Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


CZAS ZBIERANIA FIG

Pili. Wydało się im - mało. I wtedy on przypomniał sobie o matczynej obrączce. Matka jakoś wygadała się: „Oddam do jubilera, krzyżyk wyjdzie, tobie ode mnie – pamiątka”.

- Czekaj na mnie tu - polecił wspólniczce od butelki. - Ja zaraz...

Dobrze zaopatrzyli się. Pierścień opchnęli pomyślnie, szybko nawinęła się żywa nabywczyni, połapała się, co do czego, zastanawiać się nie zaczęła, szybciutko odliczyła banknoty i skryła się. Jeszcze by, prawie za darmo szeroki złoty pierścień, poszczęściło się. A im jak się poszczęściło! Nie tylko na trunki, na dobrą zakąskę wystarczy i nazajutrz - kaca poleczyć. Przyprowadził swoją „miłość” do pustego mieszkania przyjaciela (dogadali się) i zaczął szybko podgrzewać puszki konserw, rozstawiać na stole jedzenie, na środku - butelkę przyzwoitej wódki, która zdążyła spocić się w lodówce - może sobie pozwolić, skoro pieniądze są. Pili, zagryzali, potem spali, zmęczeni od pośpiesznych pijanych pieszczot, w objęciach na starej przedziurawionej kanapie, potem otworzyli drugą butelkę. Dziewczyna żarłocznie jadła kanapki z kiełbasą, on spoglądał na nią i nagle poczuł podchodzącą nienawiść. Wiedział: z nim tak bywa od długiej popijawy. Najpierw kuraż, potem krótkie tępe zadowolenie, potem pustka, a z niej, z tej pustki, nadjeżdża, nadjeżdża, jak z czarnego długiego tunelu szybko pędząca lokomotywa - paraliżująca świadomość nienawiść. Przywlokła się za szklankę, przespała się za szklankę, a buduje z siebie... Po pierwszej Achmatową czytała, budowała z siebie, a sama za szklankę...

Od nienawiści poczerniało w oczach i pośpiesznie przeciągnął rękę do butelki. I nagle dziewczyna powiedziała mu:

- A wiesz, wydaje mi się, szybko umrę...

Ze złością zaśmiał się:

- Przyśniło się?

Ona też przeciągnęła rękę do butelki i uderzył ją po ręce.

Dziewczyna jęknęła.

- Boli?! Boli tobie, ścierwo? Zaraz jeszcze bardziej będzie boleć.

Wyrwał ze starego, przewracającego się na kanapie, szlafroka pasek i narzucił go na szyję dziewczyny. Ta jakoś otępiale popatrzyła na niego, jakby i nie przestraszyła się. On z lekka zaciągnął pas, zdecydował postraszyć, niech wie, jak za szklankę iść z chłopem „na chatę”, niech na całe życie zapamięta, przeklinał, wymyślał jej najpaskudniejszymi słowami i zaciskał pas. Głowa dziewczyny kołatała się z boku na bok, ona nie wyrywała się, a tylko zasłaniała oczy, jak od uderzenia. Poczuł - zmiękła. A po chwili nagle otworzyła oczy i wyszeptała, że przyjdzie Chrystus, obowiązkowo przyjdzie... To było tak niespodziewane, że odskoczył od niej w przerażeniu. Wyszeptała. I - umarła.

Zwierzęcy strach przepełnił go. To biegał po mieszkaniu, to trząsł dziewczynę, to otwierał balkonowe drzwi w chwilowych pożądaniach rzucić się na dół i postawić kropkę w niespodziewanie koszmarnej historii. Długo siedział za rozwalonym stołem z resztkami jedzenia, potem wstał, podszedł do telefonu i wybrał numer milicji.

Dostał osiem lat. Dwudziestosześcioletni Jewgienij Kotow został osądzony na odbywanie wyroku w archangielskim obwodzie. Dziewczynę pogrzebano. Jej rodzice przeprowadzili się z Jasieniewa nie wiadomo dokąd, dalej od tego strasznego domu, dalej od wspomnień. I zaczęła się jego północ. (Chodzi o zsyłkę na północ Rosji przyp. E.M.)

