dama jest wysoka, postawna. Otwarta twarz, życzliwe spojrzenie. I - niewiele starsza od panien.

- Tak, jestem absolwentką dyrygenckiej szkoły. Oto pobłogosławili zostać w charakterze kierowniczki albo klasowej damy.

Marinie samej obco tak się nazywać. Akurat i trudno dziewczynie, która jeszcze wczoraj razem z koleżankami z klasy przesiadywała do późnej nocy nad podręcznikami, przejść do statusu kierownika, pedagoga.

- Niełatwo było?

- Tak, bardzo trudne. Nie chciało się poufałości, z jednej strony i wyobcowania - z drugiej. Gdzie jest on, ten złoty środek? Powiedziałam: częściej stawiaj siebie na miejsce innych. Oto i staram się nie cofać się od tej zasady.

- Pani miejscowa, Marina?

- Oj, nie! Jestem ze Starego Oskoła, jest w białogrodzkim obwodzie takie wspaniałe miasto. Moja ojczyzna. Bardzo je lubię, Stary Oskoł.

- A teraz gdzie pani żyje?

- Wynajmuję mieszkanie w Siergijewom Posadzie.

Pewnie jej życie jest bardzo podobne do życia tych dziewcząt, z którymi udało się porozmawiać podczas spaceru. Skończyła muzyczną szkołę. Z wierzącej rodziny. Poradzili wstąpić do szkoły dyrygentów. Przyjechała, zdała egzaminy, zaczęła naukę. Uważa, że dziewczynom po świeckiej szkole muzycznej albo po klasie dyrygenckiej nie jest lekko. Trzeba ostro pozbywać się świeckich przyzwyczajeń, a to jest czasami bardzo bolesne.

- A jakie to przyzwyczajenia?

- Wszystkie młode, chce się ładnie wyglądać, a ty natychmiast wkładasz chustkę i już nigdzie bez chustki. A kosmetyka... Ileż jej teraz po sklepach! Wielka pokusa! Oto i okazuje się: tam, za wrotami duchownych szkół, pieniądze zbierały, pożyczały, żeby kupić sobie takie francuskie i niepowtarzalne, a tu pocichutku zaczynają tego francuskiego pozbywać się. Oczywiście, ten proces jest bolesny tylko dla dziewczynek z niecerkiewnych rodzin i tylko na początku nauki. W rodzinach, gdzie prawosławne wychowanie jest naturalnym środowiskiem, wszystko jest prostsze. Dziewczęta są przystosowane do tego życia, ono dla nich jest normalne i upragnione. Wszystko wchodzi powolutku na swoje miejsca. Żyją panienki razem, te, co z cerkiewnych rodzin, wpływają na tymczasem mało jeszcze cerkiewne. Jedne korzą się, inne dostosowują się.

Marina opowiedziała, że ucząc się tu, niektóre dziewczyny wychodzą za mąż za seminarzystów i to jest bardzo dobre. Bywa inaczej. Rozjeżdżają się na wakacje do domów, a wracają - jedna ma zaręczynowy pierścionek, druga. Wychodzą za mąż za ziomków, za chłopców, z którymi przyjaźniły się przed wstąpieniem do tej szkoły. I to jest dobre, ponieważ zazwyczaj chłopcy ci są wierzący, swoi parafianie, dzieci kapłanów albo pracujący w świątyni, albo zamierzający wstąpić do seminarium.

A ja przypomniałam sobie niemłodego już kapłana z riazańskiej peryferii, ze wsi Emanuiłowka, w świątyni którego spoczywają relikwie nadzwyczajnego szermierza Bożego, świętego Teofan Zatwornika. Ojciec Gieorgij Głazunow - tak nazywa się batiuszka. A matuszka - Lidia. Oni mają sześcioro dzieci, dwoje jeszcze małych. Ojciec Gieorgij skończył w swoim czasie seminarium, zapoznał się tu z przyszłą swoją matuszką i wywiózł ją, młodą, na głuchą riazańską wieś. I ona tam całe życie. Też śpiewa w cerkwi, znosi ciężary parafii, wychowuje dzieci. Życia jej słodkim i pomyślnym nie nazwiesz, ale wzięła się ona do tego bagażu dlatego, że nie chciała wypierać się od Chrystusowych przykazań, chciała życia po-Bożemu. Wyobrażam, jak zdziwiłaby się matuszka Lidia, gdybym opowiedziała jej o mitycznej alei miłości, gdzie spacerują dziewczyny, strzelające oczkami w seminarzystów, tak pragnące małżeńskich więzów z przyszłymi pasterzami. Jakie to radości czekają na nie w popowskim domu? Spódnica do pięt, chustka ledwie nie na oczach, wczesne służby i późne śpiewki, długie posty i pełna pokora przed mężem-kapłanem? A może fantazje o materialnej pomyślności kapłanów rodzą w niezamąconych myślami główkach współczesnych dziewczynek ideę pomyślnego wyjścia za mąż za absolwenta seminarium? Tak, jeśli jest krowa, kozy, kury i prosiaki, przeżyć można. Tylko wstawać trzeba będzie ledwie świt i kłaść się po ciemku. Ale to, jeśli się poszczęści. A na absolwentów seminarium głównie czekają parafie z pochylonymi świątyniami i obrośniętymi buranem gospodarstwami. Łatwo zwalniają się teraz na nic już nie przydatne spichlerze i, przebacz Panie, publiczne toalety. Biorą. I objeżdżają znajomych i proszą o pożyczenie pieniędzy, żeby zdążyć do zimy pokryć świątynię dachem, ponieważ, pamiętacie w filmie Tarkowskiego „Andrzej Rublow”, co jest najstraszniejsze? „Najstraszniejsze, kiedy do cerkwi pada śnieg...” I chodzi batiuszka w cerowanej sutannie, a jego matuszka w wypłowiałej spódnicy, a każdą kopiejeczkę na robotę - na dach, na płot, na dzwon, na ikonostas. Matuszka Lidia, dopełnijcie, czego nie wyliczyłam...

