Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
Dzieci, trafiwszy do szpitala, milczą, jeśli są ciężko chore. Doktor Nadzieja Dorofiejewa przynosiła im albumy z kredkami... Rysujcie! One rysowały. Ale na tych rysunkach prawie nie było jaskrawych kolorów...
Suknia wisiała w szafie, dokładniej, nawet nie wisiała, a „stała” na baczność, każdą swoją odprasowaną zakładeczką przejawiając gotowość wyrwać się z ciasnej szafy ku długo oczekiwanemu świętu. Ona kupiona była na tą okazję. Na spotkanie kolegów z roku, absolwentów drugiego instytutu medycznego. Kilka lat nie chodziła Nadzieja Dorofiejewa na te spotkania - nie składało się. A tu zdecydowała: pójdzie. Jeśli oczywiście nic nie przeszkodzi... Ona wiedziała, co może przeszkodzić, ale odpędzała od siebie czarne myśli. I suknię kupiła tym czarnym myślom na złość. Na złość czarnym myślom biała suknia. I myśli wycofały się jakby i święto już zupełnie zbliżyło się do jej stęsknionego od powszednich dni serca. A w przeddzień spotkania zadzwonili. Już wyciągając rękę do telefonu, wiedziała, co usłyszy. I usłyszała:
- To dyżurna pielęgniarka. Nastieńka umarła. Rodziców już powiadomiliśmy.
Ona odłączyła telefon, narzuciła na drzwi łańcuszek i - zapłakała. Nie, najpierw jeszcze kilka minut powstrzymała się, póki upychała swoją białą suknię, już przygotowaną na uroczystości, z powrotem do szafy. Upychała pośpieszne, dalej od oczu, między szarym codziennym garniturem i prawie nowym płaszczem, który dawno wyszedł z mody. Teraz jej już nigdy nie włoży tej sukni. Odtąd śmierć Nastieńki wcisnęła się w nią, w jej biały kolor. Jak bardzo obstawiała ją potem i prawdopodobnie miała rację dawna przyjaciółka z instytutu:
- Ależ ty się poświęcasz! Jesteś przecież lekarzem i jeszcze jakim, hematologiem, masz taką pracę: Ratować tych, kogo można, a kogo nie można... Kogo nie można uratować, Nadziejo! Przecież wiedziałaś, że to dziecko jest skazane, wiedziałaś przecież, wiedziałaś! To, jeśli chcesz, jest nieprofesjonalne. Jesteś bardzo dobrym lekarzem, wszyscy ci mówią, ale powinnaś oddzielać się od pracy. Jeśli będziesz opłakiwać każdą w twoim życiu Nastieńkę, to zginiesz. Wreszcie zebraliśmy się, tak wesoło było, rozeszliśmy się już nad ranem, tak dużo straciłaś. Wiedz: wszyscy na ciebie obrazili się, obiecałaś przyjść i nie przyszłaś.
Ona słuchała, jak krzyczała do telefonu podniecona jej wiarołomnym czynem koleżanka i zgadzała się z nią. Rzeczywiście, tak nie można, rzeczywiście, ona jest dziecięcym hematologiem i w jej praktyce takie wypadki są nieuniknione. Załamie się, jeśli będzie opłakiwać każde umierające na oddziale dziecko i, to jest nieprofesjonalne, tak, tak, tak... Ale ona nie może inaczej. Próbowała, przekonywała siebie, a kończyło się zawsze tak samo: fiolką z walerianą, bólem głowy, pustką w duszy, a jeszcze złością na siebie, że oto już ile lat, a ona nie może przyzwyczaić się...