Przez naturę Żenia Kotow skrzywdzony nie był. Rosły, barczysty, o takich mówią - potężny. Mądry. Wykształcenia, prawda, nie otrzymał, ciągle wolnego czasu nie było za piciem, ale język dobrze zawieszony. Umie przyszpilić słowem, rozmazać po ściance, dar krasomówstwa i potężna pięść nie raz ratowały go w życiowych kataklizmach.

A jak bardzo przydały się te zalety w więzieniu. On w moment poskromił "najeżdżające" na niego towarzystwo. Moskwiczanin, gwałtowny, ostry, silny i niezależny. Jak szybko otoczyli go opieką amatorzy służalczości. I uwięziony Kotow stał się liderem. A pozycja lidera za kolczastym drutem to nie tylko zaszczyt. Pozycja lidera to i najlepszy kawałek z przysłanej na „strefę” cudzej paczki, to najlepsze miejsce w celi, to oszczędzający grafik robót. Wielu potajemnie zazdrościło takiego życia, on je miał. Jak cieszył swoją dumę, nie doceniony godnie na wolności i nadrabiający tu, na północy, stracony czas. Pouczał współwięźniów, rozstrzygał sąd nad tymi którzy zawinili, wypowiadał ostatnie słowo arbitra. Nieźle żył, ogólnie. Wrogowie byli, ale więcej skryci: kto polezie na rożen, kto sam sobie wrogiem? Ale był i jeden wróg jawny. Nieduży naczelnik w „strefie”. Oni nienawidzili się zawzięcie. Więzień Kotow swojego wroga za nieosiągalność dawno nabrzmiałego odwetu, a ten Kotowa - za niezależność i dumę. Wielu pełzało przed nim i kłaniało, a ten nie, ten stał na śmierć.

Kotowa za kolejne przewinienie posadzili w karcerze - małe, trzy na trzy, chłodne pomieszczenie z wilgotnymi ścianami, malutkim okienkiem i naczyniem na odchody przy drzwiach. Dniem leżaki zabierano i on siedział na brudnym bezrękawniku, rzuconym na kamienną podłogę. Z braku zajęcia zaczął czytać. No i mgła błękitna ten więzienny „katalog”! „Honor” Medyńskiego, od którego mdli, „Poradnik z ekonomii politycznej”, jakieś poetyckie tłumaczenia z japońskiego. A to? „Podstawy prawosławnej katechizacji”. Słowo „katechizacja” wydało się mu nudne, coś z grupy elektryfikacja, chemizacja, a oto „prawosławnej” zaczepiło się. Babcia mówiła (on dzieckiem był): „Zapamiętaj - ty, Żenia, ruski jesteś, a ruscy – prawosławni”. I ochrzciła go babcia małym zupełnie. Oto i matka krzyżyk zbierała się podarować...

Zaczął kartkować rozklejającą się, poszarpaną książeczkę. Wychwycił spojrzeniem linijkę: „Chrystus przyszedł na świata, żeby „ponieść choroby” ludzi”. Jeszcze jedną: „Człowiek nie bywa całkowicie bezgrzeszny”. „Szczery smutek za swoje grzechy i zerwanie obcowania z Bogiem...” I nagle... Nagle wydarzyło się to, czego on dotychczas nie może do końca wytłumaczyć. Oto jak on sam opowiedział mi o tym:

Jakaś szara, ciągliwa zasłona zawisła nad celą. Ona naciskała na serce tak, że stało się trudno oddychać. I w jednej chwili zobaczyłem całą obrzydliwość swojego życia i zrobiło się tak strasznie, jak nie było nigdy. Wydawało się, nawet najmniejszy atom mojej istoty nie ma prawa istnieć. Nie jestem człowiekiem - jestem jednolitym grzechem.

Wielokrotnie na wolności przeżywałem rozpacz, ciąłem sobie żyły, próbowałem wyskoczyć z balkonu, wydawało się, nie ma nic straszniejszego od rozpaczy. Ale to, czego doznałem w tę minutę, było sto razy straszniejsze. Chyba to piekło, pomyślałem. Chociaż, co ja wiedziałem o piekle i raju, jakieś błahe dziecięce bajeczki...

Siedział na swoim zapaćkanym bezrękawniku i jęczał. A szara ciągliwa zasłona spowijała i wydawało się, to wieczność zeszła do jego karceru, żeby nigdy już go nie opuszczać. Płakał, skomlał, jak porzucony i przez wszystkich zapomniany pies, poniewierał się przy śmierdzącym „naczyniu” i czuł się znikomą bryłką brudu, częścią tego „naczynia”. On był nie w karcerze, był tam, gdzie jest gorzej, tam, gdzie jest zupełnie źle i nie ma żadnej nadziei na powrót. I nagle... Znowu - nagle.