Dziewczynom, decydującym się związać swoje życie z absolwentami seminarium, zazwyczaj, nie trzeba tego wszystkiego objaśniać. One nie strzelają oczyma po alejach miłości, one długo i bardzo odpowiedzialnie przygotowują się do tego poważnego kroku. Obowiązkowo biorą błogosławieństwo u spowiednika, u rodziców, rozważają przyszłe życie w szczegółach. Argumenty typu „my się kochamy i dajcie nam spokój”, zazwyczaj nie są wymawiane. A oto „razem chcemy służyć Bogu” - to poważne. Tego z marszu nie powiesz.

I jeszcze jest bardzo ważny, chociaż i delikatny, moment. Żony kapłanów nie ograniczają ilości dzieci według swoich chęci. Ile da Pan Bóg, tyle i rodzić będą. Zazwyczaj, kapłani mają wielodzietne rodziny. I to też dowód na to, że być żoną kapłana - znaczy poskromić swoją wolę „do zieła”*. Masz już troje, po co ci więcej? A Pan Bóg błogosławi czwartym. Ściszy matuszka radio, w którym naciągacze obiecają szybko, bez bólu i niedrogo wrócić cię do swoich cykli, natomiast podejdzie do ikony, i tak pomodli się: „Pomóż mi, Panie, poradzić sobie z tym dzieckiem”. Oto takie ono, „popowskie” życie.

Długo rozmawiałyśmy z Mariną Aleksandrowną Polesską, klasową damą dyrygenckiej szkoły. Za oknem szło ku wieczorowi, a chciało się zapytać jeszcze i o jej plany na przyszłość.

- Akurat do domu pojadę do swojego ukochanego Starego Oskoła. Przecież za miesiąc za mąż wychodzę. Za naszego absolwenta. On jest z Uglicza. Ale rozważyliśmy i zdecydowaliśmy się pojechać do mnie na ojcowiznę. Tam jest wiele roboty i jemu i dla mnie...

- Znaczy będzie pani, Marina, matuszką?

Suknia do pięt, chustka, kosmetyki pod zakazem, dzieci kupa, pełna pokora przed mężem, wielodniowe posty...

- A czyż to nie na radość? Przecież spódnice mini zawsze uważałam za nieprzyzwoitą odzież, a głowę kobiety od dawna okrywały - i caryce i prostaczki - i nic, gorszymi się nie czuły. Dzieci lubię, wszystkie jakie da Pan Bóg, wychowam. A posty... Przecież po poście zawsze jest święto, zawsze jest szczególna łaska. Pokora przed mężem? A jak przecież bez niej? Bez niej, bez pokory, nie rodzina, a swoje chęci. A ja chcę, żeby rodzina.

Wychodzę w wieczorną ciszę Troice-Siergijewoj Ławry. Nikogo już nie ma ani na katedralnym placu, ani na ławkach wzdłuż klombów przed Carskimi Pałacami, gdzie rozsiadły się moskiewskie duchowne szkoły, ani na alei, o której tam dużo rozmawialiśmy dzisiaj z prorektorem i z klasową damą i z pannami, też nikogo. Nie, jedną figurkę jednak zobaczyłam. Kobieta z wózkiem siedziała na ławce z prawej strony od świątyni Smoleńskiej Matki Bożej. Nie powstrzymałam się. Podeszłam do niej. Galina Maletina, a córeczka ma na imię Nastieńka. Wkrótce skończy osiem miesięcy. Galina ma jeszcze starszego syna Waleria, dziewięcioklasistę. Sama uczy się w Instytucie Teologicznym, a teraz jest na urlopie rektorskim. Spaceruje z córeczką. Głównie tu.

- A dlaczego właśnie tu, Galina Pietrowna?

- Tu miejsce jakieś szczególnie ciche, błogosławione. Tu jakby powietrze wypełnia jasna radość. I miłość...

Natalia Suchinina


klasowa dama - wychowawczyni (opiekunka) klasy w żeńskich szkołach średnich

do zieła – całkowicie, zupełnie


Powrót