Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


PIKNIK PRZY JELENIEJ RZECZCE

Słonecznik okazał się śmielszy od swoich zakompleksionych współbraci: tamci ścisnęli się w gromadę na słonecznym pagórku, a ten zuchwale zadarł swój piegowaty nos właśnie przy poboczu. I stoi jak żołnierz, na baczność, nawet przed najbardziej ostrymi autami zagranicznymi karku nie zgina.

- Piękność! - wykrzyknęła matuszka* Warwara.

- Piękność - potwierdził nasz kierowca Wołodia.

- Piękność - podtrzymałam i ja.

Wyszliśmy z samochodu, aby sfotografować się ze słonecznikiem. Matuszka ostrożnie objęła go, przycisnęła do swojej mnisiej odzieży i spojrzały w obiektyw przez wielkie okulary smutne oczy w obramowaniu czarnego apostolnika*.

- Powiozę to zdjęcie do Australii...

Nie uspokoić smutku, który zwalił się na serce matuszki. Żeby ją rozweselić, zaczynam filozofować:

- Oto żył sobie słonecznik na poboczu i masz tobie, zrobił zawrotną karierę i aż do Australii się udał. Oto co znaczy znaleźć się w odpowiednim momencie na odpowiednim miejscu.

Jedziemy dalej, rozważając o losie słonecznika-karierowicza. A Syberia-matula słała nam pod koła równy obrusek samodziałowych, ale bardzo porządnych dróg. A teraz już i zdjęcie przede mną: matuszka i słonecznik. I nie ma obok ani tej, ani drugiego. Matuszka odleciała do Sydney i słonecznik z nią na zawiść tym lękliwym nieudacznikom, zostającym na syberyjskim pagórku. Smutno mi patrzeć na zdjęcie. Ale smutek jest dobry, ona kieruje do dobrego wspomnienia.

...Dźwięk telefonu w moim mieszkaniu. Niemłoda kobieta wyraźnie i powoli wymawia słowa:

- Jestem matuszka Warwara. Wiele lat temu spotkałyśmy się z panią w Jerozolimie. Byłam igumenią w monasterze na Jeleonskiej (Oliwnej) Górze, pani wstąpiła do nas...

Gorączkowo przypominam. Matuszka Warwara? Tak, tak, jedenaście lat temu, kiedy po raz pierwszy znalazłam się w Ziemi Świętej, rzeczywiście wstąpiłam na kilka godziny do Jeleonskiego Monasteru, rzeczywiście tam spotkałam się z igumenią, trochę porozmawiałyśmy. Ale minęło jedenaście lat.

- Nie dziwi się pani. Przypadkowo zobaczyłam publikację, podpisaną przez panią. Pomyślałam, może przypomni sobie pani. W redakcji dano pani telefon.

- Matuszka Warwara - mój głos drży ze wzruszenia. - Matuszka Warwara, witajcie...

- Przyjechałam do Rosji z Australii, chciałam zobaczyć się...

Wszystkie moje plany w okamgnieniu zmieniły się z powodu tego niezwykłego spotkania. Uściskałyśmy się jak rodzone. Nigdy matuszka Warwara w Rosji nie była. Jej rodzice odjechali natychmiast po rewolucji. Nie-nie, słowo «odjechali» nieprawidłowe, ono zbyt spokojne. Był rodzinny obiad, podali pierwsze danie. Ale tu przybiegli zdenerwowani sąsiedzi: za dwie godziny jest pociąg, prosili przekazać - powinniście wyjechać. Na parę tygodni, nie więcej, w mieście jest niespokojnie, wszystko może się zdarzyć.

Jej ojciec był kozackim atamanem. Rzeczywiście - mogło zdarzyć się wszystko. Oni podnieśli się zza stołu, nie poznawszy smaku niedzielnej zupy. W czym byli (dwa tygodnie czas niedługi, obejdziemy się) pośpieszyli na dworzec.