I nagle - światło. Smuga światła, skądś z góry, nie widzę go, czuję je i cała moja istota rzuca się do tego światła, jak do zbawienia. I widzę stojącego w cały wzrost Chrystusa. Tak, tak, nie widzę Jego oblicza, ale czuję - to On. Zrozumcie, nie przeczytałem o Nim ani jednej książki, nigdy nie wiedziałem o Jego istnieniu, ale to był On! Rzuciłem się do Niego, zacząłem obejmować Jego kolana. I poczułem, jak Jego ręce głaszczą mnie po głowie. Tak, tak, to było realne odczucie rąk w pustej celi. Pamiętam, nawet drgnąłem, tak wyraźnie głaskały mnie te ręce. I przyszła do mnie ulga. Wiecie, jakby wrzód się przerwał, bolał, bolał i koniec - ulżyło.

Siedział na bezrękawniku i chłodem wilgotnych ścian oddychał pusty ciemny karcer. Gdzieś daleko szczękały drzwi, coś krzyczeli, o coś pytali. A Bóg - jednak, okazuje się, jest... Tak sformułował to, co wydarzyło się z nim. Był przy zdrowych zmysłach, ani gorączki, ani zamroczenia umysłu. On - cynik, „herszt”, morderca, skończony człowiek, siedział i powtarzał te słowa. Na głos? Chyba, na głos, nie pamięta. A Bóg - jednak, okazuje się, jest...

No i co dalej? Zaczęło się przejrzenie, zaczęła się ponowna ocena przeżytego życia? Nie. On wkrótce zapomniał o tym zdarzeniu. Jakby kto wykreślił z pamięci i to cierpienie i to wybawiające od cierpienia Światło i lekkie dotknięcie jego golonej głowy troskliwymi, uzdrawiającymi Rękami.

Znowu Kotow Jewgienij, więzień, „zek”, „herszt”, rozstrzygał sąd nad słabymi, traktował z wyrozumiałością do służalczości innych, objadał się cudzymi „hojnościami”.

I znowu wpadł „z powodu drobnej sprawy” do karceru. Tym razem jego najgorszy wróg z naczelników złośliwie uśmiechnął się przez judasz:

- Zdechniesz tu!

„Naczynie” przegniło i brudy sączyły się po podłodze, rozpływały się do nóg cuchnącą kałużą. Oddychać nie było czym. Jewgienij rzucił się do drzwi i zaczął walić w nie swoimi wielkimi pięściami:

- Nie macie prawa! Będę skarżyć się.

- Zdechniesz tu.

Oddalające się kroki. Do jutra tu nikt nie przyjdzie, on dobrze znał porządek.

Więzień Kotow oparł się o ścianę, teraz już nic nie zrobisz, tylko Pan Bóg może pomóc. I jak zakłuło - Pan Bóg... Światło, czułe Ręce - przypomniał sobie wszystko bardzo wyraźnie. I pozwolił sobie na zuchwalstwo. Zaczął targować się z Panem Bogiem, wystawiać Mu swoje warunki. O, jakie brzydkie było to pierwsze zwrócenie się do Pana Boga, jakim palącym wstydem dotychczas odzywa się w sercu.

- I zacząłem prosić. Jeśli Ty jesteś, pomóż! I ja uwierzę w Ciebie. Ty przychodziłeś do mnie? A, może, to nie byłeś Ty? Może, halucynacje narkotyczne miałem, może zwariowałem. A jeśli Ty jesteś, co kosztuje Cię pomóc zdychającemu przy śmierdzącym „naczyniu” zekowi? Przecież wszystko możesz... Oto i pomóż. W sąsiednim karcerze mój przyjaciel siedzi, Witek, oto i zrób tak, żebym trafił do niego...

Przysiadł się na kucki, oparł się o ścianę i zdrzemnął się. Gdy nagle usłyszał kroki. Nie powinno być, już wieczór. Po głosie poznał wysokie władze i drugi głos - służalczy, tego samego, zawziętego wroga.

