Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


OFIARA WIECZORNA

Wczesna Liturgia w cerkwi Przemienienia w Wierchoturskim męskim monasterze. Przyszłam ledwie świt, ale jak się okazało znów później niż on, nieznajomy człowiek w wysokich gumowych butach, w starej spłowiałej kurtce. On już stał przed ołtarzem w postawie na «baczność», jak stoi na placu wymusztrowany żołnierz przed surowym, wywołującym święte drżenie, generałem. Oto już piąty dzień mieszkam w monasterze i piąty dzień ten człowiek mnie wyprzedza. Przychodzę - on już na służbie, odchodzę - on jeszcze stoi. Wyciągnięty jak struna, uważny, pobożny. Jak udaje się mu, jakby zapomniawszy o wszystkim na świcie, rozpływać się w modlitewnym stanie? Proszę o pomoc proboszcza.

- Stefan! – od razu kalkuluje ihumen Filip. - On u nas jest brygadzistą robotników. Życie - choćby powieść o nim pisz. Ale to jeśli sam opowie...

Czujne spojrzenie z lekka ukośnych ciemnych oczu, szerokie kości policzkowe.

- Jestem Jakutem. Stefan Iwanowicz Tieriechow, w monasterze żyję od dawna. Nawet i nie wiem, od czego zacząć...

I zaczął od początku. Opowiedział o pierwszej miłości, szkolnej, niezapomnianej.

Ona była najpiękniejszą dziewczyną w szkole. Latałem jak na skrzydłach, szczęśliwy byłem, aż w głowie się kręciło. Odpowiedziała mi na moje uczucie i pomknęło, jak to bywa «z hamulców zerwaliśmy się oboje». Dohulaliśmy się do dziecka. Oprzytomnieliśmy, kiedy nadszedł termin porodu. Ona w płacz: «Dowiedzą się, o wszystkim dowiedzą się, zaśmieją»... Urodziła i zostawiła w szpitalu położniczym. Ale Jakuck jest miastem niedużym, szydła w worku nie utaisz.

Pierwsza próba moralnego wyboru. To już potem, dorośli i nie popełniający błędów, dowiadujemy się, że jest taki związek wyrazowy, żądający poważnego wysiłku duszy. Wtedy, w ten daleki czas wielkiej miłości do najpiękniejszej dziewczyny Jakucji, moralny wybór uczyniła matka Stefana.

- Masz syna - powiedziała mu.

Zabrała ze szpitala malutki pakunek i zaczęła wychowywać. Żyli biednie, długo bez swojego kąta. Stefan jako chłopiec natułał się po internatach. W państwowych ścianach, pod państwową kołdrą, kiedy sapali obok śpiący przyjaciele, lubił pomarzyć o własnym domu.

W ósmej klasie marzenie staje się tak nieodstępne, że Stefan wraca do matki, bierze w ręce siekierę i - buduje dom. Teraz to wydaje się nierealne, fantastyczne, ale dom zbudował. Do tego domu, zbudowanego rękami Stefana, wprowadza się zwalający się na jego głowę syn. To był najszczęśliwszy czas. Swój dom, młoda matka, podrastające zdrowe dziecko. Ile razy potem wspominał ten krótki czas, jak koncentrat życiowych radości i pomyślności. Jak promień słońca, jak ideał wspaniałego bytu. Przemknęło, ćwierknęło w biografii i zagubiło się na drogach życia.

Oczywiście, ta piękna dziewczyna żoną nie została. On skończył szkołę, dostał się do Jakuckiego Uniwersytetu. Ożenił się. Po uniwersytecie dostał dobrą pracę. Tylko żyć i cieszyć się. Ale przesączyła się zła wiadomość - żona go zdradziła. Młodość porywcza, dumna i nazbyt sprawiedliwa. Chciało się upojnej prawdy, bezkompromisowej filozofii. Nie był w stanie przebaczyć.

- Nie potrafiłem przebaczyć. Zostawiłem tę kobietę.

Potem była pora zalizywania ran. Dumne serce żądało zwiększonego ku sobie zainteresowania i zostało złapane na to zainteresowanie jak na czepny haczyk na mocnej żyłce.

