Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


OSTATNIE KWIATY Z NASZEGO OGRODU

Każdej jesieni ona przynosiła kilka małych, kosmatych chryzantem, wstawiała je do flakonu i na stół. Pośrodku. Żeby dla mnie i dla niej. - To ostatnie kwiaty z naszego ogrodu - mówiła i w zamyśleniu patrzyła w okno na ołowiane chmury. - Deszcze, znowu deszcze, jak sprzykrzyło się.

Zwykle włączałam się w dobrze znany tekst: - Nie zdążysz obejrzeć się i Nowy Rok, a tam - wiosna niedaleko, a gdzie wiosna, tam i lato. Przeżyjemy.

Byłyśmy koleżankami. Pracowałyśmy w jednym redakcyjnym pokoju i nawet stół miałyśmy jeden, wielki, bezładny. Naprzeciwko siebie, oczy w oczy. Wspólny telefon. Prawie komunalka ze wspólnymi garnkami i rozmową: Gdzie, co, po ile? Oczy w oczy patrzyłyśmy pięć lat. I przeżyłyśmy za siebie wiele. Nie zapomnę tych lat, jak nie zapomnę często nawiedzającego mnie wtedy rozdrażnienie na swoją sąsiadkę, na jej manierę ledwie uchylać drzwi i jakby nie wchodzić, a włazić do pokoju, ostrożnie oglądając się na boki. Na jej (nie do pomyślenia czasami) stroje: karakułowa czapeczka na jedwabnym jaskraworóżowym szalu z żółtymi frędzlami, na jej przyzwyczajenie sto razy na dzień referować znajomym przez telefon o swoim ciśnieniu. «Sto na sześćdziesiąt» - to wbiło mi się w pamięć na śmierć. I mimo woli, kiedy teraz ktoś w mojej obecności wymawia liczbę «sto», ja w myśli, jak na komendę, dodaję: «na sześćdziesiąt».

Sąsiadka miała na imię Marina. Żyła z mamą i małą córeczką, słabiutką, chorowitą dziewczynką o dziwnym imieniu Teodora.

- Wcale niedziwne - objaśniała Marina wszystkim chętnym - mój mąż miał na imię Teodor, był nieuleczalnie chory i umarł. Zdecydowałam: urodzi się chłopiec, będzie Teodor, dziewczynka - Teodora.

Ja wiedziałam: męża u Mariny nie było. Był przyjaciel, który tak i nie zdążył zostać mężem, ponieważ zachorował psychicznie i otruł się. Rok po jego śmierci zapoznała się na delegacji z jakimś geologiem. Ten parę razy przyjeżdżał do niej do Moskwy. Teodora jest od niego, ale nazwana ku pamięci tego, który się otruł - Teodora. Ja w ogóle w zbyt wiele byłam wtajemniczona. Tak bywa zawsze, kiedy ludzie pracują bok w bok. Ciążyły mi jej tajemnice. I w ogóle Mariny nie lubiłam.

Ale teraz, kiedy drogi nasze rozeszły się, często wspominam o niej, prawdopodobnie, dlatego, że winię się zbyt późno za swoją niechęć, rozdrażnienie, a bywało i kpinę. Z jakiegoś powodu teraz wiele z niej stało się zrozumiałe i miejsce dawnego rozdrażnienia zajęła litość. Nieuporządkowane życie osobiste, brak pieniędzy, słabiutkie, kapryśne dziecko, wyrzuty matki, że wszystko u niej nie jak u ludzi, «Tak, tobie dobrze...» - tak ona zaczynała liczne rozmowy.

- Tak, tobie dobrze, jedziesz w delegację, rozerwiesz się, zmienisz klimat.

- I ty pojedź.

- Jak pojadę, Teodora ma znowu skazę, całe policzki obsypało.

- A ty mamę poproś, ona przypilnuje.

- Mamę?! Oszalałaś, ona i lek zapomni podać i bez szalika na ulicę wypuści.

- Marina, no co wciskasz? Mama ciebie wychowała, czyż z wnuczką sobie nie poradzi?

- Ona i sama na granicy. Wczoraj ból głowy złapał, dzwoni, jęczy, ja jej: tabletkę wzięłaś? A ona...

Poniosło. Wiem, to na długo. Leki, choroby - Mariny konik. Cała redakcja u niej konsultuje się, wszyscy jej znajomi i krewni. Przez telefon. Przez nasz telefon. Wciskam się w notatnik i próbuję skoncentrować się. Ale rozdrażnienie rośnie. Wychodzę z pokoju, idę po współczucie do kolegów:

- Nie mogę dłużej. Sprzykrzyło się...