- Kto u nas tu? - Zapytał naczelnik.

- Kotow.

I nagle: nie-nie, on nie przesłyszał się:

- Towarzyszu majorze, może przeprowadzić go stąd, tam „naczynie” przecieka, może przeprowadzić?

- Nic to, niech tu posiedzi.

Kroki oddaliły się. Znowu zaczął drzemać i znowu obudził się od zgrzytu drzwi. Co się zdarzyło? Obozowa dyscyplina kategorycznie zabrania otwierać cele nocą. Za to można okrutnie przypłacić. Co się zdarzyło?

- Dawaj, zbieraj się i szybko do sąsiedniego karceru - na progu stał jego dawny sprawca obrazy. - I śpiesz się, nie mam czasu tu z tobą.

On szedł korytarzem i szeptał tylko jedno słowo: „Boże!”

- Jak tu trafiłeś? - rzucił się mu naprzeciw Witek. - Nic nie rozumiem.

- Cudem, Witek, cudem...

Targ udał się. Pan Bóg wysłuchał jego, nie, nie prośby, domagania się i darował mu sąsiedni karcer jak wybawienie, darował przez wielki cud zmiękczenia złego serca zawziętego wroga. Jak? Dlaczego ten człowiek, wzgardziwszy niebezpieczeństwem, złamał więzienny reżim, dlaczego wyrok „zdechniesz tu” zmienił na pełną amnestię „zbieraj się żywo”. Ale więzienne dni powszednie przesłoniły i to cudowne zdarzenie. Przypominał? Tak. Ale przypominał z uśmiechem, przygadując: „No, trzeba przecież...”

I jeszcze było. Było wiele poważnych „poleceń” Panu Bogu i On, Pan Bóg, „wywiązywał się”. Jeden raz napalił się w celi, a było to kategorycznie zakazane, za to nie po prostu upominają, za to biją. I - kontrola. Jewgienij rzucił się, zaczął rozganiać po celi gęsty tytoniowy dym, bezskutecznie. I znowu skierował oczy do kawałeczka nieba za okratowanym oknem: „Pomóż! Pomóż, Panie!” On już nauczył się prosić właśnie tak, z westchnieniem, z pełną ufnością - pomóż... Już zgrzytnął zamek w sąsiedniej celi, zaraz przyjdą do niego. A jego... Pomijają. Idą do następnej.

- Nie, nie, to nie było przypadkiem. Zwykle sprawdzają wszystkie cele. Teraz tylko mogę dziwić się i drżeć przed wielką Bożą łaską. Przecież żądałem, wypróbowywałem Pana, a On nawet i ten mój grzech ścierpiał. Zrozumiałem wtedy, jesteśmy przed Nimi jak na dłoni. Wszystko widzi, w same nasze serce zagląda. Kocha nas. I mnie kocha, okazuje się, brudnego, potępieńca, podłego.

Dużo zdążył pomyśleć więzień Jewgienij Kotow. I kiedy już zupełnie, ostatecznie uczynił wybór, kiedy zdecydował, że bez Pana Boga żyć więcej nie może, jakby ktoś podszeptywać zaczął na ucho i tak przekonująco, i tak bezczelne: „Jesteś teraz sam sobie gospodarzem. A tobie jeszcze pięć lat kary odbywać. Jak żyć będziesz? Przecież reszek podgryzać nie przyzwyczaiłeś się. Wszystko stracisz. A ci, którzy przed tobą teraz gną się, pierwsi ciebie złamią. Żyłeś bez Boga i przeżyjesz, za to w cieple i sytości. Pomyśl...”

Dużo myślał. Myślał czasami do bólu w skroniach. Wydawało się, myśli nie mieszczą się, jeszcze trochę - rozniosą jego porywczą głowę na kawałki. Dobrze rozumiał, czym ryzykuje. I dobrze rozumiał, z powodu czego ryzykuje. Waga balansowała, czasami przechylała się w stronę sytego kawałka, czasami w stronę nieuniknionych cierpień. Czasami zamierała - po równo.

Zaczął unikać kolegów i mało rozmawiać, zaczął niechętnie ogłaszać wyrok współwięźniowi, który przeskrobał. Stał się dziwny.