Kobieta, porzucona przez męża, przyjechała na Północ też zalizywać swoje rany. I ona chciała urządzić życie, stworzyć rodzinę. Jak w pieśni: «Oto i spotkały się dwie samotności...» Spotkali się i, nie długo myśląc, rzucili się sobie w objęcia, przekreślając każde swoją znienawidzoną samotność i każde swoje minione nieudane życie. Stefan do tego czasu nie biedował. Na Północy, jeśli pracujesz, nie będziesz liczyć kopiejki przed poborami.

- Dawaj, przejedziemy do mnie do Iwanowa - poprosiła jedna samotność drugiej.

- Dawaj - łatwo zgodziła się północna samotność.

Oni odjechali w nowe, nęcące życie. Ono, życie, najpierw potwierdzało położone na nie nadzieje. Stefan poszedł jako kierownik na budowę. Pojętnego Jakuta docenili szybko i według zasług, płacili dobrze. Ale obfite, pomyślne życie jest plonem fantazji i źle orientujących się w realiach bytu ludzi. Konflikt z kierownictwem. Nie ścierpiał, nie wytrzymał, wygarnął grubo. To rzadko komu się podoba. Szef Stefana w moment zdegradował go do robotnika. A temu chciało się pocieszenia, on tak liczył na nie w domu żony. Ale zaczęło się niewyobrażalne. Żona i teściowa zaczęły zarzucać Stefanowi nieudolność życia, niedostatek pieniędzy. On odgryzał się, oczywiście, ale siły były nierówne. I dwie samotności, nie zdążywszy wykiełkować ku sobie wdzięcznością, troskliwością i życzliwością, stanęły, potargane, w bojowej postawie, finiszując do walki. Prawdopodobnie, Stefan nie jest bojownikiem...

- Nie jest pan bojownikiem, Stefanie?

- Nie wiem. Natychmiast zrozumiałem, że teściowa i żona zamyśliły ode mnie się uwolnić. Z forsą – to ja i sam sobie byłem miły, a bez forsy... Żona powtarzała: pojedź do Moskwy na zarobek, ludzie jadą, dobrze urządzają się, trzeba się kręcić... Dokąd pojadę, kto na mnie tam czeka, ani jednej żywej duszy w stolicy nie znałem. A i bałem się tego miasta, życie tam tak niepodobne do Jakuckiego.

On sprzeciwiał się w sercu, a żona popychała do drzwi - pojedź, urządzisz się, przyjadę do ciebie. Pojechał. Ale «Stefani z Jakucji» chociaż i z umiejętnymi rękami, pojętnymi głowami nie bardzo potrzebni rozkręconej stolicy. On potułał się, potułał się bez pieniędzy i bez mieszkania, tak i zdecydował wracać do Jakucji. Zrozumiał, że nikt go z powrotem do Iwanowa nie przyjmie. A tam, w domu, go jeszcze pamiętają, tam jest rodzina, matka, syn. Wysłał do żony do Iwanowa telegram:

«Wyślij pieniądze na drogę do Jakucji». Odpowiedzi nie doczekał się. Upatrzył sobie na nocleg Domodiedowskie lotnisko. Tam zawsze dużo ludzi, rejsy często spóźniają się, można zagubić się w tłumie i nie wpaść w oczy stróżom porządku. Pieniądze skończyły się zupełnie. Wczoraj jeszcze wypił szklankę herbaty z kawałkiem zaschniętej bułki w domodiedowskim bufecie, a dzisiaj z głodu już kręciło się w głowie. Może, dzisiaj będzie telegram albo przekaz? Nie było. Może jutro? Ale nie będzie go i jutro.

Oczywiście, natychmiast wyśledziły go uważne oczy kryminalnego domodiedowskiego bywalca. Zaproponował przysługę: sprzedaj skrzynkę «Marlboro», będą pieniądze. Sprzedał. Potem jeszcze. Potem zapił od darmowych pieniędzy.

