Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Trzy doby syn nie odzyskiwał przytomności. Przyjaciel urządzał wesele i jego, Aloszę, poprosił za świadka. On przyszedł w garniturze spod igły, ojciec z Francji przywiózł, w krawacie, koszuli szlacheckiego tonu. Wyskakali się, wytańczyli się. Kiedy w kamerze wideo skończyła się taśma, jej właściciel nie zmartwił się:
- W domu jest. Mam samochód, zaraz wrócę.
Alosza zdecydował mu potowarzyszyć:
- Jadę z tobą.
Pojechali. A po godzinie Alosza nieprzytomny znalazł się na oddziale reanimacyjnym. Samochód zaniosło na zakręcie, naprzeciw jechała ciężarówka... Ojciec, blady z niewyspania, siedział na szpitalnym korytarzu, wpatrując się w żółto-brązowe kwadraty linoleum. Druga doba była najbardziej krytyczna.
- Przygotowujcie się na wszystko - powiedział lekarz - nadziei mało.
I ojciec zaczął modlić się. On nie umiał. Nigdy o nic nie prosił Boga. Wszystko jakoś samo po sobie przychodziło, układało się, szło zgodnie z planem. Prawda, w młodości rozstał się z kobietą, która urodziła mu syna. Ale nie smucił się, nawet doznał ulgi: kobieta imprezowała do zatracenia, czego tylko nie opowiadali różni «informatorzy». Ona odeszła, nie walcząc o dziecko i Alosza został z ojcem. Wkrótce ojciec ożenił się, tym razem pomyślnie, macocha z Aloszą żyła w zgodzie. Ojciec grał w orkiestrze na saksofonie, do muzyki zachęcił syna. Alosza jeszcze w szkole był perkusistą w grupie «Świeży wiatr». Sami wymyślili sobie ten «wiatr», sami układali programy, ćwiczyli, latem grali na placach w parkach. Ojciec dużo jeździł na występy gościnne, pieniądze były, mogli pozwolić Aloszy na wiele. Uczyli go angielskiego, on za pierwszym razem dostał się na fakultet historyczny. Żyć, tylko żyć...
Ojciec modlił się, prosił, jak nigdy nikogo nie prosił przedtem. Błagał, nawet chciał stanąć na kolana, ale coś powstrzymywało. Chciał ścisnąć w ręce krzyżyk, ale krzyżyka na piersi nie było. I wychwycił oczyma kawałeczek nieba i tam, tam zaczął posyłać swoje gorące modlitwy: «Uratuj, ocal Aloszę, tylko ocal i będę służyć Ci, jak najwierniejszy sługa, całe życie, ile mi przeznaczone».
Na trzeci dzień Alosza otworzył oczy. Na czwarty poprosił pić. Przeleżał w szpitalu dwa miesiące i wyszedł stamtąd z laseczką, utykając.
- Pół roku woził go po sanatoriach. Cały czas myślał: powinienem, zobowiązany jestem pójść do cerkwi, ale odkładał do czasu. A potem w środku nocy nagle obudził się od palącego wstydu: nagadałem, naobiecywałem. Poszedł. I od razu do spowiedzi. Nie wiedział, co to takiego - spowiedź. Myślał, nic nie zdołam porządnie powiedzieć. Ale jakby przerwało. Tyle brudu z duszy wygarnął, ona i zaświeciła cała, czyściutka. Jakże wielka to łaska!
Dzwonnik z dzwonnicy jednej z podmoskiewskich świątyń już oddzwonił. On siedzi na ławce w cerkiewnym podwórzu i opowiada mi o sobie. Nie prosiłam, po prostu kiedy schodził z dzwonnicy, zapytałam, gdzie uczył się dzwonić, a on odpowiedział: «Nigdzie, Pan Bóg pobłogosławił i - zadzwoniłem».