Tyle lat... Dziecięcy hematolog Nadzieja Konstantinowna Dorofiejewa przyszła do Morozowskiego Szpitala w Moskwie piętnaście lat temu. Pełna sił, energii, pragnąca pomóc cierpiącym dzieciom. A dzieci patrzyły na nią smutnymi oczyma, zwracały swoje blade twarzyczki do okienka, za którym szumiało życie i - milczały. Dzieci, trafiwszy do szpitala, milczą, jeśli są ciężko chore. Doktor Nadzieja Dorofiejewa przynosiła im albumy z kredkami. Rysujcie! One rysowały. Ale na tych rysunkach prawie nie było jaskrawych kolorów. Dzieci bały się jaskrawego, jak boją się słonecznego światła przyzwyczajeni do ciemności. Tu, w państwowych ścianach, na prześcieradłach ze stemplami Morozowskiego Szpitala, z oknem, z którego widać ciągle ten sam jednostajny widok leżą jego mieszkańcy: Nastieńki, Sławiki, Wanieczki i Maszeńki. Zupełnie małe nazywały ją ciocią, starsze - ciocią Nadią, a rozumniejsze - Nadzieją Konstantinowną. One leżały, bywało, długo, a kiedy stan ostrej białaczki udawał się zlikwidować, wypisywano je do domu, a ich miejsce w sali z wypucowaną do lustrzanego blasku terakotą zajmowały inne dzieci. A te przebywające w domach, dzwoniły. Niteczka nie urywała się, ona po prostu stawała się dłuższa. I Nadzieja, jak doświadczony dyspozytor, władała sytuacją dziecięcych zabaw, przygód, odkryć świata, psot i żalów. Ona regulowała ten ruch dziecięcego życia, kierowała nim, wpatrywała się w niego i żyła nim. Wtedy jeszcze jasno-kędzierzawemu Rusłanowi pozostawało żyć pół roku...
Wszystko układało się dobrze. Skończony instytut. Jest ukochana praca, zamążpójście. A oto i główne zdarzenie: mały punkt - pod sercem, zdolny zmienić jej życie, naznaczyć w nim szczególny, wielki, macierzyński sens. Zadziwiające: jedno dziecko z niebytu przygotowuje się do spotkania z życiem, inne, posmakowawszy malutki, tylko na pięć lat, kawałeczek tego życia, przygotowywało się pójść w niebyt. Zupełnie niewiele pozostawało jednemu i zupełnie niewiele drugiemu.
Ona zaszła rano do sali do Rusłana, jak zwykle dostała spod kołdry jego dłoń, wyczuła tętno. Ale, spojrzawszy na chłopca, zrozumiała: do wieczora nie dożyje. Za dwie godziny na grzechoczącym wózku nakryte prześcieradłem ciało wywieźli do prosektorium. To był pierwszy zmarły na jej oddziale. A pod sercem poruszał się i oświadczał swoje prawa też pierwszy. Nazajutrz on przestraszył się nieszczęścia Nadi i zdecydował spotykać się z życiem. Starsza położna tylko ręce rozłożyła:
- Pani, milutka, spokojniejsza być powinna. Czyż można wszystko tak bardzo przyjmować do serca...
Od tamtej pory te dwa zdarzenia zawiązały się w jeden napięty supeł. Pamięć nie oddzielała ich jednego od drugiego i oddała złą przysługę w przyszłości. Po upływie czasu na jej oddziale umiera dziecko, a nocą ona znów powtarza już utorowaną raz drogę: karetka pogotowia, lekarz, starający się przekonać, aby była spokojniejsza, rozpacz, rwąca na części serce, ponieważ znów dopiero co zapoczątkowane życie urywa się, nie wytrzymawszy cudzej śmierci. Po kilku próbach przedarcia się do macierzyńskiego powołania, ona rozumie, że tego szczytu nie zdobędzie. Rozumie jako lekarz, że żadnej nadziei już mieć nie może. I jeszcze rozumie: trzeba odchodzić z oddziału. Ona nie przyzwyczai się do turkotu wózków, szybko zabierających dzieci w wieczność, nie przyswoi nauki „być spokojniejszą”, nie oddzielić siebie od pracy, nie oddzieli się z jakiegoś powodu. Przeciwnie, nici jej osobistego życia i jej pracy przeplotły się tak mądrze i tak na zawsze, że tylko rwać je, rwać z bólem i ostatecznie. I ona rwie. Odchodzi z oddziału. Była i jeszcze jedna przyczyna. Pracując z dziećmi, chorymi na białaczkę, zdobyła doświadczenie i wiele pożytecznych spostrzeżeń, wymagających czasu, żeby je zrozumieć, solidnie przestudiować. Bierze długi urlop.
