Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk
"Była ona mała, zwinna, z drobną pomarszczoną twarzyczką, głęboko osadzonymi oczyma, które jak węgielki paliły otaczający świat. Szybko, chodem śpieszącego się, bardzo rzeczowego człowieka, wchodziła w cerkiewną bramę, z powagą żegnała się w stronę kopuł i dreptała do drzwi wejściowych. Przy drzwiach robiła jeszcze trzy niskie pokłony i wchodziła pod świątynny dach. Tu zaczynała się praca łokciami. Łokcie były ostre, ona sama energiczna, dlatego i przesączała się szybko przez tłum. Naprzód, bliżej ołtarza, na środek. Na nią syczeli, ale przede wszystkim nowi parafianie, a starzy milczeli, chmurzyli się. Nie zaczynali z nią. Bezsensu. A ona stawała w centrum, gospodarnie oglądała się na prawo i na lewo, niby to, czy wszystko w porządku na moim posterunku, wyjmowała długie, prawie do podłogi czotki (różaniec). To przy pomyślnym zbiegu okoliczności. Ale biada temu, kto już zdążył zająć jej miejsce. Starucha bezceremonialnie stawała z przodu, prawie na styk do nieszczęśliwego i zaczynała często robić pokłony, odsuwając od siebie człowieka swoimi kościstymi biodrami. Oczyściwszy przestrzeń, zaczynała drobno żegnać się, przyjmując wygląd pokorny i łagodny. Ale jeśli odsunięty buntował się i oburzał się, ona z łagodnym wyglądem odczekiwała chwilę, odwracała się do człowieka i wygłaszała kipiącym głosem zawsze jedną i tą samą frazę:
- Co nastawiłeś się (nastawiłaś się)? Człowieka nie widziałeś? Przyszedłeś do cerkwi, a zachować się nie nauczyłeś.
Dalej coś o wyglądzie zewnętrznym:
-Chustkę białą włożyła, a rozumu... Albo - najpierw farbę z warg wytrzyj, potem rozmawiaj. Czy - brodę zapuściłeś i myślisz, że można w cerkwi łobuzować?
Ale pewnego razu... Dobrze zapamiętałam ten jeden raz. Przy solei* stał chłopiec lat około dziesięciu. Akurat na miejscu staruchy. Stał grzecznie, cicho, nikogo nie zaczepiał. Starucha spóźniała się. I oto zjawiła się. Przebiwszy łokciami korytarz wśród modlących się, wreszcie, była prawie przy celu. A tu chłopiec! Na jej własnym miejscu! Ścierpieć tego nie mogła i w biegu chłopca szturchnęła. Ale chłopiec okazał się nie frajer. Odwrócił do krzywdzicielki niezadowoloną twarz, coś burknął. Starucha pchnęła mocniej. Chłopiec dla pewności uczepił się za wzorzystą kratę przed soleą. Starucha, nawinąwszy na rękę różaniec, żeby nie przeszkadzał, zaczęła trząść go jak gruszę. On zaś stał na śmierć. Plecy proste, nogami wsparł się w podłogę, palcami wczepił się za kratę. Starucha najpierw chłopca trzęsła, potem zaczęła otwierać mu dłonie. Bez rezultatu. Chustka zleciała z jej głowy, siwe włosy, zebrane w rzadziutki pęczek, roztrzepały się. Wszyscy przyglądali się na pojedynek i przeżywali z powodu chłopca: „trzymaj się, nie nawal”. Ale tu nadszedł dyżurny. On zaczął coś mówić na ucho dziecku, kiwał na staruchę, chyba prosił, aby nie szarpała się... Chłopiec zwrócił do napastnicy zdecydowaną czerwoną twarz i powiedział cicho, wyraźnie:
- Głupia. Stara głupia.
I odszedł.
