Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Cichą moskiewską uliczką szła dziewczyna. Powoli zlizywała lody, patrzyła na boki i przebywała w tym wspaniałym nastroju, który pozwala wszystkich kochać i cieszyć się z każdej minuty życia. A dlaczego by się nie cieszyć? Mama wysłała ją na zakupy i po raz pierwszy zaufała jej samodzielne wybrać sobie na jesień kurteczkę. «Niedrogą tylko, bardzo jaskrawej nie bierz i żeby na podszewce, a to namarzniesz się...» Ona sprawiła sobie zupełnie niedrogą, dokładnie według maminej instrukcji, na pikowanej kraciastej podpince, ciemnowiśniową.
Kurteczkę jej zapakowano do pięknej torby i dziewczynka niosła ją, niedbale pomachując. I inne polecenia mamy ona wykonała. Zamówiła okulary starszemu bratu, kupiła w aptece miksturę od kaszlu dla babci, w księgarni - podręcznik fizyki dla młodszej siostry (ona zgubiła go, a może i ukradli, teraz prawdy nie znajdziesz). I oto idzie nieśpiesznie w stronę pociągu, dorosła, samodzielna, czasu jeszcze dużo, można nie śpieszyć się. Nieczęsto udaje się jej przyjechać z podmoskiewskiej wioski tu, do błyszczącej sklepami stolicy, do tego nęcącego świata, gdzie pięknie ubierają się, w szczególny sposób chodzą, gdzie nawet rozmowy między ludźmi są wyniosłe, nie to co u nich w wiosce. Idzie dziewczynka...
I nagle coś plasnęło bezpośrednio przed nią, jakoś głośno kwaknąwszy i oblawszy ją czymś ciepławym, lepkim, obrzydliwym.
- Oj! - odskoczyła od niespodzianki i zobaczyła przed sobą kałużę zielonej farby.
- Oj! - przeciągnęła dłonią po policzku i ręka natychmiast stała się zielona i lepka. Spojrzała na swoje stareńkie dżinsy i przeraziła się – całe były ochlapane farbą i torba z nową kurtką też. Dziewczyna słabo zrozumiała, co wydarzyło się, ale zapłakała ze strachu i wstydu. Po minucie podbiegła do niej kobieta, chwyciła za rękę:
- Wybacz, wybacz, moja dobra. Syn, rozumiesz, kratę balkonową malował, a puszkę na brzegu postawił. Oto ona i... Wybacz. Pójdziemy do nas, coś wymyślimy.
Ona mocno wzięła dziewczynę za rękę, poprowadziła do domu. Ta i nie sprzeciwiała się, gdzież jej w takim stanie do pociągu? A kobieta zaprowadziła ją do łazienki, odkręciła gorącą wodę, zmusiła zdjąć zabrudzoną odzież. Zapoznawały się przez drzwi.
- Ty jak się nazywasz?
- Marina.
- A ja Olga Stanisławowna. Wodę mocniej odkręć, mydło z prawej strony na półce, widzisz? Ty nie płacz, to drobiazgi, w życiu i nie takie bywa.
- Mam wkrótce pocig...
- To nic. Ciebie mój umiłowany samochodem odwiezie. Oto teraz herbatki napijemy się, obeschniesz i pojedziesz.
Póki Marina stała pod prysznicem, Olga Stanisławowna dobrała jej ze swojej garderoby czarną, w drobne kwiatki spódnicę, cieniutki sweterek. Spódnica okazała się za długa, trzeba było ją szybciutko, na żywo podszywać. Marina siedziała, owinąwszy się w pled, już uspokoiła się, gospodyni bardzo się jej podobała. Marina zupełnie ośmieliła się.
- Kurteczkę sobie kupiłam, chce pani, pokażę?
Olga Stanisławowna spojrzała na kurteczkę:
- Niczego, niezła. Zimą będziesz nosić, a tymczasem przymierz oto tę.
I przyniosła z przedpokoju szarą, z zamkami błyskawicznymi, prawda, z lekka dla Mariny za dużą.
- To mojego syna, który ciebie farbą oblał. Widzisz, siedzi, nie wychyla się, boi się...
- Umiłowany, - zawołała. - Wychodź, Marina na ciebie już się nie gniewa.
