Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


JAKI KOLOR MA BÓL?

Wszystko białe, wszystko jednakowe, wszystko obojętne, wszystko nieżyczliwie i wszystko - obce. Idę długim korytarzem w domowych kapciach, we flanelowym szpitalnym szlafroku, a naprzeciw, jak nowe smugi białego wapna po już pobielonej ścianie - białe fartuchy, białe czapeczki, śpieszący każdy do swoich zajęć ludzie. Pielęgniarka z izby przyjęć idzie szybko, ledwie nadążam za nią, złowieszcza biel oślepia, ja przymrużam oczy, w ogóle źle wyobrażam sobie, co się dzieje, po co ja tu, dopiero w windzie krótka komenda dyżurnej pielęgniarki windziarce natychmiast odcina ode mnie wszelkie nieporozumienia:

- Czwarte piętro, oddział operacyjny. I w windzie wszystko jest białe. Wychwyciwszy spojrzeniem na ścianie kalendarz z Kazańską ikoną Bożej Matki, zdążam znaleźć grudzień - nieczuły kwadracik cyfr wśród takich samych jedenastu innych, zdążam szybciutko odmówić modlitwę «Bogorodice Diewa...», poprosić o pomoc i wstawiennictwo, a oto dzisiejszego dnia odszukać na kalendarzu już nie zdążam - przyjechałyśmy.

Łóżko przy oknie. I na ulicy wszystko białe. Śnieg oblepił nawet kable, długi szpitalny blok naprzeciw, dalej jeszcze jeden, jeszcze... Całe szpitalne miasteczko - Pierwszy Instytut Medyczny. Biegną ludzie według swoich zajęć. Też miałem swoje zajęcia i biegłam, bojąc się nie zdążyć. I nie zdążyłam - do markowego pośpiesznego pociągu Moskwa-Adler. bilet taki dobry udało się zdobyć - przedział, dolne miejsce. Dziesięć dni w ukochanym wąwozie pod Picundą sobie zaplanowałam, na sam szczyt zbioru mandarynek chciałam utrafić, nawet sokowirówkę nowiutką na tę okazję kupiłam, żeby świeży sok każdego ranka, doborowe mandarynki prosto z drzewa.

Wszystko dookoła obojętne-białe. Za oknem biegną ludzie i nie interesują ich moje niespełniające się plany. «Człowiek zamierza, a Bóg rozporządza» - moje ukochane powiedzenie. Nieraz w ciągu dnia przypominam je z powodu różnych okazji. I oto doprowadził Pan Bóg zastosować i do siebie...

Moje szpitalne doświadczenie jest ubogie i znikome. Wiele lat temu leżałam na badaniach i szybko wypisali z wesołymi karteczkami pomyślnych wyników badań. Co wiem o teraźniejszym szpitalu? I oto siedzę na szpitalnym łóżku przy oknie, łykam łzy, boję się nadchodzącego dnia.

Wcześniej wydawało mi się, że jednostajne dni ciągną się powoli i nudnie. A przecież zupełnie nie tak. Jednostajność szpitalnych dni powszednich pomknęła z zadziwiającą prędkością - pobudka, temperatura, śniadanie, zabiegi, obchód lekarzy, obiad, cicha godzina, odwiedziny, kolacja, temperatura, cisza nocna. Drobnymi dystansikami od śniadania do cichej godziny, od zabiegów do odwiedzin pomknęły moje dzionki do najważniejszego - operacji. Tylko nagle ją odłożono. Pojawiło się poważne powikłanie ze zdrowiem.

- Trzeba podleczyć się, w takim stanie operacja jest niemożliwa. Przypiszemy pani dobre preparaty, fizjoterapię, kiper komorę. Rozumiem, pani chce szybko, komu podoba się leżeć w szpitalu, ale to konieczne, uzbroi się pani w cierpliwość.

Lekarz prowadzący Swietłana Muchadinowna Psichomakowa patrzy na mnie ze szczerym współczuciem, a ja mam oczy mokre - przecież nie przewidywałam tu zatrzymywać się, przecież wszystko tak dobrze zaplanowałam! «Człowiek zamierza, a Bóg rozporządza» - przypominam sama sobie, a łzy leją się i leją się, i oto już dyżurna siostra Helena Michajłowna Zołotariowa biegnie z kroplami uspokajającymi, siada obok na brzegu łóżka:

- Nie denerwuje się pani. Oto podleczymy panią, operację zrobimy i zapomni pani o wszystkim. Lekarze u nas, wie pani jacy świetni! Swietłana Muchadinowna to też złoto, ma zadziwiające ręce i duszę dobrą...