Wywalczywszy tak nielekko swój prawowity metr kwadratowy starucha włożyła chustkę, upchała pod nią roztrzepane włosy. Wszystko w niej bulgotało. Stałam w pobliżu, obserwowałam tę scenę zamiast tego, żeby się modlić, grzeszna. Ale nie można było oderwać oczu. Ramiona staruchy zdradzały gniew, pożądanie mścić się, mścić się... Ale ona, czując, że patrzą na nią dziesiątki oczu, zaczęła szybko robić pokłony, całym swoim wyglądem mówiła: przyszliście tu zabawiać się, a ja nie mam czasu, ja modlę się do Boga.
Później dowiedziałam się, że starucha nazywa się Zinaida Trofimowna. Żyła niedaleko od świątyni, miała swój dom z dwoma pokojami z przedmuchiwaną wiatrami werandą. Była samotna. Nikt nie wiedział, kiedy po raz pierwszy przyszła do tej cerkwi. Jakby zawsze tu była, cerkiew otworzyli, a Zinaida Trofimowna już tam. Przyjmowała sublokatorów. Świątynia była monasterska, pielgrzymi jechali tu chętnie. Brała niedrogo. Ale duszę dręczyła, bądź zdrów. Bardzo lubiła pouczać. I pielgrzym, połakomiwszy się na taniochę noclegu, zmuszony był po wieczornej herbacie długo wysłuchiwać babinych wywodów na temat ludzkich niedoskonałości.
Mówią, miała syna. Ale gdzie on jest, nikt nie wiedział. Chodziły słuchy, że najpierw siedział, a potem do niej nie wrócił.
Starucha miała jedno cudactwo, dzięki któremu była dostrzegalna wśród pozostałych parafian. Ona w dziwny sposób stroiła się. Na przykład, na Wielkanoc, kiedy kapłani zgodnie z cerkiewnym ustawom, oblekali się w czerwone, ona też płonęła jak ognisko. Czerwone było wszystko. I płaszcz, i chustka na szyję, i nawet pantofle. I nawet - pończochy. Stała przed wszystkimi jak pochodnia i cieniutko i bardzo głośno wykrzykiwała słowa Wielkanocnego powitania - Woistinu Woskriesie! A na Trójcę Świętą jak i należy, była w zielonym. Zielona spódnica, bluzka też zielona, ale ciemniejsza od spódnicy, skarpetki zielone, chustka. Mimo woli zastanowisz się, ile to w jej kufrach przechowywało się wszelkiego dobra, żeby do każdego święta, na poważnie, w ton, jednego tylko obuwia sterta. Wszyscy na nią patrzyli jak na dziw. A turyści, ci nierzadko fotografowali. Jej, wszystko na to wskazywało, fotografowanie podobało się. Oczywiście, nie pozowała, ale kiedy widziała, że obiektywy kierowane są na nią, z lekka poprawiała postawę, przyszpilała do siebie łagodnie-pokorny wyraz twarzy, ten sam, z którym zastygała w cerkwi, kiedy odwojowywała «prawny» kwadrat.
Staruchy nikt nie lubił. A i ona nikogo nie lubiła. Z miejscowymi zdążyła posprzeczać się i z nią nikt nie kontaktował się. Ale porozmawiać o niej lubili. Był czas, kiedy cerkiew została tylko otwarta, batiuszka pobłogosławił ją stać przy świeczniku. Stała obok niego jak «u wysokich bieregow Amura» wartownik Ojczyzny. Jeśli ktoś ośmielił się sam postawić świecę na świecznik, Zinaida wyrywała ją z rąk śmiałka. I już, oczywiście, nie milczała:
- Sama postawię, lewą ręką nie należy. Najpierw przeżegnaj się trzy razy.
Zaczęli skarżyć się batiuszce. On delikatnie Zinaidę pouczał.
Powiada, nie ma w cerkiewnym ustawie nic na temat lewej ręki i na temat wszystkiego innego. Więc wredna starucha i do batiuszki dobrała się. Zaczęła mówić, że w seminarium on na dwójkach się uczył, dlatego nic i nie wie. Oczywiście, batiuszce przekazali, on Zinaidę od świecznika zwolnił. Wtedy podjęła się dyżurować przy wejściu i blokować dostępu do cerkwi tym, kto jest nieodpowiednio ubrany. Jeden raz zawróciła starszą Amerykankę, która już dokładnie wycelowała swego «Kodaka» na stary rzeźbiony pięciorzędowy ikonostas. >Amerykanka była w legginsach.
