Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


ZDJĘCIE W KREDENSIE

Oto już trzecią godzinę opowiada mi Lucja Iwanowna Braun o swoim życiu. Dokładniej, o dzieciństwie i wieku młodzieńczym, do dorosłej biografii jeszcze nie doszłyśmy. Mówi spokojnie, miarowo. Tak opowiadają film, ze szczegółami, ale beznamiętnie, ponieważ - o cudzym. Ale ona o swoim. I wszystko to jej «swoje» mogę scharakteryzować jednym słowem – biezproswiet*

Małej dziewczynce-Niemce przytrafiło się do woli poniewierać się po rosyjskich, ponatykanych w orenburskich stepach barakach, zaspokajać głód przypadkową skórką, uchylać się od kamieni i chować głowę w ramiona od paskudnego słowa nierozumnego chuligana«patrioty», jej rówieśnika - «Niemka, faszystka, gadzina». A ona żyła. Przyzwyczaiła się. Z jakiegoś powodu zła na sprawców obrazy nie chowała, nie wyciągała ze swego nieszczęścia daleko idących wniosków. Dobrych i mądrych ludzi też posyłał Pan Bóg - na pocieszenie. Dobrzy i mądrzy pozostali w pamięci i z wdzięcznością ich wspominała. A sprawcy obrazy - Bóg im sędzią. Akurat gdy zastanowić się, jaka z niej Niemka? Córeczka przesiedleńców, którzy sami już języka ojczystego zapomnieli, a jej tylko okruchy z niemieckiej leksyki dostały się - guten tag, hende hoch. Jej płuca całkowicie adaptowały się do suchego powietrza orenburskich stepów pełnych różnych traw. Ich był dużo, Niemców, rozsianych po rosyjskich stepach. Teraz jest mniej, zupełnie mało - odjechali. Ona została.

Oto otrzymała list od znajomej z Niemiec. Wszystko rzuciła, odjechała, a tam też przecież nie cukier. Z mieszkaniem są problemy, z pracą też. I co tak daleko pojadę biedę klepać? I tu bieda, za progiem. A za stu wiorstami inna, czy co? - siedzi, rozważa cichutko.

A ja ciągle spoglądam na zdjęcie w kredensie, małe, do dokumentu. Mężczyzna. O dużej głowie, w okularach, pulchne wargi, uparty podbródek.

- Mąż?

- On. Jasza...

Dziwię się w sobie. Ponieważ wiem, ile wycierpiała od Jaszy, ile łez przelała od obrazy i poniżenia. A zdjęcie w kredensie. Zdjęcie człowieka ukochanego - obowiązkowo w kredensie.

Pani ciągle jeszcze kocha Jaszę? - pytanie w myślach, nie udźwiękowione. Wiem, że nie udźwiękowię go, nie odważę się. Nie mam prawa leźć człowiekowi w duszę. Może, sama opowie? Słucham.

Z mężowskiej czułości dostało się jej bardzo niewiele. Tylko na początku rodzinnego życia, do urodzenia pierworodnego. Myślała, jak myślą i będą myśleć zawsze wszystkie kobiety świata. Dziecko. Podaruje mężowi dziecko i maluch scementuje rodzinę - jego ciało, jego krwinka.

Po urodzeniu pierworodnego Jasza pił na umór. Nie nocował w domu i nawet nie uważał za potrzebne wyjaśniać żonie, gdzie był. Z przerażeniem patrzyła na jego zmizerniałą od nocnych hulanek twarz, milczała, nie pozwalała sobie nawet na wyrzuty. I nagle - wypadek w fabryce, gdzie on pracował jako spawacz. Najcięższe oparzenie.

- Pani mąż w szpitalu. Stan krytyczny - zawiadomili.

Pomknęła do szpitala. Weszła na salę i jęknęła - on i nie on. Zapakowany w bandaże, silny i bezradny mężczyzna. Oczy patrzą ze skruchą:

- Wybacz mi, Lusia. To Bóg mnie pokarał. Za ciebie...