W Instytucie Naukowo -Badawczym ogólnej genetyki Akademii nauk ZSRR pod kierunkiem akademika Mikołaja Pietrowicza Dubinina otrzymuje wspaniałą możliwość uświadomić wszystko, co przeżyła na oddziale, na serio zająć się białaczkami. Nauka jest zazdrosna i nie znosi konkurencji. Jest egoistyczna i nie cierpi zamachów na swoją wolność. Nadzieja Konstantinowna i nie myślała o wiarołomstwie. Nieudane życie rodzinne przyniosło nauce pożytek. Doktor Dorofiejewa poświęcała jej cały swój czas, chociaż nie upływał ani jeden dzień, żeby ona w myśli nie przebiegła się po salach, nie pogłaskała po główkach swoich Maszeniek i Daszeniek. W życiu codziennym dostrzegłszy z dala pielęgniarkę dziecięcego oddziału hematologicznego, starała się skręcić w zaułek albo przejść na drugą stronę. Nie wypytywania bała się - wiadomości. A życie szło i rozstawiało wszystko na swoje, wyznaczone przez nie, miejsca.
Ona nazwała psa Betsi. Suczka była wypieszczona, co się zwie, błękitnej krwi i tylko zagadką pozostawało, w jaki sposób trafiła do doświadczalnego laboratorium ich katedry. Siedziała w klatce z jakąś szczególną, wykwintną godnością, nie zwracając żadnej uwagi na skomlących, wyjących i takich samych skazanych na doświadczenia, jak i ona, współbraci.
- Oddaj mi ją, wuj Sasza - poprosiła u stróża woliery.
- A bierz, żal co... Jednej więcej, jednej mniej.
One szybko się polubiły. Szybko dopasowały się charakterami. Rano Nadzieja leciała do instytutu, a Betsi cierpliwie czekała na nią, spędzając czas na psich zadumach o zmienności własnego życia. A wieczorem... O, te cudowne spacery we dwoje! Betsi czekała na nie z niecierpliwością. Ale jak dobrze wychowany pies nie pozwalała sobie rzucać się gospodyni pod nogi, ponaglać, denerwować się - czekała. A już na ulicy pozwalała sobie na uciechy! Biegała po skwerku przed domem, krążyła dookoła Nadziei, wdzięcznie zaglądała jej do oczu. „Jaka ślicznotka!” - zachwycali się sąsiedzi. Ale i tu Betsi była na wysokości, komplementy nie psuły jej, a nakładały dodatkową odpowiedzialność.
Tylko nagle zauważyła Nadzieja: na jej Betsi zaczął przyglądać się starszy mężczyzna. Najpierw z dala obserwował ostrożnie, potem zaczął chodzić dookoła psa kręgami. Nadzieja zaniepokoiła się, a on zauważywszy to, podszedł:
- Ładny piesek. Skąd on u Pani?
Nadzieja zmieszała się, nie chciała opowiadać nieznajomemu, jak dosłownie wyrwała bezpańskiego psa z łap śmierci, jak przygarnęła, wypielęgnowała.
- Pani nie obraża się - nieznajomy wyczuł jej nastrój. - Ja przecież jestem doświadczonym psiarzem, jakich tylko ras nie widziałem. A ta... Szczególna rasa, najrzadsza, ich ogółem trzy w Moskwie. Rodowód tego pieska aż od trzynastego wieku się ciągnie. Oto ja i dziwię się...