- Dokąd się pchasz, zupełnie sumienie straciłaś - zapiszczała nasza, zerwawszy się na przełaj do «Kodaka».
«Kodak» zrozumiał, że fotografować w świątyni zakazane i pokornie polazł do torby.
- Bezczelna! - krzyczała nasza - bezczelna baba, stara już, a bez spódnicy chodzisz.
«Kodak» trzecim zmysłem zrozumiał, że on tu nie jest winny i znowu wynurzył się z torby. Nasza zaczęła wypychać «Kodaka» w plecy. «Kodak» zapierał się i kłócił się, syczał na naszą i błyskał oczyma. Ale nasza widziała nie takie. Ona nazwała «Kodak» paskudnym słowem. «Kodak» poczuł, że to nie był komplement i też zasyczał coś swoje, oryginalne. Ledwie rozciągnęli. Batiuszka zagroził Zinaidzie i «posterunek nr 1» przy wejściu unieszkodliwił.
Znowu została Zinaida nie przy sprawach. I znowu - nie na długo. Teraz już wyrwała się na szeroką drogę, na której batiuszka nie miał władzy. Zaczęła wynajmować kąt pielgrzymom. I tu już rozkręciła się. Wybierała sobie gości niebogatych i nieśmiałych, którzy tylko co zaczynali rozumieć wiarę. Z nimi baba Zina - profesor. Z nimi ona sobie pozwalała. A oni słuchali, bali się czego nie przepuścić. I jak świece stawiać opowie Zinaida, i jak czterdziestodniowe wypominki zamówić, i jak Psałterz czytać po zmarłych. I obowiązkowo przyłapie. Kogo na czym.
- Ty oto kobieta jesteś już niemłoda, a włosy farbujesz, siwizny swojej wstydzisz się. A po co wstydzić się siwizny? Grzech to. Odmładzać się czas przeminął, teraz o innym trzeba myśleć.
Albo:
- Synek-to twój leniwy. Spać lubi, źle go wychowałaś. Wyrośnie - napłaczesz się.
Ludzie chowali głowy w ramiona, ze skruchą opuszczali oczy. I - nie zatrzymywali się u Zinaidy.
- Nie wie pani, nikt tu pokoju nie wynajmuje? - zapytała mnie jakoś starsza kobieta.
- Wynajmuje. Zinaida Trofimowna. Trzeci dom za rogiem.
- Nie, nie, ja u niej byłam. Dwie noce. Chciałabym inne miejsce, niech nawet drożej...
Ja i nie rozpytywałam, dlaczego Zinaidy schronisko jej się nie spodobało. Ona sama:
- Dziwna babka. Zła jest na cały biały świat. Ikonami u niej cała ściana obwieszona i modli się godzinami, nawet nocą wstaje. A zła. Ludzi nie lubi, w każdym złe widzi. Ja jej zdjęcie wnuka pokazałam, a ona jakby na odlew uderzyła: od razu, mówi, widać, kryminalista przyszły, ja, mówi, nigdy się nie mylę. Nie chcę do niej. Nieprzytulnie mi z nią pod jednym dachem.
A Zinaida ma swoją filozofię: prawdę - kto lubi? Nie lubią ludzie prawdy, oto i odwracają od niej nosy, a ona, Zinaida, sprawiedliwa. Ona na próżno nie powie.
