Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


SUKNIA NA WYROST

Sypał mokry, wstrętny śnieg. «Dozorcy» z wysiłkiem sczyszczali biały strup z okien jego samochodu. Droga była bezludna, ale on jechał z napięciem - ślisko, ciemno, wilgoć przedostawała się pod lekką skórzaną kurtkę - i dlaczego on nie włożył kożucha, wystroił się, jak kawaler. Wyjechał bez nastroju. Prawdopodobnie, można było odłożyć podróż, ale ojciec Gieorgij bardzo prosił, żeby przywieźć mu paczkę świec, kilka butelek oleju do łampad, kadzidła. Nazbierały trzy ciężkie pudełka, chciało się zdążyć przed Bożym Narodzeniem. I oto dociągnął - trzy dni do Bożego Narodzenia zostały, tylko aby obrócić tam i z powrotem. Ojciec Gieorgij żył w Pskowskim obwodzie, na samych peryferiach, w małej wsi na brzegu lasu. Jechali do niego zewsząd dlatego, ponieważ żył jak święty człowiek. Zmęczenia, wydawało się, nie znał, wszystkich witał, ogrzewał miłością, od biedy odprowadzał. Jechali do niego ludzie z ciężkim sercem, a wracali oświeceni, umiał odprowadzić od człowieka przygnębienie, umiał odprowadzić go od biedy, popchnąć do Boga.

Mikołaj zauważył, że jak zaczął wspominać o ojcu Gieorgiju, to i cieplej jakby zrobiło się w samochodzie. Już z nim to ojciec Gieorgij namęczył się, dopóki nie wyciągnął z rozpaczy, póki nie zmusił twardo ocenić swojego życia. Co robisz? Dokąd toczysz się?

Mikołaj był człowiekiem zauważalnym w Moskwie, pod jego nadzorem było kilka odzieżowych rynków, żył - jakby po polu minowym szedł - w prawo - lej, w lewo - obstrzał. Póki, w końcu i nie «podskoczył na minie». Najechali na niego, zaczęli zaprowadzać kramarskie porachunki, on spróbował sprzeciwić się, pokonać ich, wyprzedzili - spalili daczę, zaczęli grozić. Dobrze, że on sam, rodziny nie było, jak rozszedł się z pierwszą żoną, ciągle brakowało wolnego czasu drugi raz się ożenić. Teraz jego kawalerskie życie okazało się skarbem. Już kogo jak kogo, a jego bliskich «dobrodzieje» w spokoju nie zostawiliby. A tak - sam jak palec. Ale brali stopniowo - dzwonili, grozili, pisali listy, prosili zwolnić pole działalności po dobremu. Do prokuratury poszły listy. Jeden raz wezwali, drugi. Mikołaj czuł: trzeba uciekać po dobremu, ale taka nienawiść w duszy bulgotała, że on nawet nocami analizował dawno napisany scenariusz zemsty. Zabiję, zabiję obowiązkowo. Niech posiedzę, ale nie wytrzymam, jaki ze mnie po tym mężczyzna?

Do Pskowa pojechał odświeżyć kontakty, miał tam swoich ludzi, chciał porozmawiać, omówić zbliżającą się walkę. A samochód wziął i zepsuł się na drodze, akurat na skraju lasu, przy znajdującej się z brzegu chacie, w której palił się malutki ognik łampadki. Zastukał. Otworzyli. Mały siwy staruszek z brodą do pasa.

- Zachodź, miły człowieku. Zachodź, gościem będziesz - mleczka nalał, odłamał chleba.

- Jedz. Rozmawiać potem będziemy.

- A co rozmawiać? Nie mam co mówić - zaniepokoił się Mikołaj.

- Nie ma co i nie ma co, zmuszać ciebie nie będę. Pij mleczko, pij.