Kac był ciężki i - ostatnim razem... Kryminalni bywalcy demonstrowali «wysokie wzorce» męskiej przyjaźni. I znowu chciało się jeść i kanapki z serem w domodiedowskim bufecie wydawały się najbardziej pożądanym na świcie smakołykiem. Głód nie kobieta...

- Zaczyna się rejestracja na rejs...

Ożywienie, zamieszanie przy bufecie. Samotna torba podróżna w czarno-siwą kratkę. Czyja? Nikt nie patrzy. Tak chce się jeść. I wypić. I zapalić. I, oczywiście, odlecieć do Jakucji. Ale to potem, a najpierw kanapka z serem, dwie, trzy kanapki... Przy bezpańskiej torbie natychmiast znalazła się gospodyni. Zaczęła krzyczeć, schwyciła Stefana za rękę, zaczęła chłostać go po twarzy. Milicja na lotniskach jest mobilna. Już po pół godzinie za «próbę kradzieży torby podróżnej» Stefana Tieriechowa wieźli w kajdankach na Marynarską Ciszę (nazwa ulicy i nazwa więzienia na tejże ulicy w Moskwie - przyp. E.M.).

On nigdy nic nie czytał o piekle i piekielnych mękach. Nigdy poważnie nie traktował tych pojęć, rzeczywiście i Pana Boga nie wspomniał sobie ani razu w obłudzie swojego życia. Ale dlaczego, dlaczego, pierwsze słowa, wypowiedziane przez niego cicho, bardziej sercem, niż ustami, były: «Panie, zmiłuj się!» Smród, fetor, przekleństwa, zaduch, diabelski śmiech, bezwstydna ciekawość. Piekło... I - «Panie, zmiłuj się». Pierwszy raz w życiu. Dowcipy i zabawy przestępczego świata. Na stole ryba, równe nieduże kawałki. Bierz, jedz. Ile? Ile chcesz. Zjadł dwa kawałki. Trzeba jeden. Jeden! Biją. Pięć misek bezbarwnej więziennej kaszy. Jedz. Zjadł jedną. Jeszcze jedz. Jeszcze zjadł jedną. Jeszcze... Więcej nie mogę. Nie, jedz! Biją. Ale te łobuzerstwa są niewinnymi uciechami w porównaniu z innymi. Boże, zmiłuj się! Najbardziej bał się nocy. Pierwsza próba go «opuścić» nie zakończyła się sukcesem "bratków". On nie zamykał oczu, nawet nie kładł się na pryczy, siedział na kucki przy wiadrze na nieczystości. Drugą noc siły go już opuściły, ale wiedział - wystarczy zdrzemnąć się - rzucą na niego się i wtedy już się nie obroni.

Kilka nocy nie spał. A chmury nad nim gęstniały. Złość współwięźniów na okrutny świat, który ich tu zapędził, w nieludzkie warunki, złość na sprawców krzywdy «gliniarzy», złość na tych, kto przestał kochać, zdradził, wylała się na Stefana, nowego, niedoświadczonego o wystających kościach policzkowych Jakuta i złości zakipiała w wypaczonych, po brzegi zezwierzęciałych sercach i żądała, żądała wyjścia. On podsłuchał rozmowę: Dzisiaj nocą już się nie wykręci. Opracowany cały scenariusz, kilku ludzi otoczy go i... I on zajmie haniebne miejsce opuszczonego na dolnych pryczach. Oni spali na dolnych pryczach, ci, których złamali, zniszczyli, zrobili potworami na całe pozostałe życie. Tylko nie to... Jego już zmuszali pochlebiać i wybili zęby za odmowę od tego polecenia. Jemu przekłuto błonę bębenkową. Ale tylko nie to... Decyzja dojrzała natychmiast. On chwyta tępą brzytwę i zaczyna szybko piłować nią po nadgarstku. Tępa brzytwa, bardzo tępa, szybciej... Ale oto już lunęła fontanną zbawienna purpurowa krew. Jego wiozą do więziennego szpitala. Przechytrzył...

Ale szwy na ręce, w końcu zabliźniły się. Trzeba było wracać.