Opowiadanie Nadziei człowieka zdumiało. I rzeczywiście, jak taki rzadki, drogi pies trafił do szpitalnej woliery doświadczalnej? Może, ukradli, a potem przestraszyli się i zrezygnowali. A ją, bezpańską, tam. Kto wie? Nieznajomy uprzedził: „Niech będzie pani ostrożna, pies jest rzadki, żeby kto nie połakomił się”
Od tamtej pory Nadzieja zaczęła czytać miejskie ogłoszenia na słupach, w gazetach, może, kto szuka psa. Bez skutku. A przyjaźń z Betsi wzmacniała się z dnia na dzień. Nadzieja już nie wyobrażała bez niej swojego życia. I nagle suka zachorowała. A za miesiąc cicho, podobnie godnie, jak i żyła, zdechła. Diagnoza: białaczka...
Być może, właśnie wtedy po raz pierwszy przeczytała na tej życiowej kartce szczególny sens. Ten sam, którego nie chciała zauważać, ponieważ zauważać bała się. Następna jej życiowa kartka wskazała ten sens wyjątkowo wyraźnie.
Są sprawy, na które nigdy nie wystarcza czasu. Dzisiaj wypadł wolny dzień i Nadzieja zdecydowała, wreszcie, zrobić porządek w pawlaczach. Postawiła krzesło, na krzesło mały stołeczek. Przeciągnąwszy się za pudełkiem po obuwiu, zachwiała się i upadła. Przejmujący, nieznośny, ból... Już jej, lekarzowi, nie trzeba mówić, że to nic strasznego. Nieszczęście podyktowało nowy rozdział w jej książce życia. Nadzieja złamała kręgosłup. Długie miesiące leżała praktycznie bez ruchu, wiedząc, co powiedzą jej koledzy-lekarze. Oni powiedzieli:
- Inwalidztwo ma pani gwarantowane. Wstać będzie pani mogła, ale żadnych obciążeń, oszczędny system, proszę pomyśleć, jak będzie pani przystosowywać się do swego nowego stanu inwalidy.
Czasu na pomyślenie było dużo. Ale w tych myślach z jakiegoś powodu coraz częściej przypominały się dzieci, pozostawione przez nią w szpitalu. A jeszcze ich rodzice. Zadzwoniła jedna mama. Płakała do słuchawki, żyć zupełnie nie ma za co. Dzieci, u których okres ostrej białaczki mija, długo żyją w domu. One nie mogą chodzić do szkoły, ponieważ są osłabione, nauczyciele chodzą do niech do domu. One mają skomplikowany schemat przyjmowania leków, im jest niezbędne wysoko odżywcze wyżywienie, szczególna pielęgnacja i troska. Rodzice rzucają pracę i całkowicie poświęcają się choremu dziecku. Oto i ta mama też nie pracuje, wychowuje dziewczynkę sama i nie ma na kogo mieć nadziei. Wzięła kredyt, kupiła maszynę dziewiarską, nauczyła się na niej robić. Brała jakieś zamówienia, z trudem sobie radziła. A ostatnio zainteresowanie dzianiną własnej roboty zanikło. Turcja, Indie i Korea wypełniły rosyjskie lady i rosyjskie szafy.
- Co robić - martwiła się mama - niczego sprzedać nie udaje się, jak żyć...
Jak mogła jej pomóc leżąca w twardym gorsecie młoda kobieta? Poprosić, aby zrobiła dla niej piękny sweter, ale dokąd ona teraz w tym swetrze, jeśli i podnosi się - to z wysiłkiem? Takich mam ona znała dużo. Praktycznie rodzice wszystkich leżących na oddziale dzieci przeżywali ten sam problem.