I jakby przerwało Mikołaja. Rozszlochał się, puściwszy głowę na stół, pokryty miłą dla oka ceratą i szlochał, jakby uwalniał się. I zaczął - mówić. Po ciut-ciut i wszystko opowiedział. Rano zawrócił swego «mercedesa» z powrotem do Moskwy. W oczekiwaniu nowego życia serce ucichło. Potrafił. Potrafił spalić wszystkie mosty, przezwyciężyć nienawiść i pragnienie zemsty. Okazuje się, odejść - większe zwycięstwo, niż zemścić się. On nie rozumiał, jemu wytłumaczyli. Pohałasowali «koledzy», pogrozili i - odstąpili. Dwa miesiące nigdzie nie pracował. Potem w jednym prawosławnym wydawnictwie zaczął zajmować się sprzedażą książek. Nawyki były, wyszło. Pieniądze, z powodu których tak zabijał się, jakoś nagle straciły wartość, odeszły na drugi plan. Na pierwszym promieniało nieznośnie jaskrawym świtem oswobodzone pokajaniem sumienie, jak lekkie jego brzemię, jak zadziwiający jego triumf. Do batiuszki Gieorgija od tamtej pory zaczął jeździć często. Już potem dowiedział się, że ten starec w Rosji jest znany. Do niego jadą zewsząd specjalnie, to tylko on przypadkowo wpadł na ognik.

Oto i teraz jedzie. Śpieszy się. Śpieszy się obrócić przed Bożym Narodzeniem. I coś niepokoi go oprócz pluchy, drażni. No, oczywiście, ona, okazyjna towarzyszka podróży,

- Batiuszka dał pana telefon. Pobłogosławił zabrać mnie do niego, jak pan pojedzie.

Zabrał. Pobłogosławił ojciec Gieorgij, nie można nie zabrać. A samemu problem. Dziewczyna jakaś zastrachana, chustka na oczach, wcisnęła się w kąt tylnego siedzenia. Już trzy godziny jadą, a ona ani słowa.

- Zapalić można? - zapytał.

- Ja nie chciałabym... - wyszeptała dziewczyna ledwie słyszalne.

Oto jeszcze nowości, we własnym samochodzie i nie mogę palić. A tak chce się zaciągnąć. Przyczepiła się! Nieśmiała, nieśmiała, a «ja nie chciałabym...» A ja chcę palić.

- Może, pozwoli pani jeden papieros? - zapytał, ledwie powstrzymując rozdrażnienie.

- Ja nie chciałabym...

Mikołaj gwałtowne zatrzymał samochód. Wysiadł. Otulił się swoją marną kurteczką. Zapałki gasły na wietrze, denerwował się, wreszcie zaciągnął się.

Do ojca Gieorgija przyjechali już pod wieczór.

- Ot zuch, ot zuch, przywiozłeś służebnicę Bożą Marinę. Prosiłem, dziękuję, nie odmówiłeś - ojciec Gieorgij krzątał się obok Mikołaja.

A Mikołajowi już i wstyd się zrobiło: trzeba było z nią bardziej czule, co to ja, całą drogę milczałem, złościł się, przeprosić czy co? Marinę zakwaterowano na nocleg do starej zgarbionej Sawiszny. Do niej trzeba iść z kilometr, ale Sawiszna sama przyszła. Zauważyła samochód: pójdziemy, córeczko, piec u mnie jest napalony, konfiturą ugoszczę z agrestu. Lubisz z agrestu?

Dziewczyna ze zmieszaniem uśmiechnęła się, opuściła oczy.

A Mikołaja ojciec Gieorgij ulokował w przybudówce. Nieduża przybudówka dawno służy mu za hotel. Jadą z daleka, zatrzymać się gdzieś trzeba. A tu i światło, i piec i, ikony na ścianie. Kilka łóżek a zadowolony. Wystarcza. Mikołaj wszedł, zobaczył młodziutkiego mnicha, stojącego na modlitwie. Również przyjechał do batiuszki. Mnich zwrócił do Mikołaja życzliwą twarz, machnął ręką na wolne łóżko, że niby, rozgość się, ale modlitwy nie zaniechał. Mikołaj położył się. Biodra, które zesztywniały od siedzenia w samochodzie, z lekka bolały. Usnę szybko?

Rano przed celą batiuszki już była kolejka. Znalazł się za dziewczyną, z którą jechał. Mariną czy co... Ona podniosła na niego oczy i natychmiast opuściła. Może przeprosić? Nie, wcześniej trzeba było. Zaczął przygotowywać się do spowiedzi. Dziewczyna przedtem, zanim weszła do batiuszki, przeżegnała się trzy razy. Zakonnica, czy co.. Nie rozmawia, przybita jakaś. Długo, bardzo długo dziewczyna nie wychodziła. A wyszła... Mikołaj natrafił na jej spojrzenie, pełne przerażenia. Ona patrzyła na Mikołaja, szeroko otwartymi oczyma i jakoś nie mrugając. On zauważył, tylko wagi nie przywiązywał. Ognik łampadki z otwartych drzwi prosił następnego odwiedzającego. Mikołaj stanął. Panie, pobłogosław! Batiuszka w jepitrachilionie i poruczach siedział na fotelu, ze zmęczenia opuściwszy plecy. Biała broda jego wyróżniała się w półmroku pokoju jako pierwsza, potem już - twarz, głębokie zmarszczki.