A jeszcze każdego ranka do naszej sali wtaczało się słoneczko! Helena Wiktorowna Nikitina, ordynator kliniki. Ona niecierpliwie zaczynała rozpytywać nas - jak spałyśmy, jak jadłyśmy, jaka temperatura i, wydawało się nam, ledwo-ledwo doczekała się poranka, biegła przez całe miasto, śpieszyła się, denerwowała się, aby tylko dowiedzieć się o naszym samopoczuciu, apetycie i analizach. Mała, zwinna, dobroduszna, współczująca. Kogoś mi przypominała. Niedługo łamałam głowę: oczywiście, Swietłanę Muchadinowną. To samo współczucie, gotowość pomóc i uspokoić - jej szkoła, szkoła współczucia i miłości. Dobry nauczyciel - pojętna uczennica. Błogosławiony bagaż wiedzy, w którym obok fachowego rzemiosła nigdy nie wychodzące z mody współczucie chorym, gotowość pocieszyć, nawet ścierpieć ich nieodpowiednie zachowanie, niesprawiedliwe skargi, ich wrażliwość i bezbronność. Jeśli Heleny Wiktorowny z jakiegoś powodu nie było na oddziale, wydawało się, czegoś brakuje. Zawsze czekałam na jej pojawienie się w sali, ona umiała pocieszyć. Oto i dzisiaj. Przysiadła się na brzegu łóżka, tajemniczo szepnęła:

- Mam dla pani dobre wiadomości. Operacja jest wyznaczona na piątek.

Z ulgą wzdycham, a ona:

- Powinna pani dobrze wyspać się przed operacją, lekki środek nasenny pani nie poszkodzi. I nie denerwuje się pani, wszystko będzie dobrze. Operować zabiera się sam Władysław Giennadjewicz.

Sam. Właśnie tak nazywały go chore oddziału - sam. Pamiętam, przy pierwszym obchodzie wszedł do sali w towarzystwie studentów i doktorantów, tylko kilka słów powiedział, zapytał o samopoczucie, a na sercu - spokój. Miałam do niego pytania, i on zaprosił porozmawiać po obchodzie. A zaczął rozmowę tak:

- Z okazji święta pozdrawiam! Dzisiaj pamięć Niła Stołbianskiego, pozdrawiam.

Zakłopotałam się na sekundę. Potem ucieszyłam się - prawosławny! Łaska Boża na mnie, bezsilnej i smucącej się w szpitalnej sali. Prawosławny chirurg będzie robić mi operację. Oczywiście, dobrze, że sam. Ale jeszcze lepiej - prawosławny!

- Chciałabym priczastitsia (przyjąć Świętą Eucharystię) przed operacją - z jakiegoś powodu poufnie powiedziałam Władysławowi Giennadjewiczowi.

- Zwróci się pani do starszej siostry kliniki Lidii Nikiticznej Puczkowej, ona pomoże.

Oto i jeszcze z jedną prawosławną duszą połączył Pan Bóg.

- Obowiązkowo, jak przecież prawosławnemu bez priczastija na operację iść?

Lidia Nikiticzna siedzi za wielkim biurkiem, u wezgłowia ikonki, oliwna lampka się pali, na ścianie wielki prawosławny kalendarz. Lidia Nikiticzna - człowiek w klinice znany. Po pierwsze, całych czterdzieści lat ona tu, w tych ścianach, widziano-słyszano przez te lata niemało. Po drugie, drzwi do jej gabinetu praktycznie nie zamykają się, idą do niej po radę i pomoc od rana do wieczora. I tu już nie próbuję ustalić, kiedy jako do starszej siostry kliniki, kiedy jako do prawosławnej chrześcijanki. Oto i mi, cudzemu faktycznie człowiekowi, nie odmówiła pomocy. Do kogoś zadzwoniła, kogoś poprosiła.

- Jutro z rana, po obchodzie.

Stoję w małej szpitalnej kapliczce przed obrazem Kazańskiej Matki Bożej. Ona spogląda na mnie i surowo, i łaskawie i wydaje się w tej minucie, że nie ma boleści, której nie zniosłabym dla wielkiej i z niczym nie porównywalnej radości nazywać się prawosławną. Ale oto schylam głowę pod kapłański jepitrachil*, czuję, jak drży serce przed strachem spowiedzi, jak bezsilna jest moja grzeszna dusza, jak niedoskonałe życie i próżne dążenia. Z rąk kapłana przyjmuję Święte Sakramenty Chrystusowe i pod wpływem łaski wielkiego Sakramentu znowu czuję w sobie siły wytrzymać wszystko, co przygotował mi Pan Bóg.

I z tym uczuciem podnoszę się na czwarte piętro, i z tym uczuciem dzwonię do swoich bliskich i powiadamiam ich dzwoniącym z radości głosem:

- Jutro o dziesiątej, proszę o wasze modlitwy...