Rzuciła w kącie starą kołdrę, tak i została. Karmić, pielęgnować, poić z łyżeczki, podstawiać basen. A kiedy zasypiał, pędziła przez całe miasto do domu, do małego Walerka. Tak i biegała jak czółenko - dom, szpital. A jeszcze praca, a jeszcze sklepy. Padała ze zmęczenia, ale za to widziała, jak budzi się życie w oczach jej męża, jak różowieją policzki - wygrzebał się, dzięki Bogu. Kupiła jabłek, - drogie! - Ale Walerkowi potem, Jasza teraz bardziej potrzebuje. Niosła jabłka i już gotowa była wskoczyć na górę po dobrze znanych schodach na drugie piętro do sali. Ale drogę zagrodziła sanitariuszka:

- Nie można do niego...

Zabiło serce. Źle? Czyż najstraszniejsze? W bezsilności opadła na krzesło, nie mrugając, patrzyła na rumiane jabłka. A jednak poszła. Na nogach z waty. Gotowa na wszystko. Do sali. A w sali na brzegu łóżka męża siedziała piękna kobieta i Jasza opowiadał jej coś wesołego. Śmiał się...

- Po co poszłaś - rzuciła się potem na nią sanitariuszka. - Twój prawowierny, jeszcze ręce u niego były zabandażowane, jeszcze ledwie słuchawkę telefoniczną w rękach trzymał, a już zadzwonił do kochanki - przychodź. Siostry słyszały. Przyszła. A tu ty. Oto i pożałowałam ciebie - wpuścić nie chciałam.

Lucja położyła na szafkę nocną torbę z jabłkami. Nawet nie spojrzała na rywalkę, a jemu - prosto w oczy:

- Chodzić będę. Paczki nosić będę. Ale ty mi więcej nie mąż.

Trzy miesiące leżał Jakub Korniejewicz na oddziale poparzeń. Wypisano go. Dokąd przyszedł? Oczywiście, do żony z dzieckiem. Przyjęła, żal się zrobiło. Ubierała, obuwała, opierała - był jeszcze bardzo słaby i bezradny. Ale okrzepł, poszedł do pracy i życie wróciło na swoje tory. Jakoś wziął dziecko na spacer, a ona w kuchni - szczęśliwa. Wszystko u nich jak należy: ojciec z synem na spacerze, żona w kuchni się krząta. Przyszli zarumienieni. Posadziła za stół, dokłada smaczniutkiego.

- A tata w parku z ciocią się całował - wypalił Walera z napchanymi ustami wesoło patrząc na mamę...

Bardzo przeżywała teściowa. Ona doskonale widziała zalety synowej i chciała uratować rodzinę. Wywiozła ich wszystkich na wieś: „Wyszumi się, uspokoi się, cierpliwie poczekaj, masz dziecko”. Który już raz zdecydowała - pocierpię. Dla dziecka. Ale tylko znajdzie świnia błoto. Wiejskie zdrowe powietrze i życie na oczach nie przyniosły pożytku. Jakub pił, imprezował, awanturował się. Syn jak zatruty patrzył na ojca, niespokojnie spał, krzyczał po nocach. Ona przytulała go do siebie Walera i rozumiała: ich rodzina nie sklei się już nigdy, życie nie uczy jej rozhulanego małżonka. Odejdę.

- Nie odchodź - prosiła teściowa.

- Nie odchodź - prosił mąż.

Odeszła. Wróciła do Orska, przyszła do brata - przyjmij mnie z dzieckiem, nie mam sił dłużej cierpieć. A u brata - rodzina. A u brata maleńki pokoik w baraku. Przyjął. Sam urządził sobie małżeńskie łoże za parawanem, a ją z Walerkiem umieścił na skrzypiącej wersalce.

Kowalsko-tłoczny dział orskiej fabryki maszyn. Posada - odtaczacz metalu ukazał się wpis w jej książeczce zatrudnienia.

- Co to za praca taka? - zapytałam Lucję Iwanowną.

- Z pieca idą pod zgniatacz gorące klocki. Odtaczacz musi postarać się chwycić je hakiem, i odtoczyć na bok. A jeden klocek wyciąga do 140 kilogramów. Oto i doda pani, klocki idą jeden za drugim, ile razy po sto czterdzieści kilogramów przez dzień trzeba odtoczyć? Praca bardzo ciężka, a odtaczacze - kobiety.