I do dziś dnia ciągną się te dwa tygodnie. Rodzice dwa lata w mękach, wyrzeczeniach, niesamowitych cierpieniach dobierali się do Charbina. Chińska ziemia przygarnęła wielu nieszczęśników, rosyjskich wygnańców. Stała się schroniskiem i dla rodziny rosyjskiego kozackiego atamana, kochającego Rosję, jak kochają dzieci jedyną, Bogiem daną matkę. To tu, w Charbinie i pojawiła się na świat dziewczynka Żenia. Minie trochę czasu i ona będzie wiedzieć, że jest Rosjanką i że życie w Chinach dla jej rodziny jest wymuszone i że wybije godzina i oni wrócą. Ale czas szedł i mama coraz częściej zaczynała powtarzać podrastającej córeczce:

- Prawdopodobnie, ja już nie odwiedzę Rosji, ale ty powinnaś zobaczyć ją...

Potem były mnisze postrzyżyny z imieniem Warwara, mnisze posłuszeństwa na sławę Bożą, igumeństwo w Jeleońskim Monasterze, lata życia w Australii. I oto po raz pierwszy od ponad siedemdziesięciu lat matuszka udaje się w drogę, wypełnić polecenie zmarłej matki, ujrzeć odradzającą się z mroku bezbożności Rosję.

- Bałam się jechać. Dwadzieścia osiem godzin przelotu, ale to nie jest ważne. Ważne jak przywitają mnie, czy będę mogła zobaczyć to, co chciała zobaczyć moja zmarła mamusia.

Okazuje się, matuszka Warwara w Moskwie nie siedzi:

- Chcę peryferie zobaczyć. Na Ukrainie byłam. W pskowskim obwodzie, nowogrodzkim. Bardzo chcę trafić na Sołowki, ale zwłaszcza - na Syberię.

A ja na dniach wylatuję na Syberię, już bilet kupiony. Mnie obiecał powitać i powozić po Syberii jeden moskiewski znajomy, którego rodzice żyją w Minusinsku. On gości u nich i mnie zaprosił abym u nich się zatrzymała. Opowiadam o tym matuszce i przypominam, że mój moskiewski znajomy kiedyś uczył się w Australii.

- On przypadkiem nie nazywa się Wołodia? - pyta matuszka i patrzy na mnie zaczepnie.

- Wołodia - bełkoczę, już rozumiejąc, że teraz wydarzy się coś ważnego.

- Wołodia, Wołodia... - matuszka grzebie w notatniku - dali mi telefon jednego Wołodi, ale dzwonię, a telefon nie odpowiada.

Znajomy zestaw cyfr. Telefon mojego Wołodi.

- On i nie odpowie. Wołodia w Minusinsku, u rodziców i za trzy dni ja do niego wylatuję...

- Przywiozłam mu ukłon od pewnego kapłana z Sydney. I nie przekazałam dotychczas...

- Matuszka, trzeba lecieć do Minusinska! Ze mną jednym rejsem. Trzeba lecieć na Syberię! Przecież tak chcieliście obejrzeć rosyjskie peryferie! - Denerwuję się, obawiam się, że moja idea wyda się matuszce bzdurna, ale ona spokojnie odpowiada:

- Poleciałabym, ale czy to będzie grzecznie, przecież ja nie znam ani Wołodi, ani jego rodziców.

- Jestem przekonana, oni będą zadowoleni. I ukłon przekażecie...

Samolot nabrał wysokości. Nocna Moskwa rozpłynęła się pod nami ogromną czarną plamą. Obok w fotelu matuszka Warwara. Boże, pobłogosław nas w drogę daleką!

Patrzę na zdjęcie i przypominam. Być może, matuszka teraz w dalekiej swojej Australii, też patrzy na to samo zdjęcie? I żółty słonecznik między nami - jak wesoły wykrzyknik, zabraniający smucić się dwóm prawosławnym sercom: ani kilometry między nami, ani kontynenty, ani strefy czasowe, a - modlitwa. Modlitewny mostek od serca do serca, zbawienny, pocieszający, trwały.