Chata 708. Tak nazywała się nasza cela. Według więziennej zasady trzeba było wracać właśnie tam, skąd się wyszło. Inaczej zabiliby. I znowu gromadząca się po jego «uzdrowisku» złość - z nową siłą, nowym, podłym zadowoleniem, chlusnęła w twarz Stefana. Bito go okrutnie, nie było żywego miejsca. Dopracowany podły wariant: Jeden szepnął drugiemu - Stefan gliniarz, obserwuje nas. Nawet rzucono przez kratę notatkę, niby, podpisaną jego imieniem z donosami na swoich. Zdrajca. Znowu okrutnie bili, zapamiętale, z przyjemnością. - Jak też wytrzymał pan, jak? - A modliłem się... Skąd miałem siły - modlić się. Nie uczył nikt, nikt nigdy nie objaśniał...

Jest doświadczenie nabyte i jest genetyczne. Nabyte - boleści, zdrady, fałszu, fizycznych i moralnych cierpień. Genetyczne - modlitewnej ufności. Może, kiedyś dawno prababka Stefana Tieriechowa modliła się gorliwe, gdy jej obolałe serce było w sytuacji bez wyjścia. I modlitwa utrwaliła się w ciele, weszła w formułę krwi i pociekła po żyłach - do potomnych. Do niego, Stefana Tieriechowa, pobitego, charkającego krwią przy więziennym wiadrze na nieczystości.

Boże, zmiłuj się!

A dalej cud. Kiedy zmordowani od zemsty zeki spali na swoich piętrach prycz, z wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma, oglądając się jak złodziej, podczołgał się do niego nocą, dozorca Timocha.

- Słuchaj, ty, Jakut, ja nic nie rozumiem, zwariowałem czy co? Głos słyszałem, wyraźny głos. Żebym bronił ciebie. Taki głos, któremu nie podporządkować się strach.

I on, Timocha, podporządkował się. Zaczął bronić Stefana, gdzie chytrością, gdzie nadużywając swoich służbowych praw.

Potem, po sądzie, powieziono go w «więziennym wagonie» do Kaszyrskiego centralnego więzienia. Tam, w centrum, do dna wypił gorzki kielich więziennych dni powszednich. Siedział w izolatce, w betonowym worku z małym, jak na kpinę, okienkiem. Przewracający się na podłodze materac roił się wszami i on znowu modlił się, i znowu «Panie, zmiłuj się» - nie schodziło z jego warg. Tak i żył. Cierpiał i modlił się. Zgrzytał zębami z rozpaczy i wołał do Boga. Nieochrzczony, nieszczęśliwy, przez wszystkich opuszczony.

Wyszedł na wolność. Dokąd jechać? Nie ma gdzie. Ale nie zostanie przecież na schodkach Kaszyrskiego centralu? Wysłał telegram do Iwanowa, do ostatniej swojej żony: «Pomóż pieniędzmi, wyszedłem, chcę odjechać do Jakucji». Nie odpowiedziała. Wysłał telegram do pierwszej żony do Jakucji. «Pomóż!» I znowu znalazł się w Domodiedowo. Znowu krążą dookoła niego niespokojni mężczyźni z ponurymi twarzami. Oni mają nosa do tych, którzy siedzieli. Znowu gotowi oddać przysługę... Pomóż, Panie, wybaw od ich natrętnej życzliwości. Już go obserwowali, paśli go. Ale oto on, długo oczekiwany przekaz. Szybciej, szybciej, schwycił pieniądze, biegiem do kasy, do rejestracji, do samolotu.

Odleciał. Moskwa «ze złotymi kopułami», Moskwa przestępcza... Moskwa okrutna, Moskwa obca, on posłużył jej w całości i teraz, siedząc w samolocie, płacze ze szczęścia, że pożegnał się z nią, z jej nęcącymi obietnicami i wyrafinowanym okrucieństwem. Biała, zaśnieżona Jakucja z przezroczystym mrozem i wywołującym ciarki uczuciem własnego domu. Czysta kartka papieru, na której tak chce się pisać słowa o miłości, nadziei, wierze i - przyszła pomyślność. Ale matka umarła, syn wyrósł i wywieziony przez krewnych najpiękniejszej dziewczyny nie wiadomo dokąd.