Na święto Zaśnięcia NMP, jak się należy na święto Bogurodzicy Zinaida przyszła do cerkwi od nóg do głowy w błękitnym. Na niej był błękitny szal, błękitna jaskrawa bluzka, na niej nieco ciemniejszy sarafan, ale jednak w ton. Były na niej błękitne, prawda, z lekka zdeptane sandałki i nawet błękitniutkie dziecięce skarpetki. Ale najważniejsze-torebka. Tak, tak, błękitna torebka na króciutkim rzemyku z błyszczącym masywnym zapięciem. Trzymała torebkę niezgrabne, nie przyzwyczaiła się jednak z torebką, ale z rąk nie wypuszczała, fasoniła. Przyszła «kobieta w błękicie» do cerkwi, jak zawsze, ze spóźnieniem i dźgnęła po oczach parafian takim niebiańskim błękitem, że w porę zmrużyć oczy. Poszła pracować łokciami - naprzód, naprzód do solei, ktoś syknął, dla niej to nie nowość, ktoś uśmiechał się z jej dziwactwa. A ona, stanąwszy na przedzie wszystkich, wyjęła z torebki różaniec, zaczęła śpiesznie robić pokłony. Błękitna wysepka energicznie ruszała się, Zinaida nie leniła się kłaść pokłonów. Po służbie cerkiewne podwórze rozkwitło kwiatami, wszyscy nieśli bukiety do ikony Zaśnięcia, składali sobie życzenia, było radośnie i pogodnie. A Zinaida, jak egzotyczny kwiat, chodziła po cerkiewnym podwórzu dziwaczna, żałosna i - zła. Ona zdążyła sczepić się z jakąś turystką z powodu jej śliczniutkiego słomianego kapelusza.
- W chustce do cerkwi Bożej chodzą - syczała Zinaida - a ty jak z Księżyca zerwałaś się, porządków nie znasz.
- Na siebie popatrz, jak klown wystroiła się, tobie by na arenę, zarechotać się można.
Siły okazały się równe. Zinaida starała się mocniej zranić turystkę, a turystka śmiała się i szydziła z maskarady Zinaidy. Wybiegł starosta:
- Bójcie się Boga, w wielkie święto kłótnię wszczęły i to gdzie!
Jakoś uspokoiły się. Turystka, dumnie podniósłszy głowę w słomianym kapeluszu, przedefilowała przed Zinaidą. A ta, swoją drogą, poczekawszy póki nieprzyjaciel skryje się, podreptała do domu.
Tak i żyła Zinaida w dni powszednie, i święta, nietowarzyska, natrętna, niedobra, z wiecznie biegającymi oczkami, i ściśniętymi w złości wargami. Wymieniała swoje stroje «na okazję», przyjmowała gości, uczyła żyć «zbłądzonych».
Jakoś przyjechałam w pewnej sprawie do batiuszki, a batiuszki nie było, odjechał do Moskwy, rozminęliśmy się. Czekałam długo i nie doczekałam się, wracać do domu było już późno, dokąd na noc. Poszłam na nocleg do Zinaidy. Bez chęci, ale wyboru nie było. Przyjęła. Pościeliła w przedpokoju. Rozmawiać z nią nie chciałam, dlatego i herbaty odmówiłam. Zasnęłam natychmiast. A wśród nocy obudziłam się. Letnia ciemność dyszała, męczyła niezmęczoną duchotą. Leżałam i patrzyłam w czarny otwór okna. I nagle zupełnie obok usłyszałam szept. Zinaida modliła się. W sąsiednim pokoju paliła się lampka oliwna i stamtąd dochodziły jakieś dziwne słowa:
- Waleroczka, pomóż, nic nie wiem, Panie, pomóż!
I nagle jak olśniło: Zinaida modli się za syna! Gdzieś załapałam, jej syn ma na imię Walerij.
- Waleroczka... Nic nie wiem, tyle lat bez wiadomości, pomóż.
Zinaida błagała o wiadomość o zaginionym synu. Nigdy nikomu o nim nie mówiła, a u Pana Boga po nocach...
- O synusiu swoim nic nie wiem. Matko Boża, usłysz mnie, grzeszną. Ślub dałam, stroję się ludziom na śmiech, niech śmieją się, ciągle myślę, Pan Bóg mnie za to pożałuje, ciągle proszę, odkryć, gdzie mój Waleroczka. Synuś mój... Pomóż, Panie...