Wyszedł. posępnie popatrzył na Marinę. Wysoki, szczupły chłopak w okularach, w długim, prawie do kolan, swetrze.
- Artur - przedstawił się. - Proszę wybaczyć, ja niecelowo, zaczepiłem puszkę łokciem...
- Akurat ja i nie gniewam się - pośpieszyła się Marina. - Ja nie gniewam się, oto tylko mama niepokoić się będzie.
- A ja odwiozę panią.
Olga Stanisławowna napoiła Marinę herbatą, przebrała we wszystko czyste, dała bombonierkę dla mamy. Wypchnęła syna na ulicę:
- Uruchamiaj samochód, Marina gotowa.
Był już wieczór. Artur w skupieniu patrzył na drogę, a Marina, wcisnąwszy się w fotel, siedziała, opuściwszy oczy. Ona bardzo wstydziła się Artura, nie wiedziała, o czym z nim rozmawiać, o co pytać. Ale milczeć już stawało się nieprzyjemnie.
- Pan gdzieś się uczy? - wycisnęła z siebie.
- Jestem skrzypkiem, w konserwatorium uczę się. Zajęć dużo, tylko w wolne dni mogę mamie pomóc. Oto balkon zdecydowałem jej pomalować...
Oni zaśmiali się. I jakoś się rozluźnili. I Marina zupełnie ufnie, po dziecinnemu powiedziała mu:
- Trzeba przecież, skrzypek... Nigdy nie widziałam żywych skrzypków...
- Patrzy pani. Niezdarny, w okularach. O czym z dziewczynami rozmawiać, nie wie. Oprócz muzyki, na niczym nie się zna.
Od tego spotkania minęło tylko ze trzy miesiące. Olga Stanisławowna rwie teraz na sobie włosy i przeklina ten dzień, tę puszkę z zieloną farbą, która upada do nóg wybranki swojego syna.
- Sama za rękę przyprowadziłam ją do domu. Jeślibym wiedziała, że wszystko tak wyjdzie.
Czcza gadanina - jeślibym wiedziała. Jeślibyśmy wiedzieli naprzód, co nam przygotowane, jeśli odkryte byłyby nam niepojęte drogi życia. Nie wystarczyłoby na ziemi słomy, aby wyścielić nią swoje trasy, pamiętając o pradawnej rosyjskiej mądrości - wiedziałby, gdzie upaść, słomy by pościelił.
Olga Stanisławowna moja dawna dobra znajoma. Znam ją wiele lat, pamiętam jej męża, cichego, nieszkodliwego alkoholika, którego ona ciągle w żaden sposób nie decydowała się wypędzić z oczu won, z serca precz, ponieważ bardzo chciała dziecka. Urodziła wreszcie chłopca. Dała mu niezwykłe imię Artur, ponieważ lubiła wszystko piękne i niezwykłe. Urodziny syna obchodziła już sama. Znalazła siły zostawić męża, znalazła siły zamienić mieszkanie.
Często spotykałyśmy się, ponieważ Olga Stanisławowna uczyła w jednej z wyższych uczelni historii religii, a mnie to zawsze interesowało. A jeszcze ona miała nadzwyczajną, rzadką w naszym życiu zaletę. Umiała leczyć dusze. Tak, tak, wielu ciągnęło do niej właśnie po to - opowiedzieć, jak im źle, usłyszeć mądre słowa pocieszenia. Syna swojego nazywała - umiłowany. Jedyny synek, któremu wolą losów dostało się zaproszenie na niepowtarzalne święto życia. Ona robiła wszystko, żeby wychować go w pełni, harmonijnie, w sposób przemyślany. Małego, otulonego w wielką puchową chustę, woziła na sankach do najbliższej szkoły muzycznej. Latem udawała się z nim w podróże, o których wiele dzieci nawet marzyć nie mogło. Artur dobrze się uczył, był zdrowy, jeśli nie liczyć wrodzonej krótkowzroczności, delikatny. Kiedy pytałam ją przy spotkaniach o syna, ona odpowiadała jednakowo wesoło:
- Wszystko dobrze, jak zawsze.
Trochę zazdrościłam jej, jej zdolności żyć lekko nie naprzykrzać się ani innym, ani sobie samej marudzeniem. Wszystko dobrze, jak zawsze...