- No co, sługo Boży Mikołaju, ciągle na «mercedesach» jeździsz?

- Nie można bez samochodu, ojcze Gieorgij, pociągiem ja bym i teraz jeszcze jechał.

- No dawaj, co u ciebie...

Znajomy dreszcz pod sercem. Teraz trzeba powiedzieć wszystko, nie utaić, nie skłamać. Zaczął mówić, jak zawsze, najpierw nierówno, plącząc się, a potem jak w odmęt głową - wszystko.

Batiuszka słuchał, skłoniwszy głowę i przykrywszy oczy. Czasami tylko z lekka kiwał głową - że niby, słyszę, nie śpię, opowiadaj. I oto ona, błogosławiona ulga. Batiuszka nakrywa głowę Mikołaja jepitrachilionem, czyta rozgrzeszające modlitwy. Żeby przeżyć to jasne, z niczym nie porównywalne uczucie, można byłoby nie tylko na «mercedesie», pieszo przyjść do tej przedmuchiwanej wiatrami chatki. Mikołaj podniósł się z kolan, podszedł pod błogosławieństwo.

- A ty, sługa Boży, ile samotnie żyć zamierzasz? Niemłody już, pora, pora gniazdo wić.

- Akurat moja narzeczona jeszcze, ojcze Gieorgiju, nie urodziła się - jak zwykle zażartował Mikołaj.

- A oto i urodziła się. Siedzi tam. Ma na imię Marina. Współpodróżniczka twoja od samej Moskwy, dlaczego nie może być twoją żoną?

- Żartujecie, ojcze Gieorgij... Jak znajdę sobie narzeczoną, natychmiast do was przywiozę, zaznajomić się, a tymczasem mam inne kłopoty.

- Ja tobie poważnie mówię - głos batiuszki zrobił się twardy. - Ona, Marina, tobie żona, przyjrzyj się jej, sam się przekonasz - i machnął ręką na drzwi, że niby, idź, wystarczy, porozmawialiśmy.

Wyszedł. Gdzie jest ona, jego «żona»? A oto, siedzi jak bezbronny ptaszek, otuliwszy się w wielką czarną chustkę. Może, jego oczekuje, «męża ».

- Marina? Pani ma na imię Marina? Wybaczy mi pani, że taki surowy byłem, kiedy jechaliśmy. Na mnie, rozumie pani, tyle kłopotów się zwaliło.

- A mi co do tego! - dziewczyna podniosła na niego oczy, pełne łez. - Co mi do pana kłopotów? Przyjechałam u batiuszki błogosławieństwa prosić do monasteru. On ciągle mówił poczekaj i poczekaj, a tu zaprosił. Ja i pojechałam. Mi by pociągiem lepiej, a on pobłogosławił do Pana zadzwonić. Ma pan problemy, tylko co ja mam do tego.

Dziewczyna już płakała w trzy strumienie.

- A ja co mam wspólnego z pani problemami? Mi bez różnicy dokąd pani, do monasteru albo...

- A batiuszka co powiedział?! Mówi, wychodź, Marina, za mąż za Mikołaja. Za pana znaczy! Za pana. Oto one, pana problemy. Tylko co ja mam z ty robić, ja chcę do monasteru.

Mikołaj czuł napięcie. On zrozumiał, że rozmowa zachodzi zbyt daleko, zrozumiał, że to była nie po prostu rozmowa ze starcem, to było błogosławieństwo. Marinę on pobłogosławił - wyjść za niego za mąż, a jego ożenić się z nią. Dziewczyna szlochała, chudziutkie ramiona trzęsły się.

- Ty nie płacz. Wymyślmy coś.

Wyszli na ulicę, zaczęli chodzić kręgami dookoła «mercedesa».

- Może, ty nie zrozumiałaś czegoś, może, on inaczej się wyraził...

- Mówi, dlaczego Mikołaj nie może być twoim mężem. Ja mówię, jaki Mikołaj, skąd miałam wiedzieć, że pan nazywa się Mikołaj?