Rozmawiamy o Marinie. O jej zadziwiającej niezdolności cieszyć się, chociaż jakoś podtrzymywać w sobie chęć do życia. Ale robota nie poczeka, wracam.

Tak, tobie dobrze, już zjadłaś obiad, a ja ciągle jeszcze tu - mówi ona zapłakanym głosem.

Nowość: Marina zdecydowała zamieszkać razem z mamą. Swoje jednopokojowe i mamy pokój zamienić na ładne dwupokojowe mieszkanie. Starała się, uganiała się po komitetach wykonawczych, załatwiała dokumenty, wynajmowała samochód na przeprowadzkę.

Święto! Oblewanie mieszkania! Jesteśmy, oczywiście, zaproszeni. Kupiliśmy Marinie serwis - naczynia ze złotymi motylami. Stół nakryty, mama krząta się w kuchni, Teodora kręci się pod nogami. Wszystko jak trzeba, przyjemna świąteczna krzątanina.

- Jakie cudowne u ciebie mieszkanie - ucieszyłam się na drugi dzień, - Nam wszystkim bardzo u ciebie spodobało się.

A ona weź i zapłacz:

- A ja nocy nie spałam. Ciągle miałam do siebie pretensje - po co ja to zrobiłam, zamieszkałam z mamą? Ona przecież mi teraz żyć nie da. Ona ma taki charakter...

- No, wiesz - znajome rozdrażnienie zadrapało w gardle - ona przecież twoja matka, pomoże, córeczkę ze szkoły powita, nakarmi. A potem - o czym wcześniej myślałaś?

- Akurat, myślałam... Innego wyjścia nie miałam. Wszyscy tylko i radzili - zamieszkaj razem. Oto i doradzili.

Rzeczywiście, nowe mieszkanie spokoju i pokoju w jej życie nie przyniosło. Mama rzeczywiście warczała, nierzadko nawet dzwoniła i skarżyła się na Marinę. Wnuczka zaparcie babci widzieć nie chciała, lekcji z nią nie odrabiała, odmawiała jeść jej zupy. Marina godziła babcię z wnuczką, sama najpierw rzucała się na babcię, potem karała córeczkę za niegrzeczność wobec babci. Porywczo popierała babcine surowe środki, potem gorączkowo zrywała się żałować Teodorę. Ogólnie, nie było spokoju w rodzinie. Wszyscy zamęczali się i klęli ten dzień, kiedy zdecydowali zamieszkać razem.

Problemy przynoszone były tu, za nasz wspólny stół. Tu zaraz burzliwie je omawiałyśmy i tu też, od razu, padały rady. Marina słuchała ich ze zdyscyplinowaniem, a za pięć minut krzyczała do matki przez słuchawkę: «Ile razy tobie będę powtarzać, żebyś zostawiała klucz u sąsiadów! Dziecko przyszło ze szkoły, a drzwi zamknięte!»

«O co chodzi?» - myślałam. Wszyscy żyjemy jednakowo, mało kto całkiem pomyślnie i zupełnie szczęśliwie, ale dlaczego Mariny życie jakby zamknięte dla radości, jakby ona nie mogła tam wejść, zabronione. Ona bardzo chciała wyjść za mąż, ale trafiający się pretendenci nie zatrzymywali się przy niej. A przecież wszystko przy niej: młoda, zgrabna, z mieszkaniem. Potem zrozumiałam: przygnębienie, z którym Marina szła, a dokładniej, wlokła się przez życie, ona rzucała pod nogi tym, kogo spotykała na swojej drodze. To pierwsze, co oni widzieli - opuszczone kąciki warg, płaczliwy głos, wygasłe spojrzenie. To był jej bagaż, jej posag, ona nawet nie chciała go ukrywać, co więcej, wystawiła na pokaz, mając nadzieję na współczucie, litość, rozumienie. Każde niepowodzenie przeżywała tragicznie:

- Nie, nie, on więcej nie zadzwoni. Odprowadził mnie wczoraj do domu, pocałował rękę. Powiedział - zadzwonię. Ale on nie zadzwoni, ja czuję.

Nie dzwonił. Ona sama szukała jego telefonu, wykręcała numer:

- Tak, tobie jest dobrze - zaczynała jak zwykle - a ja już nie wiem, co myśleć.

Po upływie czasu telefony urywały się. Marina wreszcie pojmowała - nie sądzone...

Dalej wszystko według zwykłego scenariusza. Mamine wyrzuty, złość na córeczkę, łzy córki, łzy Mariny, łzy mamy... Codzienne szczegółowe relacje z rodzinnych tarapatów, moje niezadowolenie i złość, moje zmęczenie przyjmować na siebie te nieskończone ładunki smutku, podpadać pod nie, jak pod okrutny wirus.