- A żona? Wybaczył jej pan, Stefanie?

- Nie, głęboko w duszy siedział żal. Jednak przyszedłem do niej, powiedziałem: «Zejdźmy się, spróbujmy». Ale jakbyś wilka nie karmił... Pożyliśmy troszeczkę i znowu rozhulała się. A ja odjechałem nad Lenę budować domki dla poszukiwaczy złota.

Odjechał nad Lenę. Życie pogoniło dalej swego bezdomnego tułacza. Szukać szczęścia? Nie, chować się od samotności. Ale właśnie tam ona, samotność, bezlitośnie łamała jego duszę. Wydawało się - przed nim beznadziejność, on jest nikomu nie potrzebny, zapomniany, zdradzony. Każdego dnia ciężki powróz. Przyzwyczaił się nie bać się trudności. Bo poco? Poco jemu to wszystko? Poco pieniądze, poco jutrzejszy dzień, poco w ogóle on sam na brzegu zimnej Leny, komu jest potrzebne jego życie i komu bez niego będzie źle? Diabelskie drogi bezsensowności bytu są sprytne, subtelne, mocne i przekonujące. Stefan zrozumiał, że nie ma sensu sprzeciwiać się, bezsensowność życia można przerwać tak szybko i tak łatwo. Zaczął wybierać - jak? Kilka wieczorów planował, przymierzał do siebie samobójstwo bez jakiegokolwiek duchowego drżenia, nawet z ciekawością, nawet z podłą przyjemnością. Po krótkiej dyskusji z samym sobą zatrzymał się na... «Wypiję sobie szklankę kwasu octowego i dla pewności rzucę się do Leny».

Po pierwszym łyku zrobiło mi się źle, zaczęło wywracać mnie na lewą stronę. Drugiego łyku przezwyciężyć nie mogłem. Ale wystarczyło i jednego, żeby dostać strasznych poparzeń żołądka. Scenariusz rozsypywał się, do Leny dobiec już nie zdołałem, straszne bóle. I zacząłem, jak kiedyś w więzieniu, ciąć żyły. Brzytwa trafiła się tym razem ostra, koc w moment przesiąkł krwią. Pomętniało w oczach, koła, koła... No, jeszcze niewiele, jeszcze zupełnie niewiele i oswobodzę się od złych pęt ziemskiego, okrutnego świata. I nagle promieniem w pomętniałej świadomości - co robisz?! Grzech! Zatrzymaj się! A jak zatrzymać się, jeśli już tryska krew? Zatrzymaj się! Boże, zmiłuj się!

Wbiegł przestraszony kolega.

Karetkę, szybciej karetkę...

Do szpitala przywieziono go nieprzytomnego. Pierwsze słowo, które usłyszał, odzyskawszy świadomość:

- Umrze.

Ale lekarze mylą się, jeśli diagnozę stawia Pan Bóg. On wyżył. Pan Bóg znowu zwrócił go do ziemskiego życia, nie zmieniwszy, jednakże, jego reguł, nie zmniejszywszy głośności obelżywych i czczych gadanin, nie uczyniwszy nikogo dookoła Stefana lepszym i czystszym. Dawne życie.

- A pan, Stefanie, pan wrócił do niego taki jak dawniej?

Stefan milczy. Długo milczy.

