Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


WYRWA W BIOGRAFII

Już ileś dni próbuję przypomnieć sobie linijkę. Czy to wiersza, czy to pieśni, czy aforyzmu, czytanego w grubym zbiorze... Linijkę, wyjaśniającą istotę mojej bohaterki. Coś takiego o rosyjskiej kobiecie, ale nie o płonącej chacie, nie o koniu w skoku, to wiadomo, to jest na powierzchni. Nie, coś innego, mniej znane i głębokie. Wydaje się, nie obejść się bez tej linijki-podpórki w moich notatkach, lepiej nie powiesz, a nie przypomina się. I, zrozpaczona, zostałam sam na sam ze swoją znajomą na brańskiej wsi o zadziwiająco rosyjskiej nazwie Siniezorki. Weszłam na ganeczek, cichutko stuknęłam w okienko i na tradycyjne «Kto tam? » Odpowiedziałam, jak jest:

- Z Moskwy. Korespondent.

Gospodyni otworzyła. Wprowadziła do izby. Wskazała na taboret. Usiadła naprzeciw. I - zapłakała. Potem opamiętała się, otarła łzy koniuszkiem chustki, zerwała się i zaczęła się krzątać przy herbacie.

- Antonina Pawłowna, nie fatyguje się pani, opowie lepiej, jak tu żyjecie.

Znowu zapłakała. Tak i przedzierała się do rozmowy przez swoje łzy z kilku prób. Nie ponaglałam jej i ciągle próbowałam zrobić porządek z jednym męczącym mnie problemem. Czy jesteśmy usprawiedliwieni, my dziennikarze, uważając za uzasadnione swoje zajęcie - zaglądać do duszy ludzkiej i siedzieć, przeczekując te łzy, trzymając w pogotowiu notes i długopis, w twardej pewności, że nie ma innego wyjścia - praca, niby to taka, los taki... Kto osądzi? Próbowali ludzie, szanowni i mądrzy, objaśniali, że pracę trzeba wykonywać godnie, a skoro godnie - znaczy sumiennie. A skoro sumiennie, to ważne - skłonić człowieka do mówienia. Ale widzę, z jakim zakłopotaniem zasłania się ode mnie rękami Antonina Pawłowna, wstydząc się łez i wciskam jak najdalej do torby notes i długopis, haniebnie śpiesząc się, aby nie zdążyła zauważyć «narzędzia mojej produkcji».

- Można, nocować u pani zostanę? - pytam. - Tylko, proszę, żadnego starania się, ja i na podłodze mogę...

- Nie pozwolę na podłodze - wyrecytowała twardym głosem. Zdecydowanie odsunęła taboret, podstawiła mi filiżankę z głębokim spodkiem.

Gest ten wymowniejszy niż wszelkie słowa. «Wystarczy próżnować - mówił. - Posiedziałam, poryczałam, za robotę pora. A robót w domu!.. Piec nie palony, bydło nie karmione, krowy nie dojone, nieszczęście...»

Krów u Tarasienkowej dwie - Marta i Bielanka. Dwoje cieląt. Jest prosiak, kury, gęsi. Ogród warzywny za domem. Na tkaniu nic się nie znam, ale wspaniały wiosenny dywan ze wszystkich odcieni zieleni, obramowany gęstym żywopłotem, może wytkać tylko człowiek wyjątkowo pracowity, którego budzik nie przegapił ani jednego świtu.

Wiem, Antonina Pawłowna Tarasienkowa jest byłą zbieraczką sosnowej smoły-żywicy w gospodarstwie przemysłu leśnego, pełny kawaler orderów Pracowniczej Sławy. Z tych kawalerów, których my teraz nie to że wstydzimy się - nie, ale dla wygody i małej chytrości nieco ironizujemy nad nimi. Był taki czas - wymyślali sobie bohaterów, wodzów, kawalerów. Dętymi okazało się wielu, ale takie już były czasy, teraz - zmądrzeli. Oto i ona, Tarasienkowa, kawaler tego czasu. Trzy ordery, jeden za drugim, złożyła i zawiązała w starą spłowiałą chustkę razem ze zdjęciami, obowiązkowymi w takiej okazji.