Tak, Andrzej Jegorowicz znalazł w sobie siły zostawić «ciepłe» miejsce w orkiestrze. Poszedł na cerkiewnego dzwonnika. Wszyscy byli przeciwko. Żona, która uważała to za dziwactwo na stare lata, sam Aloszka, dla którego, właściwie, obrócił się ojciec o sto osiemdziesiąt stopni. Najpierw chodził do cerkwi, nieśmiało stał z boczku, przeżegnać się ręka nie podnosiła się - wydawało się, patrzą na niego ze wszystkich stron. Ale pomału przyzwyczaił się. Bardzo polubił dźwięk dzwonów, i słuchał by tak godzinami, jak rozpływa się w powietrzu, pluszcze jak narastająca fala błahowiest' (rodzaj dzwonienia). Coś takiego w duszy podnosi się, potajemne, głębokie i ręka sama ciągnie przeżegnać się. Pewnego razu powiedział kapłanowi, że dobrze, niby to, dzwonią, a on i zapytał:
- A ty nie chcesz na dzwonnika? nasz dzwonnik ożenił się, wyjeżdża, a tobie by w sam raz, jesteś muzykiem. Oto i będziesz według danego przyrzeczenia Bogu służyć. Nie byle gdzie, na dzwonnicy.
Czy można sobie wyobrazić, saksofonista w orkiestrze, sukcesy, występy gościnne, niezłe pieniądze - i wszystko to rzucić dla jakiejś dziwnej zachcianki. Ale on był niezachwiany, powiedział: «Tak zdecydowałem. Obiecałem. Za Aloszkę...» Te słowa były zbyt poważne, żeby przytaczać argumenty typu «występy gościnne, pieniądze». Żona przemilczała, syn wzruszył ramionami.
Andrzej Jegorowicz jakby urodził się od nowa. Jak on lubił odmierzać stopnie wąskich schodów, podnoszących go do dzwonu. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści trzy... Trzydzieści trzy stopnie - szczególna liczba, nieprzypadkowa i jego wynosiło ku wiatrowi, w niebiański błękit. On stał, patrząc z góry na małe cerkiewne podwórze, na bielejącą w oddali dzielnicę miasta, gdzie było uwite i jego rodzinne gniazdko, na zagajnik z prawej strony - wspaniały widok otwierał się ze starej dzwonnicy. Wciągał trochę więcej powietrza, dotykał dzwonu. Najpierw z lekka poklepywał go po prężnych bokach, potem szukał ręką «języka». I - popłynęły, polały się dźwięki w przestrzeń. I serce zamierało w oczekiwaniu...
Andrzej Jegorowicz opowiadał, a sam cały promieniał. Widocznie, łaska już dotknęła jego duszy, poznawszy ją, był szczęśliwy. Chodził do spowiedzi, próbował pościć, zaczął czytać duchowe książki. Jeden raz słyszałam, jak karcił dziewczynę w króciutkiej spódniczce, która nieśmiało zaszła do świątyni postawić świecę:
- Ty dokąd przyszłaś?! Ty do Boga przyszłaś. Czy ten strój dla Boga? I głowa u ciebie nie jest przykryta. Rozumieć trzeba.
Dziewczyna stała, opuściwszy oczy.
Andrzej Jegorowicz szybko stał się niezastąpionym człowiekiem w świątyni. Batiuszka powierzał mu odpowiedzialne obowiązki, parafianie lubili z nim porozmawiać. Dzwonnik Andrzej - tak nazywali go w cerkwi. Batiuszka nawet pozwolił mu nosić podriasnik. Andrzej Jegorowicz cieszył się, jak dziecko. Często, usłyszawszy dzwony, wznosiłam głowę i widziałam na dzwonnicy tęgą, z lekka otyłą figurę dzwonnika. Dzwoni. Służy Bogu. Za Alioszkę.