To ustawienie, to wezwanie, to, jeśli chcecie, los. I oto w los jej umiłowanego, a znaczy i w jej też, weszła dziewczyna. Prowincjonalna, krępująca, niepozorna, z wielodzietnej niebogatej rodziny. Artur nawet nie poradził się matki, a po prostu zdecydowanie oświadczył:
- Żenię się. Marinka to mój los. A zielony kolor jest teraz moim najbardziej ulubionym.
Puszka z zieloną farbą, oto przecież klęska... Posmutniało, posmutniało z żalu serce. Tych słów nie chciało się słyszeć i ona oto już trzeci miesiąc robiła wszystko, żeby ich nie słyszeć. Nie traciła czasu i odpędzała, odpędzała od syna falę miłości, która nieoczekiwanie na niego lunęła. Najpierw zapoznała Artura z Julką. Julka - studentka Olgi, z zabezpieczonej rodziny, jasna blondynka z rozpuszczonymi na ramiona włosami.
- Referat przynieś mi do domu, coś mi dolega, a i z synem chcę ciebie zapoznać.
Julka szybko zorientowała się co do czego. Przyszła z kwiatami, tortem. Jaki tam referat, ona poprosiła Artura, żeby zagrał jej coś z Prokofiewa. Siedziała i słuchała, pięknie odchyliwszy się na fotelu, noga na nogę, przymrużywszy oczy.
- Pan jest talentem! Wie pan, Arturze, że jest pan talentem? Olga Stanisławowna, pani syn jest talentem!
Talent chmurzył się i posępnie milczał. Julki do domu nie powiózł, wymigał się, że kłopoty z silnikiem, odprowadził do trolejbusu. A matce po tych pokazach powiedział:
- Żeby więcej żadnych Julek. Swoje problemy rozwiążę sam.
Olga uczyniła drugie podejście. Wykupiła Arturowi wyjazd na Cypr. Pojedzie, rozerwie się, zapomni Marinę. Pojechał, rozerwał się i ledwie wszedł do domu:
- Marinka nie dzwoniła? Ona wie, że ja dzisiaj przylatuję.
I oto doczekała się głównego:
- Żenię się. Marinka to mój los.
I posmutniało, posmutniało z żalu serce. Potem ona sto razy będzie żałować tego, co zrobi. Ale wtedy żal, złość, podrażnione ambicje tchnęły na nią takim ciężkim, rozpalonym oddechem, że chwyciła się za skronie, ścisnęła je.
- Nie, nigdy. Tylko po moim trupie.
I - zobaczyła zimne, nienawidzące oczy syna. On patrzył zaparcie.
- No, powiedz, powiedz, że Marinka mi nie para, że ona prostaczka, a ja twój talent, umiłowany. Powiedz, powiedz. Wiem wszystko, co powiesz. A teraz posłuchaj, co ja powiem. Marinka albo… Albo narzekaj na siebie.
Groźnie ścisnął pięści i podniósł na nią swoje krótkowzroczne oczy. Spojrzenie - policzek. Aż przez okulary opalił jej twarz. Zapłakała. Upadła na kanapę, wykrzykując złe, nieładne słowa. Wyzywała go, łajała rynsztokowo, nazywała Marinę nieładnie. Potem ona opowie mi, że wtedy nie była sobą. Ktoś obrzydliwy przeniknął do duszy, przewrócił w niej wszystko do góry dnem, samowolnie dyktował jej słowa, które słyszała tylko w bramie od pijących nastolatków, a ona tylko powtarzała, powtarzała...
Artur opuścił dom. Za dzień zadzwoniła mama Mariny i krótko, nie wdając się w dyskusje, zakomunikowała:
- Nie denerwuje się pani z powodu syna. On u nas.
Akurat gdzie przecież jeszcze mu być! Ona i nie denerwowała się, we wściekłości serca oburzała się, że odważył się pójść, odważył się zostawić ją samą w takim ciężkim stanie, nie liczył się z nią, nie pożałował, nie pożałował, nie pożałował...