- Jest przypowieść o niepłodnym drzewie figowym. Pamiętacie? Przestraszyłem się. Topór przy korzeniu. Ile można oczekiwać płodu wdzięcznego, nie przyszedł czas zbierania fig. Przyjdzie? Niepłodne drzewo Pan Bóg przeklął. Przecież drzewo, nie przynoszące dobrego płodu, zrąbują i rzucają w ogień, tak napisane, czytałem, potem... A wtedy po prostu przestraszyłem się, że będę niepłodnym drzewem figowym.

Długo go jeszcze „łamało”. Zaczął czytać każdą, jak teraz mówi, duchową bzdurę, śmietnik, szczodre sekciarskie prezenty rozbrajająco życzliwych "misjonarzy". W „strefie” nie było Ewangelii, ale była kupa różnych sekciarskich broszurek i łykał wszystko po kolei, czując, jak przejada się, jak jedzenie nie jest przyswajane, jak ciężki staje się od niego mózg i ulega ciało. Ale on czytał, nic więcej nie było.

Zmęczył się od myśli i wątpliwości. I znowu ośmielił się. Nie wiedział, że to właśnie jest modlitwa: całym sercem skierował się do Nieba i prosił. „Wierzę Ci, Panie, ale zaplątałem się, każdy ma swoją prawdę, ale przecież nie bywa wiele prawd. Proszę, daj mi znak, dowolny, tylko żeby wiedzieć, że jestem przez Ciebie usłyszany. Pomóż!” Nocą przebudził się. Z jakiegoś powodu podniósł się, cichutko wyszedł na ulicę. I natychmiast zrozumiał - po co. Na czarnym niebie, nawisłym nad niskimi, rozpłaszczonymi po ziemi zabudowaniami baraków, świecił... Krzyż. Jewgienij zmrużył ze strachu oczy, potem, przeciwnie, wbił się w niebo ostrymi źrenicami. Krzyż. Wielki, zielono-żółty, zarysowany na nocnym niebie mocnymi zdecydowanymi smugami. Znak. Znak Bożej nauki i Bożej łaski. Krzyż widziało wielu: i żołnierze na wieży i niektórzy cierpiący na bezsenność więźniowie. Podziwili się, wzruszyli ramionami. I tylko w jednej duszy w tę noc lśniący nad „strefą” Krzyż spalił resztki wątpliwości i już nic nie było straszne.

Bywa, przemokniesz pod deszczem do nitki, miejsca suchego nie ma. Oto i we mnie nie było suchego miejsca. Tylko jedno uczucie - ruski. Ty przecież ruski, Żeńka. Babka twoja ochrzciła cię i umarła w nadziei - wnuk ochrzczony, prawosławny. Przecież w Moskwie żyjesz, nie w Singapurze jakimś. Święta Ruś. Boże, jakie zaszczytne słowa! Ja i nie znałem ich, ciągle bardziej innymi rozmawiałem. I nagle wyraźne uświadomienie siebie prawosławnym, do nitki, suchego miejsca nie ma. Święta Ruś. I ja w tej Świętej Rusi grzeszny, maleńki, znikomy. Ale jestem cząsteczką czegoś wielkiego. Tak wybuchnąłem radością. Nigdy nie zapomnę: zobaczyłem mrówkę, pełznącą po ścianie w celi i czuję - kocham tą mrówkę. I to jak kocham! Powiedzą, oddaj za mrówkę życie - proszę, żaden problem!

Teologowie nazwaliby jego stan powołującą łaską. Wszystkim przychodzącym do Boga jest on znany. Pierwsze kroki. Pan Bóg kieruje, nie daje upaść i iść tak łatwo i tak bezgraniczne szczęśliwie. To już potem On rozluźni ręce i lekkość odejdzie, nie można przecież cały czas za rączkę.

Jewgienij zrobił wybór. A następnego dnia został ogłaszany obłąkanym. Jemu podsuwano narkotyki, żeby rozluźnił się, żałowano go, proponowali poleżeć w szpitalu. A on powiedział: nie. Wtedy, jak to zwykle bywa, zaczęli straszyć, próbowali otruć, ale widocznie i tu Pan Bóg trzymał Swoją prawicę nad jego głową. Nie ruszyli. Odstąpili.

On spacerował po przedmuchiwanym wiatrami podwórzu, kiedy do niego podszedł jeden z więźniów, uśmiechnął się:

- To ty obłąkany?