Oto ona - odtaczacz Lucja Braun. Wielkie szerokie ręce i ciemnoniebieskie oczy. Przyszła odtaczać klocki, aby wychować syna. Wyboru nie miała, a odtaczaczek w fabryce zawsze trzeba. Dano pokój w baraku - pierwsze jej z synem samodzielne mieszkanie. Potem barak zniesiono, dali pokój. Życie powoli nabierało normalnego biegu, ale nierzadko ściskało serce od trwożnej niewiedzy - jak tam Jasza, czy nie rozpił się, nie przepadł.

A Jasza ożenił się. Doszła wiadomość do Lucji Iwanowny, ona i ucieszyła się, no i niech będzie, szczęścia im w miłości.

Jedno dziecko, drugie, trzecie. Troje dzieci urodziła Jakubowi Korniejewiczowi jego druga żona ale widać i jej nie dostało się hojności kobiecego szczęścia - umarła. Lucja Iwanowna nie wiedziała o tym. Wiedziała, że żyje na wsi, o trójce dzieci wiedziała. A tu nagle ktoś zadzwonił do drzwi pod wieczór już. Syn był w armii, na gości ona nie czekała, trwożnie wpatrzyła się w judasz - Jasza! Stał na progu z wyrazem winy, obrośnięty, zaniedbany, jej lekkomyślny mąż. razem z nim troje dzieci. Chłopiec-nastolatek, chłopiec mniejszy i zupełnie mała dziewczynka. Cztery pary oczu przeciwko jej ciemnoniebieskiej parze. Mąż - spojrzenie winowajcy. Nastolatek - chłopiec - spojrzenie zaniepokojone, mały chłopiec - spojrzenie ciekawskie. A mała dziewczynka - spojrzenie szczęśliwe.

- Ty moja mama! - zakrzyczała z progu córeczka Jaszy i zadyndała na spódnicy Lucji.

I - zostali u niej. Bogatym «dziedzictwem», uzbieranym przez długie lata rodzinnego życia, mąż podzielił się hojnie. Walery z armii dał odpowiedź na matczyne pytanie, co jej robić. «Patrz sama». A co miała jeszcze patrzeć? Tylko jeden raz popatrzyła w oczy dziewczynki-sierotki, tylko jeden raz usłyszała rozdzierające duszę – „mama”.

Nielekko dzieci przyzwyczajały się do nowych, miejskich warunków. Nielekko było i Lucji Iwanownej przyuczyć do siebie tak różnych troje dzieci. Mąż był zapobiegliwy i troskliwy. Bo i jak można inaczej, jeśli któryś raz jego zadziwiająca żona przejawiła wzór wspaniałomyślności i łagodności, w naszym życiu tak rzadki. Zrozumiał, chyba: oto ono, prawdziwe, oto ona, miłość nieobłudna, którą obdarzony on szczodrze, z nadmiarem. Mężczyznom w takich wypadkach mówią jednakowo - poszczęściło się też tobie, jak bardzo tobie się poszczęściło. Na odkupienie minionych grzechów Jakubowi była dana zadziwiająca możliwość stać się troskliwym ojcem i kochającym mężem. Oni już wyprowadzili się z mieszkania komunalnego, otrzymali swoje. Jakie dzieci rosną łatwo i bez problemów? I te nie wyjątek. Lucja, naodtaczała się w ciągu zmiany gorących klocków, pędziła do domu karmić swój tłum. W jednej ręce wiaderko z mlekiem, w drugiej reklamówka z ziemniakami. Biegiem, po dwa schodki, pewnie, nasiedzieli się głodni po szkole. Zapisywała ich do biblioteki, prowadzała na basen, rozwiązywała z nimi zadanka i pisała dyktanda, zakuwała wiersze do poranków i prasowała nocami sterty koszul, kąpielówek, podkoszulków. Starszy, Tola rozentuzjazmował się lotniarstwem. Dobra sprawa, myślała, nie będzie wałęsać się po ulicach. A on strasznie rozbił się na zawodach pod Orenburgiem. Przyszedł telegram: «Pilnie przyjeżdżajcie, wasz syn w ciężkim stanie». Pomknęła. Z jakiegoś powodu ona, a nie Jasza. Znalazła Tolę w miejscowym szpitalu, niepoczytalnego, w ciężkim stanie, z poważnym urazem głowy. Bohaterstwo macierzyńskiej miłości: każdego ranka o piątej godzinie wychodziła z domu, załadowana torbami, szła na dworzec. Cztery godziny w jedną stronę. Cztery z powrotem. Ona „wychodziła” chłopca, zaczął poprawiać się, ale uraz głowy dawał o sobie znać. Rzucał w nią czym popadło, burzliwie awanturował się, wypędzał. A Lucja: cztery godziny w jedną stronę... Oto tak wychowywała troje dzieci jej męża. Walera przyszedł z armii i od pierwszych dni objął obowiązki starszego brata. Niańczył małą Lenę, pilnował Pietię, pouczał Tolę. Dobry charakter Walera - matczyne geny. Ani razu nie wypomniał matce, że zwaliła na siebie dobrowolnie to wielodzietne brzemię, że pozbawiła go, jedynego syna, słodkiego kawałka i pięknych nowych rzeczy.