Ona i do mnie przygalopowała na złych i silnych koniach dumy, zaprzężonych w rydwan urażonej ambicji. Nieładna, podniecona, roztrzepana matka dorosłego syna - piękna, godna, zawsze w formie wykładowczyni historii religii Olga Stanisławowna Korniejewa. Wyrzuciła z duszy wszystko, co w niej było i została - żałosna, pobita, zmieszana. Jak chciałam powiedzieć jej - pogódź się. Nie, nawet nie tak - uciesz się. Uciesz się, że w świecie hipokryzji i nieprawdy posłany twojemu synowi jasny promyk czystej miłości. Taki cenny w naszym życiu skarb. Ale zlękłam się, że i mi dostanie się z jej «hojności». Tobie łatwo mówić, tobie by w moją skórę... Przemilczałam i tylko jedną radę ośmieliłam się dać oszalałej ze złości matce:
- Poczekaj, oprzytomniej, zajmij się odzyskaniem swojej duchowej równowagi.
- O czym ty? - zapytała mnie z rozdrażnieniem.
- No, na przykład, pojedź za miasto, przyroda uspokaja...
- O czym ty? Tobie łatwo mówić, tobie by w moją skórę.
A zdarzenia rozwijały się dalej. Nieśmiało zadzwoniono do drzwi i Olga rzucała się do judasza, ale nie zobaczyła tam długo oczekiwanego, umiłowanego Artura. A zobaczyła Marinę, bladą, zdenerwowaną.
- Wejdź - powiedziała Marinie cicho i ze zmęczeniem. Ta zdjęła obuwie, weszła do pokoju, siadła na brzegu fotela, złożywszy przed sobą na kolanach ręce.
- Olgo Stanisławowna, Artur mi wszystko opowiedział. Wybaczy mu pani i mi też. Ile bólu przyniosłam do waszego domu... Teraz powiem pani coś bardzo ważnego - zdenerwowała się Marina. - Tylko proszę, Arturowi nie mówić, on nic nie wie o moim przyjściu. Tak zdecydowałam, jeśli pani jest przeciwko naszemu małżeństwu, i, ja nie będę.. Nie wyjdę za niego. Nie można budować swojego szczęścia na nieszczęściu innych - mama mi tak powiedziała. Spróbuję zapomnieć Artura. - Marina łykała łzy, chciała sobie z nimi poradzić, jej głos drżał.
A w Oldze... W niej coś nagle rozwinęło się, coś w rodzaju dywanowego chodnika, który przez wszystkich zapomniany, leżący w kącie, nagle rozwijają z okazji uroczystości. Dusza przyczaiła się w przeczuciu nadziei.
- Tak, tak, nie jesteście parą z Arturem. Teraz, wydaje się, miłość, a przejdzie czas, sama pożałujesz. On jest muzykiem, jemu wielką przyszłość przepowiadają, a ty, ty dziewczyna dobra...
- A ja krawcowa - cicho powiedziała Marina.
Zasłoniła twarz dłońmi i zapłakała. Potem wzięła się w garść.
- On do domu nie chce iść, mówi, że nie może przebaczyć pani, no, słów wszelkich... Napisze pani do niego list, oto adres... On bardzo przeżywa.
- Oczywiście, napiszę - Olga Stanisławowna prawie wesoło odprowadzała dziewczynę do drzwi. Potem opamiętała się. - Może, herbaty?
- Nie, Olgo Stanisławowna, nie chcę.
Niedzielny dzień wesoło przelał się do mieszkania Olgi statecznym słoneczkiem. Ona nawet wzięła się do sprzątania, ale zastanowiła się, przyjęła myśli, umyła głowę, zrobiła maseczkę z jabłek. Chciała powitać syna nie rozbita biedą, a jako podciągnięta, elegancka kobieta. Jak zawsze. Jak przyzwyczaił się widzieć umiłowany swoją piękną mamę. Nigdzie nie podzieje się, - myślała Olga - nigdzie nie podzieje się. Jeśli Marina będzie przeciw, on nic nie zrobi. Pokręci się, tak i uspokoi się, nie on pierwszy, nie on ostatni... - Siadła pisać list. Ale - nic nie wyszło. Bolała głowa, chaotyczne myśli skakały. Odłożyła na jutro.
A nocą śni się jej sen. Ona ma urodziny, goście, szum, wesołość. I syn jest wśród gości. «Mamo, mamo, ja tobie prezent przyniosłem...» - Wręcza jej lekką, prawie jak powietrze paczkę. Chustka. Duża, cienka, miękka, delikatna tkanina, zielona. «To mój ukochany kolor, mamo...» Obudziła się od własnych łez.