Zbawienie przyszło niespodziewane - odchodził kolega! On dobrze znał moje problemy. Odegraliśmy scenariusz, żeby nie obrazić Mariny:

- Mam do ciebie prośbę - zwrócił się do mnie, jakby przypadkiem. - Idę na urlop, posiedź tymczasem w moim pokoju, powinny być ważne telefony, oczekiwane.

Zgodziłam się. Przesiadłam się. A po urlopie on się zwolnił. Jego miejsce zostało dla mnie. Ona wpadała, oczywiście, ale już nie słyszałam jej telefonicznych wyrzutów mamie, moralizowania córeczki, jej narzekania znajomym na życie. Marina została obok moich spraw i ja triumfowałam. Rzeczywiście, jakby został zrzucony ciężki ładunek, stało się lekko. Po raz pierwszy poczułam na własnym doświadczeniu, jak wpływa jeden człowiek na drugiego, jak jesteśmy zależni i narażeni w naszym, na pierwszy rzut oka, niezależnym życiu, jak niebezpieczna jest tęsknota w swojej zdolności przyklejania się od jednego do drugiego, jak ona jest niszczycielska. Ponury człowiek drażni, jak drażniła mnie ponura Marina, a rozdrażnienie burzy już coś wewnątrz człowieka. Oto i okazuje się - jedno zło rodzi drugie, jeden grzech - drugi. Przyszło mi na myśl - ja zaledwie kilka godzin znajdowałam się we władzy jej przygnębienia, a mama, starsza, spracowana kobieta, żyła z nią pod jednym dachem i jak ona mogła bronić się, gdzie brać siły i cierpliwość? A córeczka - chorowita, słaba, wymęczona? Może, dlatego i chorowita, dlatego słaba i wymęczona? Wschody posianych przez Marinę ponurych nasion dały takie niezdolne do życia płody. Czy domyśli się, jak wyrośnie, że stała się ofiarą własnej matki, która przygnębieniem i złością niszczy w dziewczynce i odpowiedni stosunek do życia, i zdolność cieszyć się, i przeciwstawiać się udrękom. Albo też będzie łamać głowę nad męczącą łamigłówką: dlaczego omija ją bokiem powodzenie, dlaczego nie szczęści się?

Tak wyszło, zmieniłam pracę. I już wiele lat nie widziałam Mariny. Nagle telefon od byłych kolegów:

Nowość słyszałaś? Marinka nasza za mąż wyszła. Nie wiem, za kogo, nie wiem, jak żyje, ale na pewno jest mężatką. Wreszcie.

Było radośnie to słyszeć. Widocznie, nieobcym człowiekiem została ona w moim sercu, jeśli tak ucieszyła mnie ta nowość. Zachciałam ją zobaczyć, powinszować, popatrzeć wreszcie w jej szczęśliwe oczy.

Było nie było, zdecydowałam się. Nie znalazłszy jej telefonu, pojechałam nieumówiona. Zastanę w domu - dobrze, nie - znaczy, nie sądzone.

...Stareńka mama ślepowatymi oczyma wpatrywała się w nieproszonego gościa:

- Pani do Mariny? Ona po chleb wyszła, proszę wejść, zaraz przyjdzie.

Potem przypomniała sobie mnie, z poczuciem winy klasnęła rękami, zapłakała.

- Więc jak żyjemy? Jak i żyłyśmy, szybciej by Pan Bóg zabrał, nie widzieć by tego wszystkiego.

Przyszła Marina. Zmieszała się, nie ucieszyła się, zobaczywszy mnie. Zakłopotanie zastygło na jej postarzałej, zmizerniałej twarzy. Zrugałam siebie w myśli: po co przyszłam bez zaproszenia, komu jest dobrze od mojej niespodzianki? Czy można tak - wdzierać się w cudze życie, plątać plany, wpędzać człowieka w zakłopotanie?

Ze skrępowaniem wsunęłam jej w ręce kwiaty, pudełko z tortem. Herbatę piłyśmy w kuchni. Marina co chwila zrywała się, wychodziła do dużego pokoju, po kilku minutach wracała, szczelnie zamykając drzwi. Wspominałyśmy wspólnych znajomych. Zapytałam o Teodorę:

- Teodora w szkole. Zaraz przyjdzie, zobaczysz, co to teraz za typ.