- Wszystkim po równo - mówiła ona Waleremu.

- Tak, wszystkim po równo - zgadzał się syn.

Dzieci Jaszy szybko zaczęły nazywać ją «mamą». Dziecięce serce natychmiast odzywa się na macierzyńską miłość bez ulubieńców. «Wszystkim po równo». Oprócz niej samej. Jej nic nie trzeba. Oto odtaczała swoje klocki, sprawiła Toli kurteczkę, jeszcze odtaczała - Lenie futerko, Pieti półbuty. Poszła na urlop, za urlopowe odremontowała mieszkanie. Mama, nie macocha. Ojciec? Rozpił się ojciec w nowym towarzystwie. Przyszedł pewnego razu uroczysty i poważny:

- Odchodzę od ciebie. Spotkałem kobietę, pokochałem...

Poszedł. I zostawił ją ze swoimi dziećmi, prawda, już podrośniętymi nie malcami. Zmęczone kobiece serce nie przepełniło się bólem i tym razem. Cicho, bez histerii i wyrzutów odprowadzała męża łowić pod cudzymi poduszkami wykrętnego ptaka szczęścia.

Zginął i zjawił się. On zawsze zjawiał się, kiedy życiowe kolizje żądały od niego poważnych wysiłków.

- Chcę zbudować dom dla dzieci. Pomożesz?

Czemu by nie pomogła. Dzieci rosną, nie dzisiaj to jutro pożenią się. Z gotowością wprzęgła się w budowę. Dźwigała kłody, mieszała cement: Dla dzieci, dla ich pomyślności. Już ściany były, już dach pokryty, już podłogi położone. Już - można mieszkać. Zadomowiły się pijackie paczki. Ile razy rano przyjeżdżała tu i zaczynała od tego, że zbierała puste butelki, zamiatała z podłogi niedopałki, ze stołu ogryzki. A pewnego razu zastała przy tym zajęciu nieznajomą kobietę. Zapoznały się.

- Nadia.

- A ja Lucja Iwanowna.

Potem on będzie długo objaśniać jej, że Nadia jest dobrym człowiekiem i że Lucja powinna być spokojniejsza. «No co, wam dwóm miejsca w domu nie wystarczy?»

Ale więcej Lucja w tym domu nie pokazała się. Prawda, wkrótce Jakub Korniejewicz zachorował, amputowali mu nerkę. W szpitalu nie raz spotykała się z Nadią. Przywita się i przejdzie obok. A Jakub ciągle tłumaczył:

- Rzeczywiście ona nie jest zła, no co ty się obrażasz.

Wkrótce umarł. Chowała Jakuba Nadia. Przy żywej żonie, która została matką jego sierot. Lucji o śmierci nie zawiadomili.

Nowy dom nie przyniósł szczęścia. Przeciwnie, stał się przyczyną kłótni między dziećmi, dom jeden, dzieci dużo. Ona nie mieszała się.