Ponieważ powiedzieć «taki jak dawniej» nie chce, a powiedzieć «inny», znaczy nie opowiedzieć, co było dalej. I on nie odpowiada na moje pytanie. Oparzenie kwasem wywołało poważny wrzód żołądka. Leczyli długo i powolutku sytuacja zaczęła się poprawiać. Zaczął czytywać gazety, czasopisma, rozwiązywać krzyżówki. I trafiło w oczy Stefanowi Iwanowiczowi Tieriechowowi matrymonialne ogłoszenie. Kobieta szuka towarzysza do wspólnego życia. Nadzieja, ona, jak wiadomo, umiera ostatnia i ona w żaden sposób i nie chciała umierać, nawet po tym, jak poniosła jawne fiasko od dawnych dam jego ufnego serca. Podniecił się, zaczął dokładnie rozważać stylistykę listu. Tak, niby to i tak, samotny, ale chcę stworzyć rodzinę. Zaczęła się korespondencja. «Trzeba by zapoznać się bliżej». «Ja nie jestem Rosjaninem, jestem Jakutem». «To nieważnie. Przyjedź ». Ledwie podniósł się ze szpitalnego łóżka, pomknął pod wskazany adres do Czelabińska. Przyjechał. Kobieta okazała się spokojną, oszczędną, niebiedną. Dom - wielki, urządzony, pomyślny. Stefanowi wydzielono mały pokoik. «Trzeba poznać się bliżej». On odkurzał dywany, podlewał kwiaty, spacerował z psem, chodził do apteki, wymieniał w pokoju gościnnym parkiet. Rodzinne szczęście ze Stefanem nie było w planach oszczędnej kobiety. Kiedy on spróbował napomknąć, że, niby to, nie po to przyjechał, oszczędna kobieta rozłożyła ręce:

- Nie trzymam, wyjeżdżaj!

- Oto, okazuje się, jakie bywają matrymonialne ogłoszenia - mówił ze zdziwieniem.

A ja dziwiłam się z niego. Poznawszy «wdzięki Kaszyrskiego centralu», człowiek okazał się niedoświadczony w najbanalniejszych kobiecych chytrostkach.

Koniec. Na tym postawił kropkę w poszukiwaniach rodzinnego szczęścia. Odjechał. Znowu na budowę, zarabiać i o niczym nie myśleć. Ale zaczął pić. W wódce gasił, topił wszystkie swoje tak męczące trzeźwą głowę pytania - po co żyję, po co? Pewnego razu, po kacu, szedł sobie i szedł cichą ulicą północnego osiedla i wyszedł - ku cerkwi. Pamięta, jak stał parę minut w zakłopotaniu, usiłując zrozumieć, dlaczego tak długo chodził obok. Dlaczego nie pośpieszył tu natychmiast, zaraz po wyjściu na wolność. Dlaczego, dlaczego, dlaczego...

To było jedenastego października. Przed świętem Opieki Matki Bożej. Pod Jej opiekę i uczynił krok Stefan z wiatru i chłodu północnej niepogody.

- Chcę ochrzcić się, ale nie mam pieniędzy, bardzo chcę, oddam, dorobię się, ochrzcijcie mnie na kredyt.

Jako chrzczony człowiek wyszedł znowu w niepogodę, znowu w krzątaninę, znowu w poruszony ludzkimi namiętnościami świat.

Ale już nowy czas odmierzał jego kalendarz. Po kilku dniach po chrzcie dowie się, że w Swierdłowskim obwodzie, w mieście Wierchotur, jest monaster, gdzie potrzebne są mocne męskie ręce. On, nie namyślając się, tam leci.

- Jestem inżynier-budowniczy, wyższe wykształcenie, zgodny do każdej pracy - weźcie.

Wzięto go na robotnika. Dano łóżko w domu gościnnym, wpisano na monasterskie zaopatrzenie. I tu, w Wierchoturze, on po raz pierwszy poznał słodycz gorzkich łez od skruszonej modlitwy. Okazuje się, tak dużo wszystkiego trzeba wygarnąć z duszy, z powodu tak licznego posmucić się, pożałować i pomyśleć. Długo Pan Bóg czekał na Swoje zabłąkane dziecko, długo prowadził po ziemskiej, pozbawionej radości pustyni, póki nie podprowadził do drzwi cerkwi, nie wetknął, jak ślepego kociaka nosem, za jej wysokie ogrodzenie. Tu tobie jest miejsce, bezmyślny i nierozumny. Za jakimi to mirażami uganiałeś się przez życie, czego szukasz tam, gdzie jest pustka, po co usługujesz swoim namiętnościom, służalczo kłaniając się przed ich wydumaną wartością. Otwórz serce, nie ukrywaj swoich łez, obmyj nimi własne błędy, ludzką złość i okrutność...

- W monasterze już nie było pokus?