Ona rozmyślała wtedy: dobrze by ich zjednoczyć, aby nie czuli się oderwani od życia, żeby pomagali sobie, skoro już bieda zjednoczyła ich, niech bieda i pomoże. Dalekie, takie dalekie myśli. Już ostrożnie zaczynała poruszać się po pokoju, zżyła się z nienawistnym w pierwszym okresie gorsetem. I nagle - dzwonek telefonu. Nic nie podejrzewający kolega z wielkich naczelników proponuje jej w składzie rządowej komisji lecieć na Bajkonur. „Tobie jako dziecięcemu hematologowi będzie to pożyteczne, tam jest wiele dzieci, one potrzebują zbadania i pomocy” - powiedział. Ona tylko oczekiwała pauzy, żeby podziękować i przeprosić, wybacz, ale jestem w gorsecie, jestem teraz inwalidką. Doczekała się pauzy. I - powiedziała:
- Jadę. Kiedy i gdzie spotykamy się?
Już położywszy słuchawkę, przeraziła się swoich słów. Co narobiła! Potem przeszła się ostrożnie po pokoju, potem trochę szybciej. Jeśli tak będę poruszać się, nikt niczego nie zauważy. Dziesięć dni spędziła na Bajkonurze. Od rana do późnego wieczoru badała miejscowe dzieciaki. Zmęczenie zwyciężało dopiero przed nocą, kiedy plecy, zapakowane w gorset, prosiły o odpoczynek i bolały nieznośnie. Ale oto przecież cud: obudziły się w niej jakieś wewnętrzne siły, słowo „inwalida” oderwało się od niej, ona jego już nie uważała za swoje, było ono obce, bezosobowe. Prowadziła pamiętnik, zapisywała szczegółowo wszystkie obserwacje, już nie wątpiąc: wiedza, zdobyta tu, bardzo przyda się jej tam, w Moskwie.
A w Moskwie rządziła wiosna i przy metrze z napięciem oglądające się na boki staruszki sprzedawały przebiśniegi. Szła przez Moskwę, wysoko podniósłszy głowę, z podróżna torbą i wielkim pakunkiem, w którym leżał niezwykły mieszkaniec bajkonurskich stepów - kolczasta kula pirekati pola (przetocz-pola)*. Ona i teraz stoi w wazie na biurku, realny świadek jej odrodzonego zdrowia. A dla mnie pokazywała zdjęcie: obok ogromnej rakiety (Bajkonur jednak!) niemłoda kobieta z wygasłym spojrzeniem, z opuszczonymi kącikami warg. Pierwsze dni na Bajkonurze. Przenoszę spojrzenie na oryginał i widzę promienne, pełne życia oczy, patrzące wesoło spod grzywki, widzę wysoką, zgrabną, piękną kobietę, słyszę jej miękki, serdeczny głos:
- Czas marzeń przeminął. Wskazane mi było moje miejsce. Wszystko natychmiast jakoś się ułożyło. Dobrze, kiedy znasz swoje miejsce. Cudze ono i jest cudzym. Oczywiście, pracy mojej lekką nie nazwiesz, ale ona moja, do niej szłam niełatwo, sami wiecie. Teraz to mój los, światło moje. Światło moje...
Ona często powtarza te słowa.
- Światło moje - zwraca się ona do mamy chorego na białaczkę dziesięcioletniego chłopca - powinniście przyjść na nasze spotkanie. Pani będzie miała z kim porozmawiać, proszę wybierzcie się, proszę panią.
- A ja mogę przyjść? - pytam.
- Oczywiście. Przecież takie spotkania przeprowadzamy często. Wyobraża pani, cztery ściany i chore dziecko, kapryśne, słabiutkie. Dla mamy tam, za ścianami, życia nie ma. Ona opuszcza ręce, zamyka się w sobie, zaczyna się depresja. A na spotkaniu są tacy sami, jak i ona. Ktoś już przeżył depresję, ktoś wyszedł z niej godnie, ktoś w ogóle może dać życiową rozsądna radę.
- A dzieci, jak dzieci czują się na tych spotkaniach?
- Tak jak wszystkie dzieci! Biegają, wygłupiają się i uwielbiają prezenty. Bardzo staramy się chociaż książeczkę, chociaż komplet kredek...