A pamiętacie, matuszka? Siedziałyśmy w małym dworku przy Minusinskiej świątyni Zbawiciela Nie Ręką Ludzką Uczynionego i dwie rosyjskie kobiety, Jelena Iwanowna i Lubow Wasiliewna, nauczycielki niedzielnej szkoły, mówiły nam o dzieciach, których uczą?

- One są lepsze od nas. One są czystsze od nas. One uratują Rosję.

I płakałyście, matuszka i wstydziłyście się swoich łez, a one wszystko jedno - spod okularów cieniutkimi strużkami. A kiedy Syberyjczycy, usłyszawszy, że jesteście z dalekiej Australii, dziwili się: «Jak dobrze mówicie po rosyjsku!», Wy, matuszka, peszyłyście się i zawsze powtarzałyście jedno i to samo:

- Ja jestem Rosjanką. To mój język ojczysty. Żyłam w Charbinie, ale jestem Rosjanką.

Wybaczcie, matuszka. Ludzie nie chcieli was obrazić. Dla nich Australia - egzotyka z papugami i kangurem i rosyjski człowiek z Australii też dla nich egzotyczny. A o tym, że jesteście Rosjanką każdej minuty krzyczały wasze oczy i wasz dociekliwy rozum nie chciał próżnować:

- Co to za drzewo, klon? Niepodobne. A to żyto kłosi? Tak, tak, żyto, widzę. A co to ludzie sprzedają w wiadrach? Gąski! Całymi wiadrami, jak ciekawie! Patrzcie, konik! I chłopiec śpi w furmance, jaki uroczy maluch. Stado krów... Wielkie, ale dlaczego wszystkie są rude?

Matuszka wchłaniała w siebie Rosję łapczywie, jak stęskniony do studni podróżnik. Pamiętam, kiedy zaszłyśmy odetchnąć do domu kapłana ojca Wasilija we wsi Jermakowsk, matuszka poprosiła o pozwolenie, żeby popatrzeć na ich ogród warzywny. Wróciła cicha i poprosiła mnie:

- Proszę, sfotografuje pani za domem pole ziemniaczane, chałupy. Kawałeczek Rosji. Powinnam pokazać zdjęcie w Australii, tam jest wielu Rosjan! Ale nie wszyscy mogą tu przyjechać.

Córeczka ojca Wasilija, Nastia, zanim zdążyłyśmy okiem mrugnąć, ugotowała zupę.

- Ile masz lat? Siedem? I zupę ugotowałaś? Można pokrywkę otworzyć? Koperek, cebulka, marchewka, a jak pachnie! Naprawdę sama ugotowałaś?

Nastia nalała nam po pełnym talerzu. Matuszka ciągle dziwiła się, a my dziwiłyśmy się z matuszki - bo co w tym dziwnego, że dziewczynka ugotowała zupę?

- W Australii dzieci nie mogą gotować zupy?

- Owszem z torebek mogą. Rzucić do wrzątku i gotowe, a otóż prawdziwej chyba nie.