Poszła Antonin Pawłowna doić krowę, a mi z poły fartucha powywalała na stół albumy. Zachwycaj się … Oto kremlowskie zdjęcia. Nienaganni, z obowiązkowymi krawatami, garnitury, jednakowe twarze z przypiętymi uroczystymi uśmiechami i ona - z bolesnym napiętym spojrzeniem. Dziana bluzeczka, uczesane do tyłu włosy, wyprostowana, zastygła przed obiektywem według swego obowiązku: jak wszyscy, tak i ja, tylko by już szybciej... Przejrzałam ich całuję paczkę - fotografii, starych czasów zastoju. Wśród krawatów, garniturów, pomyślności tłustych mężczyzn, czubatych i łysych, wąsatych i białozębych - ona. Mały bezbronny ptaszek, który niechcący trafił na ucztę silnych tego świata i z bólem czekająca na koniec «święta».

Wśród zdjęć trafiła się prościuteńka pocztóweczka. Dziecięcy staranny charakter pisma wyprowadził słowa na temat szczęścia i zdrowia: «Babuleńka, życzymy ci...» babuleńki szczęście znane: aby wnuki były syte, zadbane i zdrowe. Ale czy była szczęśliwa wtedy, gdy cierpliwie przeczekawszy pstrykanie aparatów fotograficznych, wracała w napchanym pociągu do Siniezorki z wyciągającymi żyły od moskiewskich prezentów torbami i pozostawała sama za tym oto stołem, kładła na dłoń ciężki order i długo przyglądała się na niego, jak na zamorskie dziwo. Zdejmowała dzianą, kupioną na wyjście, bluzeczkę, wieszała na wieszaku do szafy, doiła krowy, zamykała na zasuwę drzwi i kładła się spać, ponieważ jutro wstawać trzeba przed świtem i iść do lasu. Na zbiór żywicy.

Sosny w lesie tylko dla nas są jednakowe. A zbieraczkom żywicy - jak ludzie. Jedna gałęzie ma gęste, druga - rzadsze. Jedna wierzchołkiem bogata, druga pniem-przystojniakiem. Trzeba pamiętać każdą sosnę, a ich na działce dziesięć-dwanaście tysięcy. Po kroczku od sosny do sosny - i oto tobie dwadzieścia kilometrów. Każdego dnia. Z miesiąca na miesiąc. Od 1950 roku.

Ile żywicy zebrała za ten czas, ile kilometrów po kępach i po bagnach przebyła, ile razy jej sekator wbijał się w gładkie ciało pnia, żeby odebrać u drzewa pachnący płyn? To ja rozważam. A ona nie miała kiedy rozważać. Raz-dwa. Sekator wznosi się do góry, zamiera na chwilę. Trzy kroki w bok, znowu mignął sekator. Jeszcze parę kroków, obrót w lewo, oto do tej sosny, jeszcze raz-dwa, znowu kilka kroków naprzód. Znowu obrót. Teraz w prawo. Jej taniec lekki nie dlatego, że prosty, lekkość ta wytańcowana, tańczyła ten taniec latami, wyćwiczyła każdy ruch. Teraz nocą rozbudź, pójdzie krążyć między sosnami, chociaż oczy zawiąż - nie pomyli się.

A blizna, a blizna na ręce? Widać, jednak zawiodła pamięć, nie posłuchał sekator, zerwał się? Sekator nic tu do tego: Siekiera poszła w ruch. I machał nią w pijanym odurzeniu, w szalonej złości człowiek, który stał się ojcem jej dzieci i dlatego cierpliwie przez nią znoszony. Jak dzieciom bez ojca? Odwieczne usprawiedliwienie rosyjskich kobiet, zaciskających serce swoje w pięści, żeby nie czuć wstydu i bólu. I ona długo żyła z zaciśniętym sercem, z wewnętrznym dręczącym szlochaniem z powodu malutkich córeczek, aby nie zostały jednoskrzydłe. «jaki-nijaki, ale ojciec» - powtarzała sąsiadkom. Do czasu powtarzała.