Więzień okazał się wierzącym, prawosławnym. Ich było już dwóch. Oni w tajemnicy od wszystkich szukali czasu na modlitwę. Jewgienij modlić się nie umiał, nawyków, aby prosić nie było, przeważnie żądał i - przekwalifikowywał się w biegu. Im więcej modlił się, tym straszniejsze wydawało mu się dawne życie, żywego miejsca nie znajdował w duszy swojej potępionej. Próbowali przywrócić go do „hersztowania”. Powiedział: nie. Pojawiła się litość do współwięźniów, najzwyklejsza ludzka litość. Żałował, że im nieznane jest to, co on zdążył zrozumieć. Ta prawda, która została dana mu poprzez cierpienie i radość, której analogii nie było w jego minionej nieokiełznanej biografii. Poczuł przed nimi winę. I - rozkleił się! Przypomniał sobie, jak szedł przebojem, zagrzewany możliwościami „herszta”. Wtedy go wspierali i sami „zeki”, i władze więzienne. Teraz jest sam. Nie, nie sam. Z Panem Bogiem.

Napisał oświadczenie. On jest prawosławny, chce, jak to... odprawiać swoje religijne potrzeby, on wie o wolności sumienia i wyznania. I żąda (!) zapewnić mu możliwość modlić się. Podpisało się pod tym "apelem" jeszcze kilka osób, wyszedł dokument zbiorowy. I Jewgienijowi Kotowowi „z towarzyszami” wydzielono pokój. Dokładniej, część pokoju:

- Przegrodzicie i módlcie się. A za ścianką muzułmanów ulokujemy.

Uf, jak nie chciało się mu muzułmańskiego sąsiedztwa! I przez dzień buduje ganek do przyszłej kaplicy i stawia nad nim krzyż. Wejście jest wspólne. Jaki muzułmanin wejdzie teraz pod ten krzyż?

On napisał list do najbliższej od ich Tmutarakani cerkwi, przyjechał batiuszka i poświęcił ich „prawosławną twierdzę”. Zasiadł do listów. Do redakcji gazet, do wydawnictw, do cerkwi. Prosił: przyślijcie prawosławną literaturę, tu ona jest potrzebna jak powietrze, sekciarze przysyłają paczkami swoje banialuki, sami przyjeżdżają, nieszczęście wprost. Przyślijcie! Nie odpowiedział nikt. Wtedy zaczął naprzykrzać się matce i ona przysyłała mu wycięte z czasopism ikony. On majstrował do nich rameczki, nasączał olejem, malował. Zamyślił remont. Ale to tylko powiedzieć łatwo - remont. Okno pobielić - pieniądze, gwoździ zdobyć - pieniądze. A pieniędzy u zeka nie ma. I znowu pisze do matki: „Strój mój sportowy, nowy, sprzedaj i zegarek i adidasy też...” Cały jego majątek - w tej nowiutkiej, odremontowanej, z ikonkami w sprawnych rameczkach, kaplicy.

- Nie-nie, nie kaplica to, raczej, pokój modlitwy.

Dostał urlop. Czekał na niego jak na zbawienie. Ponieważ najważniejsze na urlopie było dla niego - przyjąć Świętą Eucharystię. Jak na Golgotę szedł do kapłana. On dużo kajał się i prosił w swoich modlitwach, ale na głos wyznawać grzechy, wywrócić się na lewą stronę - Panie, pomóż mi, czy zdołam, czy powiem prawdę?

Okazuje się, z okien jego moskiewskiego mieszkania widać cerkiew. Wcześniej nie zauważał. I to jaka cerkiew! Obok cmentarz i oni chłopczyska biegali tu, straszyli przez płot przechodniów, bawili się. Potem zabawy stały się ostrzejsze. Pili pewnego razu, mało okazało się, a tu tylko Wielkanoc przebrzmiała, na grobach pełno jajek, babek i kieliszeczek wódki to tu, to tam. Poszli dopijać. On wypił dużo, a potem wyrwał krzyż z jakiegoś grobu i, strojąc grymasy, ordynarnie klnąc, wyszedł z krzyżem za cmentarne ogrodzenie. Chodził dookoła cerkwi, całował.