Język w żaden sposób nie obrócił się zapytać o męża. Ale na wieszaku w przedpokoju wisiał długi czarny płaszcz, wyraźnie męski. Na balkonowym sznurze zwisała para koszul w kratkę, męskie... Było - nie było:

- Mówią, za mąż wyszłaś?

- Tak, wyszłam - Marina powiedziała to jakoś wyzywająco - ale męża teraz w domu nie ma, on wyjechał... w delegację.

- Gratuluję. Jesteś teraz szczęśliwa, Marina?

- Oczywiście - ton wyzywający, prawie wyniosły.

- A ja usłyszałam, ucieszyłam się, daj, myślę, pojadę, powinszuję - mówiłam winnym przepraszającym tonem.

- Dobrze zrobiłaś. Cieszę się, że ciebie widzę.

Puste, nieszczere słowa. Dobrze wyczuwamy, kiedy inni są nieszczerzy. A kiedy sami, naiwnie zakładamy, że tego nie widać.

I tu do mieszkania wpadła Teodora. Jak świeży wiatr, huragan. Bardzo wydoroślała, przez pięć lat z człowieka tchórzliwego kurczaczka-zdechlaczka wyrosła milutka panienka, z jasnymi loczkami, zadartym noskiem, dociekliwymi oczyma. Przypomniałyśmy się sobie łatwo. Marina zdenerwowała się jeszcze bardziej.

- Idź, kup mleka i ziemniaków. Ziemniaki się skończyły.

- Nie pójdę. Ziemniaków nie lubię, a mleka zupełnie nie używam, wy potrzebujecie, wy i kupujcie.

- Oto widzisz - pisnęła Marina. - Widzisz?! A wieczorem ona spacerować pójdzie. Po podjazdach wałęsać się. Z chłopakami.

- I pójdę. I będę wałęsać się. A ty w domu siedź ze swoim... idiotą.

Nie, powinnam była wyjść. Stawałam się świadkiem jakiejś niemiłej sceny i jeszcze trochę - zostałabym jej uczestniczką. Chciało się podejść do Teodory i wymierzyć jej klapsa.

Teodora nie powstrzymała. Teraz ona apelowała do mnie:

- Widziała pani jej ograniczonego? Nie? Oczywiście, mamuśka powiedziała pani, że on w delegacji? A babcia jak partyzant. Akurat on w domu! Oto on, w tym pokoju, jemu nie pozwolono wychodzić. Ale posiedzi pani dłużej, on wylezie, do toalety zechce, wylezie.

I tu drzwi otworzyły się. Z pokoju wyszedł człowiek. Na kulach. Oostrożnie przestawiał nogi i ze skruchą uśmiechał się:

- Dawajcie zapoznamy się. Jestem tym samym idiotą. Nazywam się Ilja Nikołajewicz.

Teodora nienawistnie spojrzała w jego stronę, trzasnęła drzwiami wejściowymi.

Więc to tak. Marina, kapryśna, wiecznie niezadowolona, ponura Marina wyszła za mąż za inwalidę. Oczywiście, wstydziła się powiedzieć mi o tym, oto i skłamała co do delegacji. Ona zawsze bała się życia, omijała je bokiem, zawsze prognozowała różne w nim kataklizmy i nagle wzięła na siebie taką odpowiedzialność - zrobiła taki wyczyn. To był poważny postępek. Taki niespodziewany i taki do niej niepodobny. Jak mało się znamy, jak mało się rozumiemy.

- Jaki zuch z ciebie, Marina! A córka, ona zrozumie, młodzi, oni są bezwzględni. Oswoi się, przyzwyczai się, polubi.

- Nie, u nas z Teodorą konfrontacja poważna. Słuchać nie chce o mojej obecności w domu - Mówi matce: «Albo ja, albo... twój idiota».

On miał dobrą, otwartą twarz. Nieduża ciemna broda, wysokie czoło, oczy jakieś ufne.

- Proszę Marinę, żeby zostawiła nas samych choćby na tydzień. Pojechałaby dokądkolwiek, do domu wypoczynkowego, na przykład. Spróbuję dobrać do niej kluczyk. Nie chce - ze skruchą uśmiechnął się.

Długo siedzieliśmy za stołem. Zaproszono mamę. Ilja Nikołajewicz opowiadał o nieprawdopodobnych wydarzeniach ze swojej adwokackiej praktyki, mama co chwila dolewała herbaty. I Marina uspokoiła się, siedziała cicho, jakoś posmutniawszy.