Zrobiło mi się strasznie. Tajemnica, z którą zetknęłam się, przestraszyła. Nie wiedziałam, co robić, leżałam, nie ruszając się. A obok z sąsiedniego pokoju rozlegała się i niosła się macierzyńska modlitwa: Pomóż, zwróć mi mego Waleroczka.
Zła, żałosna Zinaida. Grudka nerwów. Nieudane życie. Starość w samotności i zawiści do tych, którym cokolwiek jakoś się ułożyło. Nieznośny ból od tej zawiści. «Więzienie po nim płacze, po wnuku twoim...» Grzech, grzech wymawiać takie. Ale, rozpacz, jak ją ścierpieć, przecież nie ma wiadomości od syna, który odszedł donikąd. Serce wyschło, skamieniało, czym je teraz rozmiękczysz...
Przypomniałam sobie, jak ona stała w błękitnych skarpetkach, z błękitną torebką na Zaśnięcie NMP przed wielkim rzeźbionym ikonostasom, mała, nieszczęśliwa staruszka i po raz pierwszy zawstydziłam się z powodu swojej własnej nieprzyjaźni. Jak łatwo zwracamy, jeśli płacą nam złością. A na jaką wspaniałomyślność czekamy od cudzego obolałego serca? Ono, jeśli i nie dotknąć, boli. A jeśli dotknąć?
- Waleroczka, zwróć mi Waleroczka - lamentowała Zinaida tuż obok.
Zrobiło się nieznośnie to słuchać. Niegłośno kaszlnęłam i natychmiast drobniutkie kroczki bosych nóg zbliżyły się do moich drzwi. Zinaida przysłuchała się, szczelniej przymknęła drzwi. Nie spałam do rana. Słabiutki, proszący głosik ciągle jeszcze dolatywał do mnie, ale słów nie można było zrozumieć. Tak lepiej. Po co mi to słyszeć i wiedzieć.
Ale rano złapałam na sobie czujne spojrzenie Zinaidy. Słyszałaś? Zrozumiałaś? - pytało to spojrzenie. I ja uciekłam się do słusznego i prastarego środka - kłamstwa dla zbawienia.
- Spałam jak zabita. Jak położyłam się tak do rana. Ja nawet w domu tak nie śpię.
Z twarzy Zinaidy jakby cień zszedł:
- A co nie spać? Okna mam na podwórze, cicho.
Jak wczoraj pamiętam tę noc. Pamiętam płynącą do okien duchotę letniego upału, czarny otwór okna i szept staruszki, wymadlającej sobie upragnioną radość. Teraz Zinaida nie wydaje się mi złą staruchą, a nieszczęśliwą, zapomnianą, porzuconą babcią, która z powodu krzywd i niesprawiedliwości nie wie, co robi. Powiedzieć by coś dobrego, ale czy zdołam nie obrazić, czy zdołam nie dać jej powodu do podejrzenia. Ona przyszła na święto Narodzenia Bogurodzicy znowu w błękitnym. Pomarszczona twarzyczka, spojrzenie wyzywające i kłujące. Dziewczynie z rozpuszczonymi włosami rzuciła ostre:
- Kudły rozpuściła, znalazła miejsce. Dziewczyna przemilczała, tylko gniewnie spojrzała na obrażającą.
A ja... Czy dam jej powód do podejrzenia?
- Zinaida Trofimowna, dzień dobry. Cały czas wspominam pani dom, w nim tak dobrze, spokojnie.
- Miejsc nie ma - odcięła Zinaida.
Pogubiłam się i chlapnęłam niedorzecznie:
- Tak pasuje pani w błękitnym kolorze. I torebka taka miła.
- To nie torba, a ridikul. Do siwych włosów dożyła, a rozpoznać nie nauczyła się.
Należało mi się. Rzeczywiście nie nauczyłam się rozpoznać: Ani w ridikulach, ani w ludziach, ani w dobru, ani w złu.
Natalia Suchinina
Soleja (solea) – podwyższone miejsce przed ikonostasem