A on - przecież ten, co przywiózł ciebie do mnie. Mówię - on stary, akurat i dziwny jakiś...

Dziewczyna nagle przerwała i przestraszona popatrzyła na Mikołaja.

- Otóż-otóż - uchwycił się ten. - Idź i odmów, powiedz, że stary mąż tobie nie potrzebny. Ty sama to ile masz? Dziewiętnaście? Przecież ja tobie za ojca nadaję się. Idź-idź – zaczął popychać Marinę do domku.

- Sam pan idzie. Powie, że odmawia ze mną ożenić się. Tak i powie - odmawiam.

Poszedł. Ojciec Gieorgij stał na modlitwie. Na skrzypienie drzwi obrócił się, z niezadowoleniem ruszył brwiami.

- Ja tobie powiedziałem - ona twoja żona. Nie szukaj drugiej, tylko czas stracisz. Wszystko. Odejdź.

Teraz już Mikołajowi - choć płacz. Dopiero teraz zrozumiał, jak poważna ta rozmowa i jakie mogą być jej następstwa.

- I skąd ty na moją głowę przyczepiłaś się! - rzucił się na Marinę - żyłem sobie, kłopotów nie znałem.

Ona znowu zapłakała, zrozumiała, batiuszka nie pobłogosławił, nieugięty.

Wracali podobnie milczkiem, jak i jechali tu. Tylko milczenie było już zupełnie inne. Mikołaj denerwował się, złościł się, nawet parę razy zapalił bez pozwolenia. A Marina siedziała w swoim kąciku i chlipała nosem. Mikołaja jej łzy irytowały, co więcej, on po raz pierwszy, jak odszedł od tego swego handlowego mafijnego życia, pożałował go. W nim było dużo niebezpiecznego, niestabilnego, ale jednocześnie mógł sam decydować w wielu sprawach, tym bardziej co do żeniaczki... Dawno ożeniłby się, jeśliby zechciał. Nie chciał. Kobiety jak nieśpiesznie wpływały w jego życie, tak z niego i wypływały. A teraz okazuje się - chcesz nie chcesz, żeń się, skoro batiuszka zdecydował, znaczy trzeba. Brednia jakaś. On, on sam, Mikołaj Stiepanowicz Ostrouchow nie zdecydował, a za niego zdecydowali! A ty podporządkowuj się, ty nic nieznaczący pyłek. Oto tak, gniewając się i osądzając, jechał po wieczornej cichej szosie i przyprószone śniegiem choinki migały sobie i migały.

Wysadził Marinę przy metrze. Ona, opuściwszy oczy, podziękowała. I powiedziała twardo, jakby na czyn bohaterski szła:

- Ja do pana, Mikołaju Stiepanowicz, zadzwonię.

Po co? - ledwie nie wyrwało się Mikołajowi.

Ale powstrzymał się, niegrzecznie. Ona zadzwoniła za tydzień. Na początku poczuł - odpuściło. Głos nie taki napięty jak wcześniej, spokojny.

- Ja jestem zgodna, Mikołaju Stiepanowicz. Batiuszka pobłogosławił. Ja jeszcze raz do niego jeździłam, pociągiem. Dopiero wczoraj wróciłam. On powiedział, w monasterze mi nie miejsce. Przecież ikony piszę, batiuszka mówi - na czyimś utrzymaniu w rodzinie nie będziesz, zawsze na życie zarobisz. Ja jestem zgodna.

Mikołaj chwycił się za głowę. A on, on nie jest zgodny!

- Marina - rzucił się błagać dziewczynę - ja jestem stary, jestem nieładny, tobie za ojca mogę być, pomyśl, Marina...

- A mi teraz myśl, czy nie myśl - ojciec Gieorgij pobłogosławił. A on... Jemu wiele jest odkryte.

Po godzinie Mikołaj znów gnał swego «mercedesa» po znajomej drodze. Przygotował długą mowę, płomienny monolog skrzywdzonego i obrażonego człowieka. On powie, on przekona, on przytoczy przykłady.

Ojciec Gieorgij w walonkach, kożuch na podriasniku, odrzucał w podwórzu śnieg.

- Na ciebie dopiero pod wieczór czekałem - zaśmiał się.

- Batiuszka - Mikołaj błagalnie popatrzył na niego - batiuszka, no gdzież mi się żenić...