Nie było tylko Teodory, ale tak chciało się wierzyć, że wszystko się ułoży, że zapomniane zostaną obrazy i wyrzuty i Marina znajdzie, wreszcie, rodzinne szczęście, spokój, cichy, pomyślny dom. Na pożegnanie Ilja Nikołajewicz uścisnął mi rękę:

- Przychodzi pani częściej. Marinie tak brakuje kontaktów. Kręci się, jak wiewiórka w kole, ja przecież, sama pani widzi, kiepski pomocnik. A ona, Marina - nadzwyczajna.

Wyszłyśmy z Mariną na ulicę, poszłyśmy w stronę metra.

- Jak wszystko dobrze się złożyło - wymknęło mi się. - Masz przyjaciela, twoje wsparcie, pomoc.

Ona zatrzymała się nagle, jak zwykle opuściwszy kąciki warg:

- Akurat, tobie dobrze mówić. A mi ten Ilja już w wątrobie siedzi. Myślisz, łatwo nieskończenie słuchać jego szurgania po mieszkaniu. Do domu iść się nie chce. I Teodora wścieka się. Oto gdzie ona teraz?

Nie chciałam słyszeć tego. Ale usłyszałam. I słuchałam dalej:

- Czyż poważnie myślisz, że go kocham? Wyjścia nie miałam. Gdzie są oni, moi kawalerowie? Rozlecieli się po świcie. Choroby przygniotły. Lekarz i napisał: niezbędne stałe życie małżeńskie. Co, na chodnik miałam iść? A tu przypadkowo, na ławce w parku Ilję poznałam. Pomyślałam: oto on istotnie nie zdradzi. Komu, oprócz mnie, taki potrzebny? Za to ja mam spokój, żadne AIDS mi nie grozi. Przecież wiesz, jestem wybredna. Oto i znoszę go teraz. A on, jak błogosławiony, myśli, kocham go. I ty też pomyślałaś? Wszystko u mnie kiepsko. Mąż dobrego słowa nie wart i córka histeryczka, i mama z dziwactwami. Wszystko na mnie jedną, a gdzie wziąć siły?

Znajome monotonne nutki płaczliwego głosu Mariny. Ile razy słyszałam go z różnych powodów. I oto teraz powód - jej zamążpójście, jej dawne pragnienie znaleźć rodzinę, żeby wszystko było dobrze, żeby wszystko jak u ludzi. I oto wszystko jak u ludzi... A kobieta, która z jakiegoś powodu zabroniła sobie cieszyć się życiem, według jakiegoś, niewiadomo przez kogo danego jej prawa, odbiera tę zdolność u innych. U stareńkiej mamy, którą chociaż ze spóźnieniem powinna ogrzać, oddać jej odwieczny dług, u córeczki, którą z pieluszek terroryzowała własnymi nieporozumieniami, szarpała, dopiekała okrutną swoją miłością. I oto teraz jeszcze Ilja. Człowiek, który przybił do ich domu w nadziei na ciepło i miłość. Czy rozumie on cenę miłości Mariny? Chyba. Ma przecież przenikliwe i mądre oczy. Prawdopodobnie, dlatego, że nie ma gdzie teraz się podziać, udaje, że szczerze wierzy w szczere uczucie Mariny.

Marina, Marina... Oto one, przerzuty, od twego niezdrowego ogniska! Rozeszły się po całym organizmie twojej rodziny, która mogła być pomyślna, mocna, zgodna, ale zamiast rodziny stała się żałosną garstką ludźmi, zbitych razem, męczących siebie i domowników. Ty, Marina, zadałaś ton temu pozbawionemu radości życiu, to twoja wina, to twój grzech. Rozporządzić bogactwem, które dostaliśmy, pomnożyć je, a nie puścić z młotka (sprzedać jak na licytacji), za to przecież będziemy rozliczeni. A było bogactwo, było. Była młodość, było zdrowie, było dużo i innych dóbr po drodze. Ty zaś wybrałaś przygnębienie, strach przed życiem. Dlatego i opuszczone są kąciki twoich warg i nie ma siły, i blasku w matowych oczach. Jak dużo może jeden człowiek! Jak wielki w nim potencjał grzesznego. I jak zależni jesteśmy od siebie...

- Chcesz, odprowadzę cię do pętli? - zapytała Marina.

- Nie trzeba.

Mały żetonik łatwo zanurkował w wycięcie kołowrotu. Teraz my już po różnych stronach. Ja tu, Marina tam. Postarzała, zmizerniała, zła, nachmurzona. Według ironii losu ona stała pod wielkim bilbordem z opaloną szykowną kobietą na leżaku. Kobieta uśmiechała się pokazując białe zęby i patrzyła sponad Mariny w jakąś tylko jej znaną wspaniałą dal.

Natalia Suchinina


Powrót