Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


ŚNIEŻYNKA DLA ZEKÓW

I oto następował on - ten upragniony dzień. Ubierali ją w zwiewną suknię z cekinami, wplatali w warkocze po wielkiej kokardzie, na nogi - skrzypiące leciutkie kozaczki. Ona chowała się za choinką, mała Dziewczynka-Śnieżynka, która naczytała się i nasłuchała się bajek o pięknych nie do opisania księżniczkach, królowych, wróżkach. Czekała na odpowiedzialny i wspaniały moment swojego wyjścia.

- Kto na święto do nas przyszedł!

Poszła. Powolutku, z wdziękiem, przestawiając nogi w białych kozaczkach, potrząsając loczkami, w ciemną plamę sali, wychwyconą przez wielokolorowość choinki. Poszła... Święto! Nowy Rok! Przyjemne męczenie się. I oto już wciągnęła utrwalony zapach pasty do butów i oto już ogolone głowy obstąpiły jak palisada malutką, pocieszną dziewczynkę, małą ślicznotkę z zapomnianej dziecięcej książki.

Od tamtej pory wiele zapomniała z tego noworocznego scenariusza. Ale intensywny zapach pasty do butów odcisnął się w jej zmysłach, stał się symbolem Nowego Roku, jej święta. I święta tych, dla których wstępowała w ten skrzący się wypastowany krąg. Kryminalistów, młodocianych przestępców. Zeków.

Tu, w przedmuchiwanych wiatrem stepach, gdzie nieduża, ale na «bezrybiu» pokaźna góra łaskawie pozwoliła otoczyć się małej wiosce, osiadła kolonia. Kolczasty drut, wieże, szare jednostajne bloki. Strefa. A za strefą - wolność. Kawałek ziemi, po którym jak drobna zmarszczka domy współpracowników. Ten kawałeczek «wolności» jest gęsto zaludniony. Kolonia jest wielka, a osiedle na uboczu, dlatego wszyscy, którzy tu urodzili się i wyrośli, nabywają tę wolność sobie w dziedzictwo. I Larysa Iwanowna Sokołowa w jej posiadanie weszła. I chociaż marzyła jak w bajkach o książętach i kryształowych trzewiczkach - życie spokojne i beznamiętne doprowadziło ją do jedynej decyzji - zostać tu, żeby żyć, wyuczyć się, wyjść za mąż, urodzić córeczkę. Każdego rana - skrzypienie obojętnych zasuw, przepustka do okienka. Do strefy - ze strefy. Z pracy - do pracy. Dni powszednie, dni powszednie, święto - jak zapałką pstryknąć, znów dni powszednie...

Dawno ją znam. Oczywiście, nie z czasów Śnieżynki, ale wszystko jedno, dawno. Dla mnie pracujący w strefie ludzie - żylaści męczennicy, skazani na wczesny cynizm, gruboskórność. Inaczej jak wytrzymać tu za kolczastym drutem ogrodzenia?

Więcej takich znajomych nie mam. Larysa jest jedynym psychologiem w kolonii dla nieletnich, z którą zetknął mnie los. Tak i dotychczas nie wiem, co wchodzi w obowiązki takiego psychologa. No, prawdopodobnie, testować dzieci, prawdopodobnie, rozpowszechniać wśród nich anonimowe ankiety typu «pożałował - nie pożałował, wszedł na drogę poprawy - nie wszedł na drogę poprawy», prawdopodobnie, przeprowadzać z nimi indywidualne rozmowy w cztery oczy. Ale Larysa żyje tu jakoś inaczej. Jakoś inaczej myśli i czuje. Ona w samym gąszczu «zekowskiego» życia, ono wpisane w nią nie przypadkową, a bardzo twardą, bardzo jasno napisaną linijką. Jakoś, przebywając w strefie, spróbowałam przeprowadzić eksperyment. Zapytałam jednego, drugiego, trzeciego więźnia, jako kto pracuje Larysa Iwanowna Sokołowa w kolonii. Jeden ramionami ścisnął: «Kiedy ja tu trafiłem, ona już tu była». Drugi w ogóle rozpędził się: «Zastępcą naczelnika kolonii jakby». Trzeci powiedział: «Nie wiem» - poradził zająć się swoimi sprawami. A czwarty, ten okazał się nie frajer: «Psycholog - obwieścił radośnie, - u niej na drzwiach gabinetu napisane «psycholog». A na moje pytanie, czym zajmuje się psycholog w kolonii, zdradził:

- Spektakle stawia.