W cerkwi wszystko było dobrze. I nic nie układało się w domu. Wyjaśnienie tego jest proste. Człowiek poszedł do Boga, dusza jego otworzyła się ku wiecznym prawdom. Ale natychmiast przeciwstawiła się temu druga siła - wraża, diabelska. I puściła w ruch cały arsenał dawno wypróbowanych środków. Pierwszy środek, taki silny - gniew domowników:
- Ja zmęczyłam się, Andrzej. Ty zapomniałeś, że masz rodzinę. Wszystkie wolne dni w cerkwi, kiedy to się skończy?
On denerwował się, udowadniał żonie:
- Tak zrozum ty! Człowiek każdej niedzieli powinien chodzić na służbę, trzy razy nie poszedł - koniec, odłącza się od Cerkwi. Ile razy tobie mówiłem: chodź ze mną. A ty? To nogi bolą, to nie wyspałaś się!
- Ty, ojciec, zupełnie rozum straciłeś. No po co tobie ten podriasnik? Wczoraj widziałem Marinę z twojej orkiestry, oni jadą do Grecji. Pytają: ojciec nie opamiętał się jeszcze? Nie, mówię, ciągle wydziwia...
On nacierał na syna:
- A ty dlaczego bez krzyżyka chodzisz? Ile razy mówiłem: włóż krzyżyk. Łańcuszek porwał się? Kup na jedwabnym sznurku, on nie porwie się. A co mówią o mnie, nie moja sprawa. Ja swój wybór uczyniłem.
Alosza ze złością sprzeciwiał się.
Jeden raz byłam u nich w domu. Dzwonnik Andrzej zaniemógł i musiałam wziąć u niego klucze od dzwonnicy. Trwał post i pierwsze, co poczułam, wszedłszy do mieszkania, zapach smażonych kotletów. Tak, pomyślałam, nielekko Andrzejowi zbawiać się w takich obcych mu warunkach.
On samotnie leżał pod kraciastym pledem i czytał Teofana Zatwornika.
- Oddzieliłem się od nich - zakomunikował mi. - Teraz sam sobie gotuję. Widzi pani, co wyczyniają? Oni koniecznie potrzebują w post kotletów. To oni specjalnie, na złość mi. A wieczorem ja - na modlitwę, a oni telewizor włączą, serial im, widzi pani, trzeba oglądać.
Konflikt narastał. Dzwonnik Andrzej zaczął nocować w stróżówce. Jakoś tam przyszedł Alosza:
- Wystarczy wydziwiać, ojciec. Kto ciebie wypędza? Zrozum, ja nie mogę pościć. Dziwię się, jak ty wytrzymujesz. Czyż to tak ważne dla duszy, je człowiek mięso czy nie? Nie rozumiem.
- I nie zrozumiesz! Do cerkwi nie chodzisz, jak możesz zrozumieć! Krzyżyka znowu nie włożyłeś? Nie będę rozmawiać, póki bez krzyżyka chodzisz.
Znowu został w stróżówce. Kupił sobie grzałkę, paczkę cukru, herbatę. Zaczął żyć kawalerskim życiem. Przychodziła żona. Jednak nie zaczęła rozmawiać z Andrzejem Jegorowiczem, od razu poszła do batiuszki. Ten słuchał jej, chmurzył się. Potem udał się do stróżówki i długo był wewnątrz. Już i nie wiem, o czym oni rozmawiali, tylko następnej niedzieli dzwonnik przeszedł obok mnie z jakąś ponuro-zdecydowaną twarzą.
- Andrzeju Jegorowicz, ze świętem pozdrawiam!
- Dla kogo święto, a dla kogo pokusa. Batiuszka mówi: do domu wracaj. Za żadne skarby! Mnie tam nie chcą słuchać. Robią wszystko na złość. Nie, niech najpierw przyjdą do cerkwi. Krzyżyki włożą, nauczą się postne dni uznawać. Niech pokajają się.