To ona o fundacji, którą tak i nazwała „Światło moje”. I której prezesem została. Wszystkie jej długie, męczące zamysły, jej zamiary-plany, jej widzenie problemu pod różnym kątem patrzenia - wszystko skoncentrowało się w tej dobroczynnej fundacji z niezwykłą nazwą. Tylko w Moskwie, okazuje się, dwanaście tysięcy dzieci, chorych na białaczkę. Te dzieci chcą żyć, chcą rozwijać się, rosnąć i być pożytecznymi. Wielu i rośnie i żyje. Teraz około siedemdziesięciu procent chorych na białaczkę dzieci jest wyleczanych z tej dolegliwości. Statystyka, bardzo zadziwiająca mnie i ciesząca. Przecież dla nas słowo „białaczka” jest straszne, ono raczej wyrok, aniżeli diagnoza. A jak straszne jest ono dla rodziców, kiedy, po raz pierwszy usłyszane, w jednej chwili zmienia skalę życiowych wartości, kiedy przyczepia się do duszy na śmierć i ból duchowy staje się codziennym faktem, a z czasem nawet faktem powszednim.
Teraz wszystkie swoje siły Nadzieja Dorofiejewa poświęca stworzeniu w Moskwie hospicjum dla chorych na białaczkę dzieci. Oczywiście w szpitalu ich leczą, pielęgnują, obserwują. Ale szpitalne ściany, rozmowy, umeblowanie obciążają chore dziecko. W hospicjum wszystko inaczej. I broń Boże odnosić się do hospicjum po-zachodniemu - jak do miejsca, gdzie czekają na swoją ostatnią godzinę beznadziejnie chorzy.
- To niepoprawnie. - Hospicjum - od angielskiego chouse peace - „dom pokoju”. A świat jest tam, gdzie one żyją. Nierzadko kopiujemy coś, nie patrząc, z zachodniego wariantu, oto i hospicjum też. A u nas każde dziecko będzie miało nadzieję. Właśnie nadzieja i pomoże mu pokonać dolegliwość. A pokonawszy dolegliwość, ono będzie w stanie być pożytecznym człowiekiem. I o to tu się postarają. Dziecko nauczą jakiegoś rzemiosła, pomogą nie pogubić się w życiu.
Tak, ona ma wielkie plany. Ona tak chce pomóc wszystkim. Chorym dzieciom, ich rodzicom, pielęgniarkom i piastunkom. Dzieciom wyleczyć się, rodzicom nie opuścić rąk, siostrom i piastunkom umieć chować własny ból, godnie cierpieć kapryśne dziecko i rozdrażnionego rodzica.
A na spotkaniu tym było bardzo przyjemnie. Pięcioletnia Nina za nic nie chciała iść tu z mamą, jeszcze by: przez pięć lat choroby ona widziała tylko szpital i dom, nie wiedziała, co to takiego spotkanie. Może, to będzie nieprzyjemne, może, to bolesne... A spotkanie jednak, okazuje się, dobre. Dzieci prowadziły korowody, śpiewały pieśni. Ninoczka mocno trzymała maminą rękę, korowodów nie prowadziła, pieśni nie śpiewała. A potem nagle wyrwała dłoń i...
- Ja wam chcę balet pokazać, można?
Można! Kilkakrotnie niezręcznie podskoczyła, machnęła rękami. Zmęczyła się. Siadła, przytuliła się do mamy. A u mamy łzy radości: jej Ninoczka i balet!
Dwaj chłopcy walczą na szpady.
- To u nas pojedynek.
- Dla pojedynku zawsze jest przyczyna. A wy z powodu kogo?
Chłopcy ze zmieszaniem patrzą na boki. Jeden z nich zatrzymuje spojrzenie na błogo śpiącej pod fortepianem kotce.
- A z powodu kotki - objaśnia, wymachując szpadą - kotka, ona przecież prawie kobieta.
Potem pito herbatę. Następnie każdy otrzymał po pięknej książce. Potem zaczęli rozchodzić się. Ostatnią mama wyprowadziła Ninoczkę, ona płakała i nie chciała, żeby spotkanie się kończyło.