O spektaklu osobna powinna być rozmowa. Spektakl rzeczywiście był. Na ubiegły Nowy Rok. Larysa sama napisała scenariusz: los nastolatka po opuszczeniu strefy. Ona nie próbowała zaokrąglać w nim ostrych kantów - jak jest, tak i jest, pożył trochę po ludzku i owinęło chłopaka - nieodwzajemniona miłość, brak pieniędzy, pokusy wolnego świata... Niech, niech poznają siebie, niech zastanawiają się, niech boją się, niech przygotowują się do tego, że tak upragniona tu dla nich wolność to i walka i rozczarowania, a jeszcze praca, okropna praca nad sobą. Niech przygotowują się.

Scenariusz chłopcy zatwierdzili. Z powagą kiwali głowami na pytania Lrysy, czy wszystko tu zgodnie z prawdą, a role zaczęli rozdzielać, ledwie nie pobili się. Śpieszyli się do noworocznego święta, powtarzali sceny po sto razy, dekoracje sami z «podręcznych środków» wykonywali. Tylko jakie u małoletniego zeka podręczne środki? Paradny beret, walonki i firmowa kurteczka z etykietką. A oto Larysa, ta, oczywiście, wyposażyła w dekoracje wszystkie trzy akty przedstawienia. Kretonowy, prawie nie noszony szlafrok, futerko córki z merynosów, mężowska królicza czapka, obrus w dużą zieloną kratkę, a kosmetyki! Od tajwańskich różów po francuski tusz do rzęs - charakteryzowali się chłopaki sumiennie.

- Siedzę w pierwszym rzędzie i nagle widzę, jak bohater spektaklu czymś rzuca w drugiego bohatera spektaklu. Dostrzegłam! Mój ulubiony, mój stareńki pluszowy pies! A wieczorna suknia żony prowodyra bandy z naszych kuchennych firanek. Mama, mama... - dzieli się radością córeczka Larysy Natalia.

Larysa i sama grała w spektaklu. Tę samą żonę głównego bandyty. Niepedagogicznie? Łatwo rozważać, co jest pedagogiczne, a co nie, w przestronnych gabinetach z widokiem na kremlowskie nabrzeże. A tu, na małym kawałeczku ziemi, u podnóża góry, tysiąc kilometrów od kremlowskiego nabrzeża, na kawałku, otoczonym trzema rzędami kolczastego drutu, trzeba żyć. I żyć według prawdy.

Nie napisałam ani jednej recenzji na teatralne postawienie, nie bardzo orientuję się w mądrościach reżyserstwa, ale mówię z przekonaniem: w tym spektaklu - w każdej jego scenie, w każdym zdaniu, w dekoracjach ze starych koców i firanek Larysy, ze sklejkowych pomalowanych tarcz, w pomylonych zdaniach i podpowiedziach głośnym szeptem zza kurtyny - żyła prawda. I już wtedy, przechadzając się po scenie w szalikach Larysy, bezwstydnie przekręcając tekst, chłopaki wierzyli, że oni wyrwą się. Wierzyli, że i wolność podobnie pokonają, jak pokonają swój okres odsiadki, jak pokonają straszny wyłom w dopiero zaczynającej się biografii.

Prawda, potem, później, spektakle jakoś przestały pracować. Zainteresowanie do niech przepadło, ładunek optymizmu wygasł, chłopcy więcej wykręcali się żartami, a to i unikali rozmowy na ten temat. Larysa uważa, że ostatnio trafiają tu szczególnie moralnie okaleczone chłopaki. Życie tak przejechało się po nich swoim ciężkim walcem, że oni, nie zdążywszy pobyć dziećmi, stali się staruszkami - cynicznymi, pozbawionymi wiary, słabymi. Takich spektaklem nie rozbudzisz. Co robić? Jej posady jeszcze nikt na razie nie zlikwidował i ona każdego ranka wyciąga do okienka dyżurnej oddziału swoją przepustkę i przechodzi - do strefy. I znowu dni powszednie, dni powszednie, jak zapałka pstryknie święto, i znowu dni powszednie...

Wszyscy przyzwyczaili się i współpracownicy, i chłopcy, że ona Śnieżynka-bywalec. I chociaż teraz córeczka jej, Natalia, dużo starsza od tej dziewuszki w kokardach i białych kozaczkach, a Śnieżynka tak i została jej bezdyskusyjnym społecznym obowiązkiem. Akurat to prawda, jeśli pomyśleć, kogo jeszcze wysłać z Dziadkiem Mrozem do noworocznej choinki z prezentami? Kucharka trochę «niestrojna», nauczycielka literatury jest babcią dwóch wnuków i jednej wnuczki, sekretarka z kancelarii mogłaby, ale ona nie ma wstępu do strefy, akurat boi się: zeki, kto wie, co u nich w głowach...

Kolejny raz pisze scenariusz, wplata w swoje jasnowłose kędziory sztuczny warkocz i - dookoła choinki, prowadzić korowody w przesiąkniętym zapachem pasty do butów oraz obwieszonym serpentynami klubie.