- Ty masz stracha?

- Jest mi radośnie, ja priczastiłas'.

Wczesny poranek. Już umyłam się zimną wodą, przebrałam się w operacyjne i stoję przy oknie, za którym nikt nic do mnie nie ma. Ale tu, na oddziale, mają do mnie sprawę wszyscy. I dyżurna siostra Larysa Stiepanowna, która przyszła zrobić mi zastrzyk, i bufetowa Nina Nikołajewna Browcina i Lubow Antonowna Fiedorczuk, wczoraj wieczorem szeptały mi «wszystko będzie dobrze» i moja sąsiadka z sali Nastieńka Iwanowa:

- Przecież natychmiast zadzwonię do pani bliskich, przecież natychmiast, nie denerwuje się pani.

A oto i Swietłana Muchadinowna. oczy-gwiazdy pytają: gotowa?

- Gotowa.

Wiozą mnie na grzechoczącym wózku do sali operacyjnej. Znowu wiele białych fartuchów i znowu biały kolor wyda się mi obojętnie-białym. Ale oto widzę schylonego nade mną Władysława Giennadjewicza:

- No co, z Bogiem? - pyta cichuteńko.

- Z Bogiem - odpowiadam mu i żegnam się szerokim krzyżem.

Wszystko. Więcej nic nie pamiętam. Potem skądś z głębi świadomości słyszę «operacja skończona», potem znowu pogrążam się w nieprzytomność. I oto ono, pierwsze odczucie wracającego życia. Widzę schylonego nad sobą... kapłana. Chcę powiedzieć «pobłogosławcie», ale wargi nie słuchają. Kapłan błogosławi mnie, mówi słowa pocieszenia i wsparcia. Ijeriej Sergiej Filimonow, kapłan i praktykujący lekarz chirurg. On stoi na czele organizacji prawosławnych lekarzy Petersburga, autor kilku książek, słyszałam o nim, ale zapoznać się przed operacją nie wyszło. I oto przyszedł na oddział reanimacyjny, aby podtrzymać i pobłogosławić prawosławną chrześcijankę. Szczodre Pańskie pocieszenia. Tam, do nikąd, za linię świadomości - «z Bogiem!» - Z ust prawosławnego chirurga. Stamtąd, z powrotem do świadomego życia - z błogosławieństwem prawosławnego pasterza. Przez nieznośny ból przebiła się do mnie na razie jeszcze słabym pulsem radość Bożego współuczestniczenia. Potem ona okrzepnie we mnie, stanie się jawną i triumfującą.

Ciężko wydostawałam się z reanimacji. Ból na różne sposoby świadczył o sobie, utrzymywała się wysoka temperatura i znowu obok teraz już swoi - rodzoniutkie siostrzyczki. Dasza Prokofjewa. Drżąca, zgrabna dziewczynka. Pamiętam, zaszła do mnie do sali z przyćmiewającym umysł uczesaniem, tylko co ułożona suszarką fryzura obramowywała żywe, łaknące życia oczy.

- Masz nową fryzurę, Daszeńka?

- Zdecydowałam zmienić wygląd, chce się nowego, rozumie pani...

- Tobie bardzo pasuje.

Za godzinę ona znów przyszła do mnie ustawić kroplówkę. Kosmyki fruwającej fryzury przylepiły się do spoconej, zmizerniałej twarzy, jeszcze całkiem niedawno śnieżnobiały fartuszek pognieciony i zabrudzony krwią.

- Ciężko chora, pilnie operowaliśmy...

Pochyliła się nade mną, zmęczona dziewczynka, która wybrała sobie nielekką drogę pielęgnować ludzi i łagodzić ich cierpienia. Jak nielekko zachować przy jej rzemiośle fruwający wizerunek i nienagannie uprasowaną bluzkę. Smutno było dowiedzieć się, że kilka lat Dasza zdawała na medycynę, ale niefortunnie, konkurencja wielka, a jej ciągle brakowało jakiegoś punktu. A przecież dobry lekarz już ulokował się w jej sercu, fundament zawodu już wyłożony trwałymi cegiełkami mistrzostwa nie mniej ważnego, niż fachowa wiedza - współczucia ludziom i zdolnością lubić ich razem z ich chorobami.

Pewnego razu, doprowadzona do granicy przez nużący mnie ból, nakrzyczałam na inną siostrzyczkę, Wieroczkę, która przyszła wołać mnie na fizjoterapię:

- Odczepcie się ode mnie, nigdzie nie pójdę!

A ona z uśmiechem:

- Nie chce pani? To nie pójdziemy. Pani uspokoi się, proszę.

- Przebacz, Wieroczka.