Były. Diabeł trzyma mocno, nie chce wypuszczać zdobyczy. Ja już tu, Panie, przebacz, zapiłem. Wypędzono mnie za pijaństwo, a ja przyjdę za dnia do raki (raka - relikwiarz, grobowiec - przyp. E.M.) sprawiedliwego Symeona, upadnę na kolana i płaczę, płaczę. «Przed ikoną Nieupiwajemaja Czasza» modliłem się. Boleści nie zostawiają, ale ja już wiem, jaką bronią przeciwko boleściom walczyć. Wybaczyli mi, znowu wróciłem. Cieszę się, pracuję, a dusza triumfuje. I tylko wróg radości nie lubi. Znowu przecież zapiłem, grzeszny, znowu wypędzili. Tułałem się, obok monasteru żyłem, przychodziłem i skomlałem przy bramie - nie wypędzajcie, przebaczcie. Upadłem przed przełożonym, płaczę. Znowu wybaczono mi. I znowu cieszę się, znowu proszę u Pana Boga, żeby dał mi siły pokonać grzech, zawstydzić go. Teraz nowy przeor przyszedł, igumen Filip. Wyznaczył mnie brygadzistą robotników. Według łaski Bożej, trudzę się. Pracuj i módl się - zakon monasterski. A co jeszcze dla zbawienia trzeba?

Wieczne prawdy pojmowane są nie od razu. Droga do nich jest ciernista i kręta. Ale za to, jaka radość, kiedy ich głęboki sens przenika nagle pewnego razu w obolałą duszę. Uzdrawiająca łaska zabliźniła w jednej chwili wieloletnie rany i wzmocniła odporność. Długo błądziła Stefanowa dusza-tułaczka i znalazła spokój, wykręciła na słuszną drogę.

...Człowiek w wysokich gumowych butach, spłowiałej kurtce, stoi na modlitwie. Stoi wyprostowany, nie poruszywszy się przed Carskimi Wrotami, które są tymczasem zamknięte. Ale oto one otwierają się, człowiek robi niski pokłon i znowu wyciąga się jak struna. Patrzę na jego proste plecy i wiem już, że to mój brat w Chrystusie, sługa Boży Stefan. Jakut, który przybił do cichej monasterskiej przystani dla modlitwy i pracy, dla walki z namiętnościami. Monaster jest kliniką, gdzie nie wymawiają słowa «późno». Pan Bóg nie dopuści według łaski Swojej niewypowiedzianej «śmiertelnego odejścia» grzesznej duszy. On będzie oczyszczać ją boleściami, nauczać rozumu-mądrości, błogosławić opatrznościowymi spotkaniami, pocieszać «przypadkami» i, w końcu, doprowadzi człowieka do bardzo ważnych, wycierpianych słów. Takich, jakie powiedział mi Stefan Iwanowicz Tieriechow: Bez Wierchotura mi nie żyć. Umierać tu będę.

Mówią, odjechał z monasteru ojciec Teofan, dobry batiuszka, do którego Stefan miał szczególną przychylność. Stefan smucił się i każdego dnia zamawiał moleben, żeby ojciec Teofan wrócił.

Moja modlitwa jest słaba, więc ja moleben.

Wymodlił. Ojciec Teofan znów wrócił do Wierchotura.

Płynie, płynie po cerkwi modlitwa «Da isprawitsia molitwa moja, jako kadiło pred Toboju, wozdiejanije ruku mojeju, żertwa wieczerniaja>»... «Niech moja modlitwa będzie stale przed Tobą jak kadzidło; wzniesienie rąk moich - jak ofiara wieczorna!»... (wg Biblii Tysiąclecia). Czy dusza jest ofiarą, czy życie ofiarą, czy szczególnie słone łzy przed ołtarzem ofiarnym? Prawdopodobnie i to, i drugie, i trzecie. Pan Bóg ma siłę łączyć niezłączalne. I w tym jego niepojęta mądrość. Łzy i radość, rozpacz i nadzieja, ofiara i upominek. Czyż nam znać się w źródłach tego niedopasowania? Nie. Nam cieszyć się i dziękować. Za możliwość niech i wieczornej, ale mimo wszystko jednak zdążającej na czas - ofiary.

Natalia Suchinina


Powrót