Była jeszcze noc. Ona wstała, weszła do pokoju syna. Błyszczał fortepian, książki na półce jedna przy drugiej, na biurku stosik nut. Syn lubi porządek, z tym u nich problemów nie ma. Ona włączyła małą lampkę nocną i światło miękko dotknęło drogich ścian. Zdjęcia. Nastolatek Artur śmieje się i trzyma w rękach wielką rybę. To kiedy w szkole uczęszczali na wyprawę kajakową. A to on na konkursie skrzypków. We fraku, z muszką, w okularach. Ważny, ale stawiać się nie umie, lada chwila roześmieje się. Jak ciekawie, okazuje się, oglądać zdjęcia. Olga wzięła album, przysiadła się na łóżko Artura. Małe zdjęcie wyśliznęło się z albumu i upadło do nóg Olgi. Marina... Zaczesane do tyłu i zebrane w ogon włosy, otwarta twarz, poważne oczy. «Mojemu kochanemu Arturowi. Będę kochać cię zawsze». Drgnęło serce. Nawet teraz, w te minuty, dziewczyna przeszkodziła jej, wdarła się do jej pustego domu, bezlitośnie poruszyła karciany domek jej dającej nadzieję samotności. Ona patrzyła na Olgę poważnie, trochę smutno. «Nie można budować swojego szczęścia na nieszczęściu innych, mama mi tak powiedziała». A ona, ona, Olga, czy nie przedsięwzięła tego swojego nieprawego budownictwa? Swoje szczęście, dokładniej, swoje zaspokojone ambicje chce władować na nietrwały fundament niepewnej przyszłości. Jakim okaże się ta przyszłość dla Artura? Być może, odcierpiawszy, zapomni o Marinie, czas leczy i nie takie rany, a potem, jeśli nagle nieudane rodzinne życie znuży duszę, ile razy zarzuci on kochającej matce to, że stanęła w poprzek jego szczęścia. Chyba, nadszedł czas. Ona bała się go i tylko dlatego rysowała sobie upragnione szkice: syn-muzyk, znany, utalentowany, obok piękna, pomyślna, wykształcona żona. «A ja krawcowa» - usłyszała smutny głosik Mariny. I - przeraziła się własnego wstydu. Przypomniała sobie wszystkie słowa, powiedziane Marinie na swoje usprawiedliwienie. «Tak, tak, wy nie jesteście parą...» Głupia, jaka przecież ja głupia! Co ja robię, co ja robię? Zaczęła szukać czystej kartki papieru, ale nie znalazła i na okładce podniszczonego zeszytu do nut zaczęła pisać list do swego umiłowanego Artura i - Mariny. Tak zaczęła. «Drodzy moi!..» A dalej, śpiesząc się, prawie nie dotykając piórem, o tym, że wszystko, co z nią było - diabelstwo. I w przejrzeniu swoim przeraziła się zgubnej złośliwej bredni. I ona, ona prosi... Wybaczyć jej. «Błogosławię was, błogosławię was, błogosławię was». Trzy razy powtórzyła tę frazę i - zakleiła list. Napisała adres. Boże, to póki on dojdzie... Trzy dni, nie mniej i oni jeszcze całe trzy dni nie dowiedzą się o «błogosławię was».
Szybko zbiera się i jedzie podmiejskim pociągiem za miasto, śpiesząc się, pogania siebie, ponieważ bardzo boi się, że przemyśli, pożałuje napisanego, że minie ten stan uświadomionej sobie winy przed dziećmi, że znowu przepełni serce lepka i wstrętna, dzika w swojej złości pycha i odważy się wskazywać drogę do synowskiego szczęścia i jej własnej pomyślności. Nie odważy się.
Znalazła cichą uliczkę, nieduży ładny domek z ogródkiem, wrzuciła list do skrzynki, dobranej do furtki i prawie pobiegła z powrotem po wyciszonym porannym asfalcie.
I - rozbudziła mnie aroganckim dzwonkiem do drzwi.
- Przebacz, ja do ciebie. Ty mówiłaś coś o wyjeździe za miasto? Jestem zgodna.
- Co się stało?
- Napisałam do nich list.
- Do kogo?
- Do moich dzieci, do Artura i Mariny.
Natalia Suchinina