Uciekła z domu nocą, pośpiesznie przewinąwszy krwawiącą rękę i opłukawszy zimną wodą świeże siniaki. Pierzynę, poduszki, koce - wszystko, czego dorobiła się swoją katorżniczą pracą , zostawiła. Główne jej bogactwo trzymało się za spódnicę i rozmazywało po brudnych policzkach łzy. Nie, jeszcze krzesła wzięła. Z jakiegoś powodu krzesła.

Gospodarstwo Przemysłu Leśnego dało państwowy plac. Pół domu, przedmuchiwanego wiatrami i kawałek ziemi pod ogród warzywny.

Płakał. Przebaczania prosił. Na litość brał, że dzieci, niby to, dzieci... Nie puściła na próg. Sama wychowywała dzieci. Pieniędzy jego odmówiła. Dlatego, że była silna i wytrzymała?

- Ponieważ za dwie osoby - śmieje się. - I za matkę i za ojca. Dokąd było się podziewać? Dzięciołem jestem. Tak i mąż mój mi mówił. Ty, Tonia, dzięcioł, a ja jestem krukiem. Dzięcioł dłubie każdego dnia, a kruk gotowiutkiego szuka.

- Znalazł?

- A gdzie znajdziesz? Teraz już stary. Czasami spotkam, żalić się zaczyna, pieniędzy, mówi, nie ma. Ja jemu i radzę - podawaj o alimenty, będę ci płacić. Żal go, tak całe życie przełobuzował.

Szkoda... Podpiera policzek porysowaną bliznami ręką i znowu, tylko patrzeć, lada chwila zapłacze. I, widocznie. Pomagając sobie poradzić z nielekkimi wspomnieniami, proponuje:

Chcesz, wesolutkie opowiem?

A wesolutkie to spotkanie z wilkiem. Wyszedł on zza najbliższej sosny, wielki, kosmaty. A ona wyobraź sobie, sekatorem macha.

- Obejrzałam się mimo woli - stoi. Dostałam z kieszeni wiązkę kluczy i dawaj nimi dzwonić przed wilczą mordą, odstraszać. I przecież przestraszył się! Boczkiem, boczkiem i przepadł w lesie - śmieje się Antonina Pawłowna, osłoniwszy usta brzegiem chustki, jakby zmieszała się - wybacz, powiada, ale przestraszyłam wilka.

Próbuję wyobrazić ją w lesie samą-samiuteńką, wśród sosen pod niebo, wilków-niedźwiedzi, pod deszczami-burzami. Małą kobietę, skaczącą od sosny do sosny, z jedną myślą w głowie: jak tam jej dzieci? Wróciwszy, ledwie nie z rozpędu rzucała się palić w piecu, gotować kolację, karmić bydło, pleć ogród. I prawda, widać, robocza. Dwadzieścia lat była pierwsza w gospodarstwie leśnym, chłopów według norm wyprzedzała. I dla jakiej to korzyści? Siedzieć w prezydiach jej, jak i przed obiektywem, ciężko, a jeśli słowa jakie gdzieś powiedzieć, tak już i zupełnie męka. Dlaczego na czoło się rwała? Rozkłada ręce, jakby przepraszając za swój błąd:

- I wybijałam się jakoś..

Najszybciej, dlatego wybijała się, że nie umie pracować na pół obrotów. To jej jeszcze trudniej, niż nakręcać po dwadzieścia kilometrów dookoła sosen. Wprzęgła się w męskie rzemiosło z powodu dzieci i z ich powodu wybiegała z domu każdego poranka przez pole, koło rzeczki - do lasu. Rekordy swoje ustanawiała, żeby wyżyć i dzieci wydźwignąć.