Teraz świątynia apostołów Piotra i Pawła w Jasieniewie jak zabaweczka. Tu i przyszedł na spowiedź. Spowiedź jest tajemnicą. Nie będziemy o niej z nim rozmawiać. Po Spowiedzi powiedział kapłanowi, że chce pojechać do Optinoj Pustyni. A już później w domu w czasopiśmie jakimś przeczytał, że cerkiew, w której przyjmował Eucharystię - filia Optinoj Pustyni.

Oto przecież cuda, mówiłem, że chcę do Optiny, a sam w niej w tym czasie już byłem!

Za rok znowu przyjechał na urlop. Zarobić go było nie lekko. On jednak zarobił. Rzucił palić po pierwszym urlopie. Usłyszał, jak jedna kobieta w świątyni powiedziała: „Palącego człowieka nigdy łaska nie nawiedzi. Papieros - kadziło diabelskie”. Jak nożem odcięło. A palił prawie od dzieciństwa, rzucać nie zamierzał. Czasami wypija, prawda. I bardzo siebie potem gani.

- W gości proszą, kiedy na urlopie. A w gościach kieliszeczek i wypijesz. Pokusa...

Dziwię się jego prawosławnej leksyce. Tak mówią studenci seminariów albo dawno ucerkowieni ludzie. On cytuje świętych ojców i zna interpretacje ewangelicznych przypowieści, zna znaczenie wszystkich świąt i żywoty świętych. Skąd?

- Sam nie wiem. Pan Bóg pomalutku jakoś odkrywa.

Urlop zbliża się do końca. Siedzieć ma jeszcze trzy lata. Jak bardzo chcę czymś go pocieszyć, zapraszam w najbliższy wolny dzień do Troice-Sjergijewoj Ławry. Ze zmieszaniem uśmiecha się:

- Nie można mi. Jestem zek. Oświadczenie dałem o niewyjeżdżaniu z Moskwy.

On bardzo chce do Optiny i do Diwiejewa, i do Siergijew Posadu, chce zwiedzić święte źródła i odbudowane monastery. Chce dużo i poważnie czytać. Do swojej więziennej kaplicy nakupił kaset z pieśniami religijnymi, modlitwami, tanich ikon, łampadek.

- Czasami chłopcy mi się skarżą: „Czytam Ewangelię i nic tam nie zrozumiem”. Mówię: „Wy nie rozumiecie, a diabły nawet bardzo rozumieją”. Ale nie wiem jeszcze wiele, wybrali mnie starostą naszej kaplicy. Pytają, co i jak, a ja nie wiem.

Wie. Wie najważniejsze. Jak ciężko wielogrzesznej duszy przebić się do Boga, wyrwać się z czepnych diabelskich objęć, łyknąć czystego powietrza i nie upić się od niego, przetrwać. Wie, jak trudno daje się modlitwa i jak wielka jest jej łaska i siła. Wie, jakim bólem pali się niespokojne sumienie i jak cichnie ten ból pod omoforionem pokajania. A jeszcze wie, jak kocha nas wszystkich Pan Bóg, nawet najbardziej zmarnowanych, jak on.

Urlop się kończy - mówi - ile wszystkiego chciałem zdążyć, a pora wracać. Sprawa poważna mnie czeka. Chłopcy w „strefie” ochrzcić się zamyślili.

- Ilu ich?

- Stu pięćdziesięciu ludzi.

- Ilu?!

- Tak, sporo, z tym i problemu. U nas, prawda, jest czasza do chrztu. Wielki kocioł z kuchni wyprosiliśmy, spisany. Ale batiuszki w pobliżu nie ma. Trzeba zapraszać, a nie każdy pojedzie...

Żegnamy się. Chcę zapytać, jak widzi swoje życie po zwolnieniu, ale nie decyduję się, leźć w duszę nie chce się. A on jakby myśli moje przeczytał:

- Po „odsiadce” tak zdecydowałem. Pobłogosławi batiuszka do monasteru, pójdę do monasteru. Pobłogosławi w świecie pozostawać - zostanę. Na wszystko wola Boża.

- Czas szybko ucieka - uspokajam go - nie zdąży pan obejrzeć się...

- Owszem, niedawno Wielki Post był, a już Piotrowy.

- Pości pan, Jewgienij?

- A jak przecież! Prawosławnemu bez postu w żaden sposób nie wolno. Ale w więzieniu bardzo łatwo pościć. Dają, na przykład, drugie i chleb. Jem chleb.

Natalia Suchinina


Powrót