A jeszcze konkurs śnieżnych figur na terytorium strefy. Oto już jest gdzie rozhulać się niepohamowanej fantazji «tych, którzy wyhulali się na wolności» amatorów przygód! Ze wszystkich stron wytrzeszczają oczy zadziwiające stworzenia: kłapouche szczenię, bardzo pieszczotliwe i bardzo dobre, zając w lekkomyślnym malinowym płaszczu deszczowym, koń, bardzo podobny do niedźwiedzia. Figurki zwierząt, wzorzyste pałace, bohaterowie popularnych filmów rysunkowych ulepieni ze śniegu i pomalowani akwarelowymi farbami przez dziecięce ręce. A tak umiejętnie, tak mistrzowsko, że chce się zapytać: oni co, wszyscy w szkołach artystycznych się uczą? Ale nie zadaję tego pytania. I tak wszystko jest jasne... Długi ciąg kolczastego drutu, budka obserwacyjna z niezgrabną sylwetką wartownika w kożuchu i walonkach.

Długo, do samej wiosny trzymały się śnieżne figurki. Larysa zwłaszcza polubiła zająca z uśmiechem do uszu. Za każdym razem, wchodząc do strefy, szukała go oczyma. Ale przygrzało słoneczko, jej ulubieniec zaczął podtapiać się.

- A my na następną zimę dawajcie lodowy pałac, zrobimy? - Igor Romaszkin stoi obok i też patrzy z żalem na topniejącego zająca.

- Igor... akurat tobie przecież zostało... - mówi ona ze zmieszaniem. On już sam przypomniał sobie:

- Pół roku. Na sierpień do domu. Szkoda - wymawia cicho i bardzo nieoczekiwane dla Larysy i dla siebie samego.

Nie pierwszy raz spotyka się z takim nastrojem jej młodocianego kontyngentu. Do niej przecież piszą. Najpierw bardzo dużo, długo, szczerze. Ona obliczyła tę prawidłowość. Zwolniony chłopiec gdzieś pół roku żyje jeszcze wspomnieniem o kolonii. Jej problemy, jej radości i smutki, jej święta i dni powszednie na razie są jego. Ale oto stopniowo grzęźnie on w dzisiejszym życiu, przyrasta do niego, listy przychodzą rzadziej, na święta, głównie na Nowy Rok. A w pierwszym okresie bardzo często wdziera się do jej domu krzyk chłopięcego listu. «Larysa Iwanowna, w strefie było lepiej, tam żyłem, potrzebny byłem, interesowali się mną, a tu jestem - nikim. A tu ja nikomu na świcie niepotrzebny...»

Ona zna cenę tego strasznego, tego wolnego świata. Wie, jak silne są jego kamienie młyńskie, w pędzie ścierające w proch ludzkie losy. I kiedy widzi, jak nowe-wilczątko, nie znające normalnych ludzkich słów i bez zażenowania posyłające dalej wszystkich pedagogów w strefie, stopniowo mięknie, zaczyna przysłuchiwać się jej słowom, a potem obowiązkowo opowiada jej wszystko i o wszystkim, a potem chodzi w ślad za nią, starając się oddać przysługę i zrobić przyjemność, ona z przerażeniem myśli, że, «odmotawszy» termin odsiadki, odbywszy pod strzelbą należne, on znowu wróci w ten świat, który odrzucił go, świat, który pluje na jego los, na jego oczyszczoną duszę i sine oczy. I, pomiotawszy się, poszukawszy sprawiedliwości, znów gruchnie w dobrze znany reżim strefy, ale już nie kolonii dla nieletnich, ale już prawdziwej strefy, gdzie nie ma spektakli, noworocznych choinek i psychologów, łączących w sobie Śnieżynkę, a jest okrutne życie, według strasznych zasad.

Więc po co, z powodu czego ona z dnia na dzień przychodzi tu, z powodu czego życie swoje podporządkowuje temu oenzetowskiemu systemowi? Oczywiście, chleb powszedni, oczywiście – gdyby była tu, u podnóża posępnej góry, choreograficzna szkoła albo studio malarstwa, kto wie, może, zdolną absolwentką szczyciliby się, może, wybitna przyszłość byłaby jej zapewniona. Ale w ich osiedlu nie ma popytu na baletnice i malarze też nie w porę. A oto pedagodzy, psycholodzy, dobrzy pedagodzy, dobrzy psycholodzy...

Więc czy daremny jej wysiłek? Czasami wydaje się jej - nie. Kiedy list z wolności: «Ożeniłem się, żona jest dobra, piękna, jak pani, do pani bardzo podobna». Albo takie oto: «Nie niepokoi się pani, więcej nie zbałamucę, pani mi oczy otworzyły». Albo kiedy wtuli się w jej kolana chłopak i rozszlocha się, przestawszy kłamać, kręcić, bać się... Łzy zawsze uważała za dający nadzieję początek. Doczekać się ich nielekko, jej wychowankowie ze wszystkich sił starają się nie płakać.