Długo porównywałyśmy - u nas, u nich. Rodzą mało, nie chcą, a przecież czego tylko nie nawymyślali na pomoc mamom. Naciskaj na czas na przyciski i żadnych problemów. A u nas, prawda, kapłańskie rodziny są liczne, zwłaszcza na wsiach. Ale i miastowi prawosławni teraz też opamiętali się, rodzą, chrzczą. I w świątyniach u nas ciasno, zwłaszcza na święta. Matuszka jest jak gąbka, wszystko wchłania, wszystko zapamiętuje, wszystko składa do głębokiej skarbonki pamięci. I imieniny Wołodi do niej obowiązkowo trafią, do tej skarbonki. Sławne wyszły imieniny, z domowym winem, prezentami, pierogami. Mama Wołodi, Ludmiła Iwanowna, wzięła się pitrasić pierogi, z czarnymi jagodami, kapustą, jajkami. Matuszka podjęła się pomagać. Każda gospodyni ma swoje sekrety? Nie zawsze. Okazało się, że i Ludmiła Iwanowna i matuszka pieką pierogi zupełnie jednakowo. Ile jajek dodajecie do ciasta? I ja tyle. A wy długo wyrabiacie ciasto? I ja też tyle. A jak pierogi zaklejacie? Oj i ja dokładnie tak samo! Dwie gospodynie krzątają się przy kuchni, obie są rosyjskimi kobietami. Mają różne życiowe doświadczenie, różną mentalność, różne losy. Ale są rosyjskie i mają wspólne pojęcie gościnności, serdecznej przychylności do bliskiego i - sekrety pierogów. Udały się imieniny.

A jutro wcześnie z rana udajemy się do Sajanu.

- Kto nie widział Sajanu, ten nie widział Syberii - powiedział ojciec Wołodi, Wadim Pietrowicz.

A my z matuszką myślałyśmy, że Syberię troszkę widziałyśmy. Z zamraczającej umysł spadzistości urwiska potężna tajga wyda się buszującym morzem. Ona nie na żarty pieni się falami i wydaje się, że wcale nie stoisz nad urwiskiem, a odbywasz odważny lot w samolocie nad oceanicznym odmętem. Daleko górskie, pokryte śniegiem szczyty, jak upragnione brzegi, wabiące zbawiennym lądem.

- Patrzycie, tam śpiący Sajan - Wołodia pokazuje w stronę długiego górskiego grzbietu.

Rzeczywiście, zakrzepły w kamieniu olbrzym leży na plecach, pokornie złożywszy na piersi ręce, nogi wyciągnięte. Sen jego głęboki i długi, ile już wieków nie budzą go ani zimne syberyjskie wiatry, ani grzmoty piorunów, nawet na to Boże piękno jest obojętny. Śpiący Sajan jest wysokim punktem górskiej przełęczy. Matuszka zebrała bukiet z jaskraworóżowej iwan-herbaty, żółtych kwiatów dziurawca, miodowego pachnącego niepokaźnego ziółka.

- Jak szkoda, że nie będę mogła wywieźć tego do Australii...

Ona stoi na stromym urwisku z bukietem, wiatr szarpie jej apostolnik, przepojone ziołami powietrze powoduje zawrót głowy i serce moje topnieje od miłości do Rosji. Tę miłość pomogła mi poczuć australijska mniszka Warwara, która przyjechała tu nie na długo i dlatego zna cenę każdej przeżytej w Rosji godziny. A ja żyję tu. Jakby i śpieszyć szczególnie nie ma dokąd, ale rosyjski człowiek, pozbawiony tej radości, napełnia rozumem i moje, przyzwyczajone do Rosji, serce. I rozumiem, stojąc tu, przy śpiącym Sajanie, że też kocham swoją Rosję, lubię swoich rodaków i syberyjskich i tych, którzy zostali w Moskwie i tych, którzy w dalekiej Australii. To powietrze byłoby im prezentem, dla mnie ono zwyczajne. Daj Boże, nie pozwolić przyzwyczajeniu przytępić mego kochającego spojrzenia»

Już nie wiem jak, a wysterowałyśmy na ledwie dostrzegalną polankę wśród potężnych cedrów, zanurkowałyśmy w tajgę i znalazłyśmy się w pobliżu trzech niedużych niskich domków. «Schronisko Jelenia Rzeczka» - przeczytałyśmy na jednym z nich. Skoro schronisko, znaczy, przygarną, ogrzeją, nakarmią. I prawda, wybiegła na łączkę jasnowłosa kobieta ze spierzchłą, uśmiechniętą twarzą, nie zapytała, kto my i po co, to później. A teraz:

- Siadacie, poczęstujemy, czym Bóg posłał. Okazuje się, trafiłyśmy na postój ekologicznego obozu Krasnojarskiego Uniwersytetu Technologicznego. Zapoznajemy się.