I teraz nie miesza się. «Niech jak chcą, mi nic nie trzeba».

Oto w fabryce i działkę pod ogród jej dano. Rozdzieliła ją na pół Toli i Pieti.

Oni nazywali ją mamą i teraz nazywają. Ale zachodzą bardzo rzadko i to, zawsze na chwilkę. Ona nie szemrze. Wie, jak zawiłe jest życie i jak ciężko teraz młodym. Nie chowa żadnej złości do swoich adoptowanych dzieci.

- Ale przecież przykro, bardzo przykro, Lucja Iwanowna - ciągle przyczepiałam się do niej. - Hodowała pani, wychowywała, we wszystkim sobie odmawiała, a teraz oto...

- Co robić? - westchnęła i popatrzyła na mnie ciemnoniebieskimi oczyma. I nie zobaczyłam w tych oczach żadnego wyrzutu. Tylko zmęczenie, tylko smutek, tylko zakłopotanie. Sama...

- Nie sama. Pieti syn czasami przychodzi, Denis. Bardzo moje paszteciki lubi. Siądzie obok, piekę, on patrzy. Twój tatuś, mówię, bardzo lubił gorące paszteciki.

A niedawno na przeludnionym przystanku tramwajowym nagle usłyszała głos swojej najmłodszej - Leny. Teraz już zamężnej, poważnej kobiety:

- Dzień dobry, mamo!

- I zadzwonił tramwaj, zadrżał, nabrał prędkości. Może, przesłyszało się, może i prawda, Lena.

Samotna, stara, spracowana kobieta. Ona, jak i wszyscy, chciała szczęścia. Można powiedzieć, że całe życie sklejała odłamki rodzinnej wazy - zajęcie niepotrzebne, niewdzięczne. Nie, ona całe życie żałowała ludzi. Żałowała męża, najpierw oparzonego, potem zbłądzonego, który potem owdowiał, potem schorowanego i postarzałego. Żałowała dzieci-sierot, teraz oto żałuje wnuków. Tylko współczujące serce zdolne jest żałować. Innych. Siebie współczujące serca żałować nie umie. Oto i jej serce nie nauczyło się. I nawet teraz pierze bieliznę jednemu ze swoich wnuków, ponieważ on ma żonę baletnicę i ta powinna siebie oszczędzać. Nawet teraz żałuje synowej, żony Walera, która czuje się źle, stara się, jak może, pomóc jej w gospodarstwie. Współczuć nauczyła się, a nie narzekać i wypominać. Współczujące serce jest ciche. Wypominające - krzykliwie. Chyba, dlatego nigdy nie zjednoczą się razem pokora, współczucie i - narzekanie.

Kobieta, która w ciężkiej swojej doli nie rozgoryczyła się, nie może być słabym człowiekiem, ponieważ samo po sobie brak rozgoryczenia jest udziałem silnych i mądrych. Jej ciemnoniebieskie oczy nie pobladły do starości, one ciągle tak samo patrzą w Boży świat, gotowe przelać łzy za tych, komu jest ciężko i kto zbłądził. A jeszcze łzy za swego nieszczęśliwego Jaszę, który tak i nie zrozumiał do końca, jakim carskim prezentem obdarzył go Pan Bóg - miłością kobiety, gotowej do ofiar. A może jednak zrozumiał? Przecież nikomu, oprócz Pana Boga, nie jest znana tajemnica naszych ostatnich minut.

Wiosną, kiedy powietrze w Orsku staje się cieplejsze i kłujący wiatr cichnie ze zmęczenia od nieskończonych porywów, kiedy ptaki zaczynają wesoło hałasować na swoich ogłuszających jarmarkach, ona idzie na cmentarz. Do Jaszy. I, oparłszy się na ogrodzenie, długo stoi przy kochanym pagóreczku.

Natalia Suchinina


Biezproswietnyj - rozpaczliwy, beznadziejny, smutny, sytuacja bez wyjścia, nieprzenikniony, grobowy, mroczny, nieprzejrzany, ciemny, czarny


Powrót