A czasami, czasami bywa zupełnie czarno na duszy. Larysa Iwanowna Sokołowa - społeczny oskarżyciel w sądzie. Toczy się sprawa o morderstwo. Młodą kobietę, mistrza nauki zawodu, dwaj wychowankowie zawlekli na strych, zgwałcili i zamordowali. Pełnym grozy chłodem tchnęła na nią strefa. Nigdy nie pojawiał się strach o siebie, chłopcy przychodzili do jej małego gabineciku w piwnicy (!) swobodnie. Ileż wieczorów spędziła ona z nimi, kiedy przygotowywali spektakl, cięli, kleili, piłowali. A późne próby? Co to, naiwność? Przecież strefa, Larysa, strefa. Mała Śnieżynka przychodziła do strefy z noworocznymi prezentami i otwartym sercem. Od tamtej pory ona i nazywa ich - chłopaki. Teraz jest społecznym oskarżycielem i rzuca na salę takie gniewne słowa, że sędziowie wymieniają spojrzenia... Uśmiechający się łajdacy na ławie oskarżonych ze wszystkich sił starają się zachować na twarzach wyraz beztroski. Ale psycholog Larysa Sokołowa jest dobrym psychologiem. Widzi ich kiepską grę. I ona ich - nie boi się. Na następny po pogrzebie dzień do niej, do jej małego gabinetu w piwnicy przyszła delegacja chłopaków z pociemniałymi twarzami.

- Wybaczy nam pani. Za nich pani wybaczy.

Po tej żałosnej historii zdecydowali żadnych choinek więcej nie urządzać. Ale na miesiąc przed Nowym Rokiem co chwila wymykało się w rozmowie: wkrótce święto, najpiękniejsze, naj, naj. A mąż Larysy, też pracujący w strefie jako mistrz zawodówki, ten bezpośrednio zapytał:

- Ty cóż to, Śnieżynka, scenariusza nie piszesz? Czekasz do ostatniego? A potem - nocami pracować?

- A ja już napisałam - niespodziewanie dla samej siebie powiedziała Larysa - a strój Śnieżki od tamtego roku leży, co mu się stało?

- Tak, - powiedział mąż - zeków naprawiasz, a sama jak widać, już nie poprawisz się.

I oto znowu zabłysły na choince kule i sople, znów wzburzyła się strefa kłopotami z powodu zbliżającej się noworocznej uroczystości. Prezenty - kilka mandarynek, paczka ciastek, czekoladowy medal - rozdzielili w piękne paczki. Góra paczek, wielka strefa, wielu chłopaków. Znowu wkroczyła ona do ozdobionej serpentyną sali i jak w dalekim-dalekim dzieciństwie poszła zgrabnie w białych walonkach (nie zdobyła kozaczków) w częstokół ogolonych głów z serdecznymi prostymi słowami nocą napisanego scenariusza. I wyciszeni chłopcy ustawili się w kolejkę po noworoczne woreczki, i nie pchali się, i przepuszczali się nawzajem naprzód. A ona, odegrawszy Śnieżynkę, wyplotła sztuczny warkocz z kręconych swoich włosów, zdjęła ozdobiony watą z błyskotkami stary swój płaszcz i okazała się w pięknym, uszytym specjalnie na święta delikatnie różowym kostiumie z cieniutkim sznureczkiem pereł. Siadła w kąciku i obserwowała noworoczną krzątaninę, póki nie podszedł Igor Romaszkin, nie wyciągnął do niej połówki mandarynki.

- Za pół roku do domu - powiedział.

Tylko żeby nie powiedział, że nie chce do domu, tylko żeby nie powiedział! W Nowy Rok bardzo nie chciało się budować nieradosnych prognoz. On przemilczał. A kiedy mroźna noworoczna noc wysypała nad strefą worek drobnego gwiezdnego drobiazgu i ten zawisł nad oczyszczonymi ścieżkami, nad wieżyczką, nad wartownikiem ze strzelbą, nad świecącymi oknami klubu, ona wyszła cichuteńko, ponieważ w domu czekała Natalia, czekał mąż. I w ogóle bardzo zmęczyła się dzisiaj...

A na zaspie z lewej strony od klubowych drzwi stał zając. Wielki, niekształtny, z uśmiechem do uszu. Pierwsza śnieżna figurka w zbliżającym się konkursie. Zając był bardzo przyjemny, ale nie taki, jak ten, roztopiony na wiosnę, bo i nie mógł on być tym samym. Rok minął, a w ciągu roku wiele się zmienia.

Natalia Suchinina


Powrót