- A za rok przyjedziesz i powiesz - batiuszka, jak dobrze, że ożeniłem się. Miły człowieku, ty sam jak palec i nie mnich i nie żonaty, nie robota to. Do monasteru ty nie gotowy, a do żeniaczki... Dziewczyna rzadka, takie na drodze nie przewracają się. Żeń się. Ona tobie córeczkę urodzi, chrzcić przywieziesz, nazwiemy ją... nazwiemy jej Angelina - batiuszka chytrze zmrużył oczy, granatowe dziecięce jego oczy świeciły radością.

Mikołaj po raz pierwszy uśmiechnął się.

- Znaczy, błogosławicie?

- Błogosławię. Szczęścia wam i miłości....

...Nad Cyprem cichy duszny wieczór. Nasz spalinowiec stoi w porcie, wśród takich samych, jak on, przystojniaków-liniowców. Dzisiaj był przepełniony dzień. Długa wycieczka po Limassolu, wycieczka do Kikskiego monasteru. A teraz jest czas wolny. Kto odpoczywa w kajucie, kto błąka się wzdłuż morza, kto siedzi w małej kawiarni na brzegu. A ja bardzo chcę zadzwonić do Moskwy, mówią, niedaleko, zaraz za kawiarnią telefony - automaty. Idę nieśpiesznie, rozkoszując się spokojem, przypominając sobie cudowne prezenty dnia. Dogania człowiek. Grubiutki, rudy, twarz obsiana piegami. Nasz, ze spalinowca. W restauracji jego stolik przez dwa od mojego. Bardzo energiczny. Uwielbia fotografować się. Powoli nie chodzi, ciągle biegiem, taki kłębek, od dziadka uciekł …

- Pstryknąć Panią na tle oto tej palmy?

- Nie trzeba, przecież do Moskwy dzwonić …

- I mi trzeba, pójdźmy razem.

Mój telefon nie odpowiedział. Rudy człowieczek szybciutko wybrał swój numer i zatrajkotał szybciutko:

- Cypr - to oszałamiające! Trzy ikony kupiłem. Dlaczego trzy. Dla całej naszej rodziny. Stęskniłaś się? Ja też. Jeszcze tydzień i w domu. Tak, tak, ściskam was, bardzo mi was brakuje.

Słuchawkę położył, a ciągle uśmiechał się. Tak i podszedł do mnie z odblaskiem uśmiechu.

- Z żoną rozmawiałem. Ona pół roku temu córeczkę urodziła. A ja oto zdecydowałem na pielgrzymkę, dawno zamierzałem. Córka podrośnie, razem jeździć będziemy, a tymczasem sam. Samemu, oczywiście, nie to, z rodziną lepiej.

- A żona pana kim jest?

- Ikonopisiec. W jednej moskiewskiej cerkwi w ikonostasie naraz cztery jej ikony. Utalentowana. A ślicznotka... Nie to, co ja - krokodyl. Córeczka do żony jest podobna, Angelina nazwaliśmy. Prawda, dobre imię Angelina? Od anioła trochę, światło jakiejś. Jej nakupiłem! Pokażę, chce pani? Oto ona, moja kajuta, proszę wybaczyć.

Weszliśmy do kajuty i on zaczął wytrząsać z walizki lekkie koronkowe sukienki, pantofelki, podkoszulki, garniturki - stertę miłych dla oka dziecięcych ubranek, od pstrokacizny której zamigotało w oczach. A jedna, no wprost rozkoszna suknia z różnymi dodatkami (bajerami), zupełnie niedziecięca.

- Na wyrost kupiłem. Wyrośnie, a już jest co włożyć. Ja niczego nie żałuję dla córeczki...

Wyciągnął do mnie zdjęcie malutkiej dziewuszki. Ale najpierw czule je pocałował.

- Córeczka, Angelinka, słoneczko moje, nieoczekiwana moja radość. A to żona.- Na mnie patrzyła piękna młoda kobieta. - Marina. Piękna? A ja dureń, żenić się nie chciałem, ciągle rozmyślałem się. A ojciec duchowy dopiął, jemu lepiej widać, a ja szemrałem, a ja szemrałem, grzeszny.

I Mikołaj Stiepanowicz opowiedział mi tę historię.


Łampadka - lampka oliwna przed ikoną

Jepitrachilion i poruczy - części stroju liturgicznego kapłana

Podraśnik – powszednia, nieoficjalna wierzchnia szata codzienna duchowieństwa prawosławnego

Natalia Suchinina


Powrót