- A co pani! To nasza praca, nie gniewam się, pani rzeczywiście nie jest lekko.

A czy łatwo jest im? Przecież oni nie mają prawa na słabości i usprawiedliwienia. Zastrzyki, kroplówki, pooperacyjne pielęgnowanie chorych - czy będzie im tłumaczyć, że u samej pęka głowa albo wszystko wypada z rąk, ponieważ nieporozumienia w domu. Pamiętam, objęła dyżur Irina Jewgieńjewna Pieliks. Twarz nieswoja, blada, ledwie porusza się:

- Zatrułam się grzybami...

A przecież trzeba pracować! A noc, jak na grzech, wyszła niespokojna, to do jednej sali wołają, to do drugiej. Na watowych nogach, ścisnąwszy zęby...

Oddział jest jedną drużyną. Nie każdy sam po sobie, wszyscy niby selekcję przeszli i zdali wspólny dla wszystkich egzamin.

Często na oddział zachodzili studenci. Z dwiema dziewczynkami, Wiką Drobyszewą i Nastią Kałmykową zaprzyjaźniłam się, najpierw one przychodziły według obowiązku - wypełni pani ankietę, proszę, potem po prostu odwiedzić i okazać współczucie. Nawet na operację moją przyszły. One jeszcze nie wybrały specjalności, ale głównego już się nauczyły - nie widzieć przed sobą formalnego chorego, a żywego człowieka, przychylnego do życzliwości i dobrego słowa.

Pomału, po ciut-ciut wracałam do normalnego życia. Zdjęto szwy - święto! Unormowała się temperatura - święto! Analiza krwi przyzwoita - święto! I wszystkie święta swoje dzieliłam z tymi, którzy byli obok. Siostrzyczkami, sanitariuszkami, lekarzami. I oni cieszyli się razem ze mną, oczywiście, według obowiązku służby cieszyli się. Ale obowiązek służby pokrywał się u nich z obowiązkiem sumienia i to było jeszcze jedną moją radością. I - zawstydzeniem. Ponieważ pamiętałam swój pierwszy kontakt z lekarzami, na których «nie było gdzie stawiać próby »(pieczęci ze znakiem jakości – przyp. E.M.), ordynarni, niechlujni, chciwi. Prawdopodobnie, są i tacy. Ale mi poszczęściło się. Trafiłam do ludzi, godnie niosącym krzyż medyka. I kiedy żegnałam się z Władysławem Giennadjewiczem, bardzo chciałam pocałować jego rękę. Chyba, oprócz kapłanów, mają prawo na to i chirurdzy. Pan Bóg otwiera przed nimi Swoje tajemnice. Oni widzą to, co jest skryte od pozostałych oczu, oni są dopuszczeni w szczególne przybytki ziemskiego życia, gdzie wyjątkowo wyraźny jest związek z przybytkami niebiańskimi. Powiedziałam o tym mojemu chirurgowi. Uśmiechnął się smutno i nic nie odpowiedział. On w ogóle jest oszczędny w słowach, ponieważ w jego zajęciu słowa nic nie znaczą. Jego robota jest rozstrzygana nie językiem, a umiejętnymi rękami i modlitewnym sercem. Na stole operacyjnym nie zdjęto ze mnie krzyżyka. Bardzo bałam się tego i przygotowałam się walczyć o krzyżyk śmiertelnie. A Jakowlew cicho powiedział:

- Krzyża nie zdejmujcie...

Nie opowiedzieć wszystkiego, ale ten małomówny człowiek przywrócił mnie do życia. On mówił mi - pokładam nadzieję w pani, kiedy było mi zupełnie źle i nadzieja opuszczała moje małoduszne serce. I jestem wdzięczna Panu Bogu, że skierował moje stopy właśnie do Petersburga, na oddział operacyjnej ginekologii Pierwszego Instytutu Medycznego. I zetknął z człowiekiem, który stał się teraz dla mnie wzorem rosyjskiego lekarza - z krzyżem na szyi, modlitwą w sercu i z błogosławionym kunsztem w rękach.

- Będę modlić się za pana - powiedziałam mu na pożegnanie.

- Dziękuję.

I poszedł po długim szpitalnym korytarzu do sali operacyjnej, ponieważ już „przegrzechotał” wózek z kolejną pacjentką a on musi zdążyć uspokoić ją i szepnąć dające nadzieję «z Bogiem».

Natalia Suchinina


Epitrachelion, scs jepitrachil - część stroju liturgicznego zawieszanego w trybie obowiązującym na szyi kapłanów podczas dokonywania przez nich czynności liturgicznych, będącego oznaką stanu kapłańskiego, symbolizującego z wysokości spływającą i dokonywującą łaskę Świętego Ducha.


Powrót