- Następnym razem poprosimy cię, żebyś zaśpiewała. Tańczysz pięknie, a jak śpiewasz? Masz czas, ćwicz - Nadzieja Konstantinowna pogłaskała dziewczynkę po głowie. Ta uspokoiła się.
Wszyscy poszli. Nadzieja ze zmęczenia przysiadła się na pierwsze lepsze krzesło. Od rana na nogach. Książki ciągnęła na sobie w dwóch wielkich sportowych torbach, torty do herbaty też sama, gości zapraszała, obdzwaniała. Oczywiście, prezes fundacji - słowo zobowiązujące, ale dla niej ono sprowadza się do czarnej roboty. Dużo chodzi po różnych gabinetach. Nie będziemy mówić dzisiaj o tych, kto patrzy na prezesa dobroczynnej fundacji „Światło moje” mętnymi oczyma, nie rozumiejąc w żaden sposób: a tym-to co? tym-to co za sprawa? No chorują dzieci, umierają - i co z tego?
Mówią, od więzienia i od torby nie zarzekają się. A jeszcze od choroby. Wydaje się, każdy, kto ma, dzięki Bogu, zdrowe dziecko, okaże współczucie tym, którzy mają dziecko chore. I - pomoże, czym może. Książkami, ołówkami, keksami do herbaty, owocami na wzmocnienie, pieniędzmi, a to i słowem dobrym, rękami sprytnymi. W funduszu to rąk nie wystarcza. Prezes ma ich zaledwie dwie, a tej ilości przy ogromnych planach nie wystarcza.
- Pomagają, dużo pomagają. Mętne oczy są wyjątkiem. Ludzie rosyjscy - litościwi, współczujący. Przyszła na dniach do prezesa funduszu obowiązkowego medycznego ubezpieczenia Ilji Wadimowicza Łomakina-Rumiancewa. Poznała eksministra spraw zagranicznych ZSRR Aleksandra Aleksandrowicza Biessmiertnego. On tylko usłyszał o hospicjum, natychmiast zgodził się pomóc, co więcej, został założycielem naszej fundacji. I głównego dziecięcego hematologa, profesora Aleksandra Pietrowicza Rumiancewa nie trzeba było namawiać. On został drugim założycielem naszej fundacji. Do wielu zwracała się i wszyscy z chęcią proponują pomoc.
Tak, ciężko chore dzieci bardzo potrzebują naszej pomocy. Oto jeszcze i statystyka: z dwunastu tysięcy chorych na białaczkę w Moskwie każdego roku umiera około stu pięćdziesięciu. Prawdopodobnie, tę liczbę można by zredukować, jeśli by ta statystyka zainteresowała każdego. Przecież to jest bardzo straszne, kiedy umierają dzieci.
Wiele lat temu absolwentka drugiego medycznego instytutu Nadzieja Dorofiejewa musiała zapłacić wysoką cenę za swoją niezdolność odgrodzić się od dziecięcego bólu. Nieprofesjonalizm? A więc co jest profesjonalizmem? Dobry lekarz, prawdopodobnie, właśnie dlatego jest rzadkością, że nie lekko, boleśnie jest władowywać na siebie cudzą biedę jaką ona jest, w całości i przeżywać ją, jak swoją. I cierpieć, nieznośnie cierpieć, obserwując, jak z dnia na dzień gaśnie spojrzenie dziecka, słabnie cieniutka rączka, ledwie utrzymująca prawie niewyczuwalne już tętno.
- Ciocia Nadia, wszyscy mówią, umrę wkrótce, a jak to, co to znaczy umrę? - Blada dziewczynka na szpitalnym łóżku ufnie patrzy w jej oczy.
- Rozumiesz - ona przysiada na brzegu łóżka - na oddziale mamy cichą godzinę. To kiedy dzieci powinny odwrócić się do ścianki i pospać. Przecież wiesz, co takiego spać? Wiesz. Oto i tu podobnie. Uśniesz, to taka cicha godzina. Bardzo cicha godzina...