Czy jedna taka Tarasienkowa? Wiele takich roboczych (żylastych) rekordzistek, które wykończyły swoje zdrowie na pracowitych wartach czasu zastoju, męczą się teraz po domach starców, po szpitalach, jęczą po nocach w samotnych swoich domkach. Tarasienkowa chociaż dzieci ma. To same przyjadą, to wnuki na wakacje podrzucą. A bez nich zginęłaby, ponieważ nigdy poważnie do siebie jako do kawalera orderu (oto słowo jakie pocieszne) nie odnosiła się. Widać potrzebne tam komuś jej rekordy, prawdopodobnie, skoro tarmoszą, fotografują, do Moskwy posyłają.

Kawaler trzech orderów Robotniczej Sławy żyje sobie po cichutku w Siniezorkach. Mocno zawiązane w starą chustkę wszystkie orderu i kupa dyplomów. Wszystkie one, dyplomy, złotymi literami po lśniącym papierze: «Za wybitne zasługi...» Wszystkie jednakowe i nijakie. I znowu o czasach szybko podwija się na język. Czasy takie były, czasy! Przelatywało, jak w gigantycznym telewizorze, określiwszy sobie jako prawdę to, o czym dogadali się. Tylko oto kiedy dogadywali się, Tarasienkowej obok nie było, miesiła w tym czasie gumowymi śniegowcami błoto wśród sosen. A troski pojawiały się, nawet do głowy nie przychodziło skorzystać ze statusu «kawalera». Nie wiedziała nawet, ŻE można skorzystać. I o tym, że «kawalerowie» bez kolejki są obsługiwani, chyba nie wiedziała. I o poselskich salach na lotniskach, i o rezerwacji na pociągi, i o wagonach SW, i o specjalnych dystrybutorach.

Ten sam państwowy plac - do dziś dnia jej. Pół domu za ścianą opróżniło się i przedmuchuje Tarasienkową i wilgoć męczy i dach o remont prosi. Już dawno jej sąsiadka zdobyła, w tym samym jeszcze czasie zastoju, „Instrukcję emerytów” Tarasienkowa pod nią podpadała. Tam i o dodatkowej powierzchni aż do dwudziestu metrów kwadratowych było. Akurat by tego pół domu - i ocieplić i porządek zaprowadzić.

- Chodziła pani - pytam - starała się?

- Tak nie zebrałam się jakoś...

- Dlaczego?..

- Płaczę.

Oto tak. Całe życie pracując, nie wyprostowując pleców, powierzając swoje łzy i żale leśnemu gąszczowi, ona kompletnie nie opanowała niezbędnej współczesnej nauki „kręcić”. Kto nie jest w niej biegły, temu niesłodkie nasze dni powszednie i święta. Do sekretarek, bywało, dochodziła. Ale przed ich przezroczystym spojrzeniem traciła odwagę, przeklinała swój zamiar i śpieszyła się z powrotem, łykając na schodach gorzkie łzy.

Ani niedźwiedzi, ani wilków, ani siekiery zezwierzęciałego pijaka nie przestraszyła się, a poszła z naprawy lodówkę odbierać, oczy rozbiegły się, nie znajdzie w żaden sposób swojej wśród dziesiątki podobnych. Magazynier w krzyk: - Zupełnie babka, oślepłaś, swojej lodówki nie pamiętasz. Pogubiła się jeszcze bardziej, łzę przełknęła - poszła. I do tej pory nie wróciła.

Oddaliśmy z nawiązką temu czasowi. Zdemaskowaliśmy dętych bohaterów, naostrzyliśmy ironię swoją na prezydialnych życiorysach. Ale bardzo jednak zgrzeszyliśmy, pod jeden grzebień ostrzygliśmy również tych ludzi, którzy ze zmieszaniem i męczarnią przyjmowali wysokie nagrody, szczerze dziwiąc się w duszy, że nie znalazło się godniejszych. Oni chowali nagrody jak najdalej i dalej wykonywali swoją robotę zgodnie z sumieniem, jak i wcześniej. A wypomni kto, obrazi mimochodem, słowem grubiańskim wyróżni, to zupełnie skurczą się w grudkę i latami leczą swoją ranę. I blizny od niej, jak od siekiery, na zawsze...

Jedno dobrze: przeminęła moda na pionierskie zbiórki z zapraszaniem bohaterów pracy i prośbą, aby opowiedzieli, jak to osiągnęli... