Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Ona wiedziała: tam, tuż za zakrętem, nigdy nie wysycha kałuża i trzeba wziąć odrobinę w prawo. Ale i w prawo są trudności - głęboka dziura w drodze w wykruszonym asfalcie. Zeszłego lata była, to i teraz jest, dokąd miała się podziać... Ta dziura w drodze wiele ją wtedy kosztowała. Kula ześliznęła się i, straciwszy równowagę, leciała do tyłu, cudem utrzymawszy się na drugiej kuli. Pamięta, od ostrego uderzenia wtedy długo bolało pod łopatką. Ten strach utrwalił się i oto przypomniał o sobie po roku: głęboka dziura w drodze w wykruszonym asfalcie...
Ale wszystko jedno swobodnie było na duszy. Wiosna tylko zaczynała się wtedy, rozesławszy jak obrus-samobrankę* pod jej niepewne nogi wesołą ścieżkę - czerwiec, lipiec, sierpień. Wszystkie letnie miesiące można powolutku wychodzić z domu i powolutku (dokąd się śpieszyć?) posuwać się naprzód w stronę cerkwi. A tam posiedzieć na przytulnym podwóreczku pod wysokim klonem, póki parafianie nie zbiorą się na służbę i samej zająć miejsce przy lewym chórze. I stać, i modlić się, i cieszyć się, i dziękować Bogu, że i jutro znowu (tylko, aby deszcz nie padał, wtedy ślisko) przyjdzie tu obowiązkowo. Potem, po służbie, ona znowu usiądzie na ławkę i wyjmie z polietylenowego pudełka kanapki. Potem poczyta gazetę, potem długo będzie patrzeć na rozkwitniętą gałąź bzu, potem - łowić spojrzeniem migającego motyla. Śpieszyć się nie ma gdzie. Wieczorem znowu służba i przemierzać kulami miasto żadnej racji nie ma. Póki dowlecze się do domu - znowu wychodzić. Oto i siedzi na cerkiewnym podwórzu, spędza czas. Bywa, dosiądzie się kto, porozmawiają. Bywa, na herbatkę zaproszą do cerkiewnego refektarza. Ale i bez herbaty dobrze - lato, pora błogosławiona.
A zimą ona tęskni do motyli i bzu, do nieprędkiej błogosławionej pory. Jedyne jej powiązanie z Bożym światem - mały lufcik. Ale w przygnębienie nie wpada. Oczekuje wiosny. Oto i pantofle sobie zimą zamówiła na lato, szkoda tylko, ortopeda zrobił czarne, ona chciała jaśniejsze. Latem jaśniejsze lepiej.
- Pamięta pani, w zeszłym roku jaka gołoledź była? - pyta mnie Galina.
Kiwam głową, chociaż sama nie pamiętam. Wstyd, że nie pamiętam, że to nadzwyczajne dla niej okoliczności, kiedy rozjeżdżają się kule i droga mierzy się metrami - oto do kiosku, do tego krzaka, do schodka, dla mnie o tyle nieznaczące, że pamięć nie zachowuje tego, umieszczając w siebie zdarzenia poważniejsze. Zeszłej zimy wybrałam się na tydzień do domu wypoczynkowego, codziennie na nartach, a czy była gołoledź?
Dobrze, kiedy nas stawiają na miejsce. Dobrze, kiedy nam pokazują «ciężko, szorstko, wyraźnie» całą bezzasadność naszych problemów, całą próżność mnóstwa naszych zajęć, którymi nauczyliśmy się usprawiedliwiać własne niedbalstwo i najprymitywniejsze lenistwo. Obok tej kobiety, znającej cenę łyku świeżego powietrza z lufcika, stu kroków do najbliższej apteki i telefonicznego dzwonka z szablonowym «co słychać?», nie wypada stroić się w jaskrawą odzież własnej wartości. Mając tak dużo wszystkiego, nie umiemy najprostszego: cieszyć się, że masz dwie ręce, dwie nogi, uszy, żeby słyszeć, oczy, żeby widzieć, serce, żeby współczuć.
Galina Azarowa nie wie, co to takie - kiedy człowiek ma dwie nogi. Dzieciństwo, kiedy ją, trzyletnią, matka przywiozła do szpitala i, usłyszawszy straszną diagnozę, zostawiła w izbie przyjęć, w pamięci nie zachowało się. Zachowała się, chyba, gałązka czeremchy, stercząca przed oknem i do której można było sięgnąć wzrokiem i to solidnie skosiwszy oczy. Gałązka drżała na wietrze, a Galina po niej odmierzała swoje kalendarzowe radości i zmartwienia. Gałązka zamigotała w słabym przedporannym przywidzeniu - wkrótce będzie boleśnie: przyjdzie gruba pielęgniarka, zrobi zastrzyk. Ale za to kiedy gałązka pewnie zaglądała ze słonecznego świata w lekki półmrok sali - przynosili kaszę i kakao z ciastkami. Słodkie kakao i kruche ciastka. Na kołdrze po nich zawsze okruchy.
Czternaście lat leżąc w gorsecie na pleckach, skosiwszy oczy w okienko i strząsając okruchy z kołdry maleńką słabą rączką, rosła dziewczynka. Nazywali ją Gala. Galka. Galeczka, jak kto. A ona - Michaił Grigorjewicz, Anna Nikołajewna, ciocia Zoja, Spiridonowna, stróż Wasilij i nigdy - mama. Chciała wymawiać to słowo, ale jakimś zmysłem dawała się wyczuć bezużyteczność pustego dźwięku i dziewczynka milczała.
A mama była. Bardzo piękna. Subtelny profil, wysokie czoło, zgrabna figura. Zostawiwszy dziewczynkę w szpitalu, wkrótce wyszła za mąż, urodziła syna i była szczęśliwa, z każdym rokiem zbierając za świątecznym stołem gości i odmierzając imieninowe kalendarze jej syna Saszeńki - roczek, trzy, pięć...
- Bardzo ciekawie żyliśmy w naszym sanatorium. Kto tylko nie przyjeżdżał do nas, Lew Oszanin, Mariesjew, artyści wszelcy. Jakie poranki były! Organizacje patronackie prezenty dawały, drogie... Nas rozpieszczano. Nie, nie, nas żałować nie trzeba, mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo - przekonuje mnie Galina.
A dla Saszeńki trzy, pięć, osiem... On nie wiedział, że słowo «mama», podzielone przez Pana Boga na dwoje, dostało się jemu jednemu według niezrozumiałego na razie prawa. Jak nie wiedział, że można żyć leżąc, kręcąc ogoloną głową po państwowej poduszce, jak można cieszyć się z kolektywnych urodzin i przyjmować z wdzięcznością prościuteńkie pocztóweczki, podpisane akuratną ręką: «Twój sąsiad z sali Alosza». Oni rośli rozpieszczeni. Sasza - przez mamę, Galina - przez przejezdnego poetę i śmiesznego wujka-sztukmistrza, który pewnego razu wydobył spod jej poduszki czerwoną papierową różę. I bardzo długo ciągnęły się ich równoległe życia, nie mieszając, nie przecinając się, nie przypominając o sobie, dopóki, wbrew wszelkim fizycznym prawom, przecięły się one nagle pewnego pamiętnego dla brata i siostry dnia.
Spotkali się. Gala, wypisawszy się po czternastoletnim leczeniu, z laseczką i lekką torbą, w której jedna zmiana bielizny, przyjechała do babci, ponieważ tylko jej adres znała. A tam Sasza! Jej młodszy brat, pozostawiony przez mamę na opiekę babci, ponieważ tam mu będzie lepiej - świeże powietrze, cisza, mleko.
Nie zdążywszy zostać siostrą, ona została niańką. Uganiała się za bratem, stukając laseczką po pokrzywowych zaroślach, karmiła z łyżki, czytała «Czerwonego Kapturka». Razem pisali listy do mamy i razem cierpliwie czekali na odpowiedź...
- Czy kochałam brata? - powtarza moje pytanie, twierdząco kiwając głową i uśmiechając się. - Jak można nie kochać rodzonego brata? Kochała. On śliczny był, wysoki.
- Był?
- Rozpił się. Bardzo pił i rozum stracił. Zaczął włóczyć się. I przepadł. Szukaliśmy bardzo długo, ale nie znaleźliśmy. Kilka lat już.
To wszystko zdarzy się dużo później. A najpierw u brata wszystko będzie pięknie i po-dobremu. I Galina, jak człowiek wrażliwy, delikatny i przyzwyczajony zadowalać się małym, odejdzie w bok z jego pomyślnej drogi. Jej zdrowie znów pogorszyło się, laseczka od ciężkiego chwiejnego chodu już nie ratowała, zastąpiły ją masywne kule. Zestarzała się babcia. Galina nie namyślając się otwiera dla niej drzwi swojego mieszkania, odstępuje jej swoją kanapę przy okienku. Sama jakoś... Babcia na starość stała się kapryśna, dokuczliwa. Gala płakała nocami od bezsilności, od bólu w kręgosłupie, a rano wchodziła, starając się nie stukać kulami, do pokoju babci, życzliwie uśmiechając się.
Prawdopodobnie, ani razu nie dostrzegła babcia, tak skupiona na swoich niedomaganiach i żalach, mężnego człowieka w swojej wnuczce, która stała na kulach twardziej, niż inni na zdrowych, mocnych nogach. Nie dostrzegła, ponieważ nie wpatrywała się ani w jej oczy, ani w chód przychodzący z wysiłkiem. I tak odeszła w świat inny - skupiona na sobie. A Galina modliła się za bezdomną babciną duszę i do tej pory się modli. Ona i wtedy, i teraz uważa siebie za człowieka, który otrzymał od Pana Boga wielką łaskę - wiarę w Jego Opatrzność, w najwyższą miłość. I kiedy znajomi sceptycy kiwali na jej kule z cynicznym pytaniem: «Co też twój Bóg ciebie bez nóg w życie wypchnął? Ona tylko milczała i ze współczuciem wzdychała. Co powiesz, jak objaśnisz to, co nie każdym słowem wyrazisz? Oczywiście, sceptycy, nawet najbardziej przekonani, oszukiwali. Nie mogli oni nie widzieć, że ta kobieta, według wszystkich miar pokrzywdzona, uboga, pozbawiona nie tylko radości macierzyństwa, ale i znacznie mniejszych radości, których nie można zliczyć (popływać w morzu, zrobić generalne sprzątanie w mieszkaniu, kupić nowe sandałki, zatańczyć walc, pospacerować przed snem po mieście, pojechać w gości, wyparzyć się w bani, przepleć grządkę...), ta kobieta w czymś bardzo ważnym prześciga ich. I to «coś» z dziedziny ducha, dziedziny im tajemniczej i straszącej. Oni rozumieli, że źródło jej zalet i jasnej radości od tego że żyje, w jej wierze, ale zajrzeć głębiej bali się, aby nie zobaczyć tam własnego ubóstwa i upośledzenia, własnego «inwalidztwa». A ona żyła, nie podejrzewając nowej próby...
Był wieczór. Zadzwonił telefon. Znajomi dzwonią długo, wiedząc, że ona szybko do telefonu nie podejdzie. Ten zaś telefon urwał się, ale potem znowu...
- Chcę z Galą - głos ochrypły, starczy, chory.
- Ja jestem Gala.
- A ja jestem twoją mamą. Witaj, córeczko...
Ona nie zachwiała się na swoich kulach. Cicho powiedziała:
- Witaj.
Potem Gala do późna dzwoniła do znajomych, prosiła wziąć taksówkę i jechać pod daleki nieznany adres po mamę. Po mamę, której jest źle, mamę, która sparaliżowana i nad którą znęcał się Gali brat: Głodził ją głodem, nawet bił. Mamę, która, przybrawszy minutę, podpełzła do telefonu i dopiero za drugą próbą wybrała numer swojej córki, która wyrosła bez niej i zdążyła zestarzeć się bez niej. Telefon cudem podpatrzyła u syna.
Mamie Gala oddała swoją ukochaną kanapę przy okienku. Tą samą, którą kiedyś oddała babci. Mama długo nie mogła najeść się. Łapczywie zjadała obiad, potem prosiła o herbatę, potem jeszcze o coś smacznego. Gala całymi dniami stukała kulami z pokoju do kuchni, smażyła, parzyła, rozgrzewała, po nocach podnosiła leki, a jeszcze siedziała obok, słuchając strasznych opowiadań mamy, która nacierpiała się u rodzonego syna.
A kiedy mama zasypiała, Galina płakała. Płakała od bólu w kręgosłupie i od zmęczenia w słabych nogach, a jeszcze od tego, że jutro będzie straszny dzień - sobota. Dzień, kiedy sparaliżowaną mamę trzeba myć; a zrobić to ponad jej siły, ponieważ - kule, ponieważ - niemoc.
- Galka - wesoło zawoła ją rano mama - daj mi Galka, analgin, głowa coś rozbolała.
- Zaraz, mamo, zaraz. - Jak dobrze, że ona nie domyśla się mojego smutku, jak dobrze, że ona nie widzi, jak mi ciężko.
Jej mówili różnie. Głupią nazywali. Kręcili palcem przy skroni. Nawet proponowali swoją pomoc, żeby urządzić matkę w domu starców.
- Do domu starców kiedy córka żyje? Opamiętacie się! - tłumaczyła znajomym. - Kiedy córka żyje...
Czas szedł. Mama długo przyglądała się na zdjęcia Gali. «To ja na Pierwszego Maja, do nas przyjeżdżali z cyrku, nawet niedźwiedzia tresowanego przywozili, wyobrażasz? A to moje urodziny, cała nasza sala: Tania Zacharowa. Jewgienija Pietrowna, Tanieczka... A chcesz, opowiem, kim w dzieciństwie chciałam być? Za nic nie domyślisz się - lotnikiem! Leżymy w sali i marzymy. Ja lotnikiem, a Ludka Borisowa - baletnicą. Ja jej mówię, gdzie tobie na baletnicę, u ciebie jedna noga na pięć centymetrów krótsza od drugiej. A ona - zechcę i będę. A ja lotnikiem. Leżę w gorsecie gipsowym po uszy, a sama do lotnictwa...»
Mama śmieje się. Wesoło i Galinie. Potem oglądały zdjęcia mamy. Piękna. Subtelny profil, wysokie czoło... Podnieść mamę, żeby zmienić bieliznę, nawet obrócić na drugi bok, Galina nie mogła, wykąpać tym bardziej, prosiła znajomych: zapłacę, pomóżcie. Nie znalazło się chętnych. I wtedy ona zastukała swoimi kulami po znajomej drodze z dziurą w wykruszonym asfalcie. Do świątyni. Do kapłana. Ze swoją biedą i swoją bezradnością.
- Bracia i siostry! Pomóżcie, kto może. Kobieta-inwalidka nie w siłach pielęgnować sparaliżowaną matkę - zwrócił się batiuszka po kazaniu do parafian.
Parafianie nie zaczęli osądzać, że niby to, sama winna, trzeba było wcześniej myśleć... Kilka kobiet natychmiast po służbie przyszło do Galiny, uprały bieliznę, umyły okna, wykąpały mamę, uczesały, położyły na chrzęszczących krochmalem prześcieradłach. Ustaliły dyżury według kolejności. I każda chociaż ma rodzinę, kłopoty, cudzy ból przyjęły jak swój. Prawosławne litościwe rosyjskie kobiety. «Grzeszna jestem - powiedziała jedna z nich. - Przecież kiedy pielęgnowałam mamę Galiny, w myślach osądziłam ją nie raz. Córkę porzuciła, przehulała życie. Zmieniam jej prześcieradła, a sama osądzam, grzeszna...»
Nie moja sprawa usprawiedliwiać tę kobietę. Ale nie powstrzymać się, widać. Ponieważ, zwaliwszy na siebie cudzą biedę, nie obrzydziwszy się brudnymi prześcieradłami załatwiającej się pod siebie staruszki, ta kobieta właśnie jawiła nam wzór moralnej czystości i nawet w swojej pokornej świadomości własnej niemoralności udzieliła nam, nie wiedząc o tym, lekcji prawdziwej chrześcijańskiej miłości.
A co już o Galinie mówić? Piąte przykazanie Boże «Czcij ojca twojego i matkę twoją» stało się dla niej nie powodem do rozważania i mędrkowania, a niewzruszonym zakonem życia. Ciągle próbowałam według domysłów odkryć - nie, na pewno jednak, ukryła ona żal do matki, która porzuciła ją, ukryła, no mimo wszystko? Póki nie zawstydziłam się własnego uporu. Nie nasza sprawa. Naszą sprawą ukłonić się jej w pas, za to, że w brudnym odmęcie podeptania zakonów Bożych, w fałszu, oschłości, Galina zaznaczyła sobą małą czystą wysepkę, gdzie wszystko - prawda. A czarna przestrzeń, w której jest wysepka, już zbawiona.
Bólem mamy podeptawszy własny ból, ta kobieta odniosła zwycięstwo nad naszą dmuchaną pomyślnością i naszym dmuchanym zdrowiem. W tym doniosłość jej życia, w tym jego piękno.
A mama niedawno umarła. Lekarze okazali się bezsilni wobec kilku naraz strasznych diagnoz. Ciężka była jej śmierć. Na czterdziesty dzień Galina zaprosiła swoich dobroczyńców wypić po kieliszeczku wina i wspomnieć jej drogą mamę. Ona tak i powiedziała: «Drogą mamę...»
Natalia Suchinina
Obrus-samobranka — czarodziejski obrus, figurujący w rosyjskich narodowych bajkach i napisanych według ich motywów literackich utworach, zdolny sam się serwisować. Żeby nakryć na stół, wystarczy rozwinąć obrus i on natychmiast będzie zastawiony różnorodnymi daniami. Po zakończeniu posiłku wystarczy zawinąć brudne naczynia i resztki w obrus — wszystko zniknie.