- Walentyna Iwanowna Zgurskaja, nauczycielka biologii z Krasnojarska. Zaraz dzieci nadejdą, one są w tajdze z szefem obozu. A to prawda, że jesteście z Australii? A tak dobrze mówicie po rosyjsku...

- Jestem Rosjanką. Żyję w Australii, ale jestem Rosjanką... Jak bardzo smaczny nieprzewidziany obiad na Jeleniej Rzeczce. Zawiesisty barszcz, sałatka z ogórków, kisiel. Piknik nie piknik, a wesoły okazał się obiad. Podeszły dzieci, obstąpiły, zaczęły wypytywać matuszkę o Australię. A ona ich - o Syberię. Zaszczebiotały na wyścigi, pośpiesznie:

- Syberia bogata w rzadkie kopaliny i zasoby naturalne...

- I w ludzi, matuszka - szepczę jej - oto w tych najmniejszych ekologów. Już oni nie dadzą Rosji skrzywdzić.

Odmawiamy dziękczynne modlitwy i schodzimy do niedużej szemrzącej rzeczki. Siedzimy na ciepłych kamykach i dziwujemy się z niestworzonych bogactw matuli-Syberii. Oto nawet tu, na odległość wyciągniętej ręki, odkryłyśmy mały krzaczek jagód, polankę z czarnymi jagodami, rodzinę maślaków, cedr z szyszkami, rybę w strumieniu, krzak dzikich malin. Tylko najbardziej leniwy, do niczego podróżnik pozwoli sobie głodować na tej szczodrej uczcie Bożego stołu.

- Patrzycie - matuszka pokazuje na wielki cedr - przecież jeśli ściąć cedr, zrąbać przy korzeniu, wszystko jedno na jego miejscu cedr wyrośnie. Nie brzoza, nie dąb, a cedr, prawda? Tak i Rosja. Prawosławie do korzeni chcieli zniszczyć, a korzenie te głębokie, nie tak łatwo je zniszczyć. Znowu kiełki poszły. Takie samo drzewo, silniejsze od najmocniejszego dębu. Oto i dzieci te, ekolodzy, jak pędy od tego drzewa? I Nastieńka, ojca Wasilija córeczka i te kobiety w świątyni, które płaczą i modlą się za Rosję i ten chłopiec na wozie - pamiętacie, zwinął się kłębuszek, śpi, syberyjski chłopinka, daj mu Panie Boże siły i rozum.

Odprowadzaliśmy matuszkę do Moskwy, a ja zostałam. I w domu, gościnnym, rosyjskim, serdecznym domu Fiediajewych zrobiło się samotno i pusto. Matuszkę zdążyli pokochać wszyscy i gospodarz Wadim Pietrowicz, i żona jego, Ludmiła Iwanowa, i Wołodia. U mnie tliła się nadzieja spotkać się z nią w Moskwie, ale nie wyszło. Powiedzieli mi - ona odjechała do włodzimierskiego obwodu, stamtąd do Archangielska, na Sołowki, stamtąd do Petersburga, a już potem do Australii, do domu. Ona powinna zdążyć jak można najwięcej zobaczyć, poczuć, jej trzeba zajrzeć do najbardziej oddalonych zakątków i upewnić się w najważniejszym - Rosja żyje, nie wywróciła się nie przepiła się, nie zdziczała w moralnej samowoli. Właśnie po tą dobrą wiadomość i wysłała ją w daleką podróż, jej droga, jej ukochana mama, która tak nie doczekała się spotkania z Ojczyzną.

Natalia Suchinina


Apostolnik – najczęściej czarna odzież mnicha, mniszki

Matuszka - matula; zakonnica lub żona prawosławnego kapłana


Powrót