- Rozumiem - dziewczynka z ulgą uśmiecha się - to po prostu cicha godzina.
Cicha godzina. Mały anioł doczeka się swojej cichej godziny i nic nie zmieni się na ziemi. Wielkie kataklizmy i wielkie czyny bohaterskie, wielkie intrygi i wielkie zdrady - wszystko będzie iść zgodnie z planem, w pośpiechu, w zamęcie, w kalendarzowym kalejdoskopie dni powszednich i świąt. Tylko miejsce małej żądnej wiedzy dziewczynki w szpitalnej sali zajmie druga mała dziewczynka i też zwróci do cioci lekarki swoje ufne oczy. I lekarz zacznie walczyć o jej życie, zapomniawszy o odpoczynku, o własnym zdrowiu, o własnych siłach i o tym, że „tak nie wolno i tak nieprofesjonalnie”.
Są ludzie dla świąt. Ich pobyt w tym świecie też podobny na święto. Do nich ciągną się, oni są pożądani i bardzo pomyślni. Ale przecież ciągłym świętem nikt. nie przeżyje Bieda nie omija naszych domów, nie skryjesz się od niej, nie ustrzeżesz się. Dlatego są ludzie dla nieszczęścia. Dokładniej, dla tego, żeby temu nieszczęściu nie poddać się, żeby przeciwstawić mu odważne serce i mocną wolę. Ludzie ci to piloci-sternicy w życiowych biedach i każdy raz, prowadząc nas po kursie nieszczęścia, oni i sami mogą natrafić na mieliznę albo podwodną niepożądaną rafę.
Rzadka ludzka rasa. Nadzieja Dorofiejewa należy do niej. Nie ma w tym żadnej wątpliwości. Jej zajęcie jest szlachetnie, niezbędne i bardzo trudne. Nikt nie będzie robić go za nią, a to znaczy, że ona za to będzie rozliczona.
Wiosenne święto. Winszowania, życzenia... Winszować i życzyć, dzwonię do niej, cieszę się, że usłyszę zaraz dzwoniący głos-dzwonek. Ale słyszę przytłumione, ciche „Halo”.
- Dzwonię z życzeniami. A pani co, dolega coś?
- Nie-nie - śpieszy się rozwiać moje obawy - ze zdrowiem wszystko w porządku, martwię się oto, że sprawiłam człowiekowi ból. Zadzwoniłam do mamy, u której jest chłopiec-nastolatek chory na białaczkę. Z okazji święta, mówię jej, pozdrawiam, a ona: ja, Nadziejo Konstantinowna, oto już sześć lat tego święta nie obchodzę. Dlaczego? - Pytam. - Akurat Wołodi memu właśnie w ten dzień postawili diagnozę, jakie więc to święto... Oto i nie znajduję teraz sobie miejsca, po co człowieka zdenerwowałam.
Próbuję uspokoić ją, mówię wszelkie dyżurne słowa: przecież pani nie wiedziała, pani przecież niecelowo. Ona zgadza się...
*Pierekati pole - (dosł. przetocz pole) — niektóre trawiaste rośliny, rosnące na terenach stepowych albo pustynnych, które zostawiają po obumarciu osobliwe twory, okrągłe, owalne i suche, składające się z wyschniętych części i toczące się pod wpływem wiatru, czasami w postaci dosyć wielkich kul, wysiewając nasiona. Początek takim kształtom dają bardzo różnorodne rośliny a mianowicie takie, u których rozwijają się krzaczaste, ale cienka łodygi z rozczapierzonymi rozgałęzieniami. Pod jesień obumarła i wyschnięta łodyga odrywa się od korzenia albo wraz z korzeniem wyrywana jest przez wiatr z ziemi, a potem przenoszona po polach i stepach. Po drodze taka łodyga chwyta słomki, gałązki innych, wyjątkowo czepnych roślin i pod koniec zwija się w dosyć wielką bryłę.
W różnych terenach «przetocz-pola» mogą powstać z różnych roślin