Był bardzo rozgniewany. Nie chciałam prowadzić z nim rozmowy. Wkrótce znowu nowość: dzwonnika Andrzeja rzuciła żona. Odjechała do rodziców razem z Aleksiejem. Andrzej Jegorowicz wrócił do pustego mieszkania. Całego nie zajmował, urządził sobie najmniejszy pokój: powiesił ikony, zapalił lampkę oliwną. Coś niezrozumiałego wydarzyło się z jego wyglądem. On przytył i ściemniał na twarzy. Nie było więcej w jego oczach tej radości, pogodnej uroczystości, która wcześniej dodawała mu uroku. Zaczął jakoś z urazą zaciskać wargi, w głosie pojawiły się płaczliwe intonacje. Wcześniej lubiłam porozmawiać z nim po tym, jak oddzwoni w niedzielę, teraz z jakiegoś powodu nie chciało się. A on, jakby celowo, do mnie z rozmową, jakby tylko i czekał.
- Moja przyjeżdżała. Myślałem, godzić się, okazało się - po dowód osobisty. Będę, mówi, o rozwód podawać. Ja jej powiedziałem, że nie uważam się za jej małżonka - my przecież ślubu cerkiewnego nie mamy.
Jeden raz nieśmiało spróbowałam mu wytłumaczyć:
- Drogi Andrzeju Jegorowicz, poszedłby pan do żony, pogodziłby się. Może, uda się, znajdziecie wspólny język. I Alosza na pana czeka. Zastanowi się pan, jak on się czuje.
- Nie spodziewałem się po pani - odciął się dzwonnik. - Przecież pani popycha mnie do grzechu. Dziwne, bardzo dziwne...
A Aloszka wkrótce wziął i się ożenił. Dziewczyna zupełnie młodziutka, ledwie nie po szkole, solistka z ich «Świeżego wiatru». Ojciec nie poszedł na ślub, powiedział: bez ślubu cerkiewnego nie uznaję. A oni zdecydowali z tym wstrzymać się. I znowu - kosa na kamień. Alosza zamieszkał u teściowej. Żona, podobno, zostawiła Andrzeja Jegorowicza zupełnie. Życie pomyślne, udane, nagle wykosiło się, przeinaczyło. Jak nie rzucał się dzwonnik Andrzej, niesłodko mu było samemu w pustym mieszkaniu.
A potem ja na trzy lata wyjechałam z Moskwy. Wróciłam wiosną, akurat przed Wielkanocą. Na służbę przyszłam wcześniej, ale jak nie wyglądałam na dzwonnicy dzwonnika Andrzeja, nie zobaczyłam. Na jego miejscu był chudziutki czarnooki młodzieniec.
- A Andrzej-dzwonnik, Andrzej to gdzie?
- Dzwonnik Andrzej? Nie znam takiego.
Padał deszcz. Skakały w kałużach bąble. Niedzielny dzień nie obiecywał długo oczekiwanego słoneczka. Śpieszyłam się na służbę i nagle zobaczyłam go. Z początku zwątpiłam: tak bardzo był jakiś poważny, syty. Człowiek trzymał nad sobą wielki czarny parasol i ostrożnie obchodził kałuże. Zrównaliśmy się i nieco zwolniłam krok:
- Andrzej Jegorowicz? Dzwonnik Andrzej?
- Dzwonnik Andrzej... Tak, była taka przygoda w moim życiu. Dzwoniłem, zdarzało się. Teraz oto znowu w orkiestrze. Tak powiedzieć, wróciłem na swoje tory.
Między nami była głęboka kałuża, przeszkadzała wpatrzyć się w jego oczy. Ciągle jeszcze wydawało mi się, że to inny człowiek, podobny, ale nie on. Ale nie, oczywiście, że on. Tylko bardzo już się poprawił. Lata, oczywiście, ale czy na pewno one są tego przyczyną?
- Pani na służbę? Dobry uczynek. A ja nie mam kiedy, ciągle krzątanina. Śpieszę się na próbę. Za miesiąc są ważne występy gościnne.
Po wielkiej kałuży skakały bąble. Deszcz nie przestawał, nabierał siły. I poszliśmy każde swoją drogą.
W cerkwi mi opowiedzieli, że dzwonnik Andrzej dawno zwolnił się. Najpierw miejsce było puste, potem wzięli młodego chłopca. Pomiotawszy się samotnie, Andrzej Jegorowicz wrócił do żony, która postawiła mu konkretne warunki: Albo ja, albo podriasnik. Podriasnik on zdjął, potem zaczął coraz rzadziej chodzić na służbę, unikał rozmów z batiuszką. Tego zapału, z którym wszystkich demaskował, na długo nie wystarczyło.
Tak bywa: człowiek zwraca się do Boga, Bóg słyszy go i wtedy człowiek, uskrzydlony wiarą i nowym, niepodobnym na nic uczuciem, udaje się w podróż po pobożnej drodze. Jemu wydaje się, że ma wiele sił, przed nim wieczne święto Bożej obecności. Ale przed nim - wypróbowania. I wypróbowanie, przede wszystkim, na miłość do tych, kto tej drogi jeszcze nie dostrzegł. Pogodzić by się trzeba, zaopatrzyć się w cierpliwość, a nie włazić na barykady, nie rzucać w ludzi brukowcami zdemaskowania. Ale o ile łatwo rzucić brukowiec, o tyle trudno opuścić już podniesioną rękę. Dzwonnik Andrzej, który dostrzegł swoją drogę, przemocą wciągał na nią bliskich, a oni mają swoją drogę. Jemu trzeba by poczekać cierpliwie, a on nie zdołał. Maleńkie kiełki wiary więdły od jego pośpiechu, jakby gradem je pobiło. I oto już, pobity, wraca on na tory swoje, nie zrozumiawszy ważnego: wiara to wysiłek, a nie nagła, chwilowa kampania.
I jak kiedyś racji nie mieli domownicy, tak teraz winni i cerkiew, i dzwonnica, i batiuszka, i każdy niedzielny dzień, tu spędzony. Wszyscy, oprócz niego samego - dzwonnika Andrzeja, saksofonisty Andrzeja Jegorowicza. Nie wystarczyło miłości, nie wystarczyło cierpliwości. Nie wystarczyło wytrwałości, żeby dotrzymać danego Bogu przyrzeczenia. Mówią, teraz wielu ludzi, zwracających się do Boga, pragnących żyć według ustawu Cerkwi, demaskuje tych, którzy jeszcze nie dojrzeli do ich «podwigów» (wyczynów) Oni szybko wypalają się i wracają «ze słusznej drogi» na tory swoje. Prawdopodobnie, takich dużo. Ale jeden z nich, dzwonnik Andrzej, ciągle nie znika z mojej pamięci. Już długo go nie widziałam. Niedawno przeszła pogłoska, że jego Aloszka, ukochany, wymodlony przez niego w izbie przyjęć Instytutu Sklifosowskiego, popadł w narkomanię. Czy to złe języki się cieszą, czy to i prawda. A może, winne wszystkiemu dane, ale nie wypełniane do końca przyrzeczenie i niesie na sobie teraz Aloszka ciężar niewypełnionego ojcowskiego słowa?
Dzwoni, dzwoni dzwon na starej dzwonnicy. Trzydzieści trzy schodki prowadzą do góry i nielekko podnosić się po nich do niebiańskiego błękitu. A na dół... Na dół - to o wiele łatwiej, dlatego i szybciej. Czarnooki młody dzwonnik bez wysiłku wspina się po stromych stopniach. Zaraz zadzwoni. Ale nie przestraszy nas swoim dzwonieniem, a nakarmi siłą, która tak potrzebna wszystkim nam, żeby kochać, przebaczać, cierpieć, czekać. Żeby wypełniać przyrzeczenia.
Podriasnik – powszednia, nieoficjalna wierzchnia szata na co dzień duchowieństwa prawosławnego
Natalia Suchinina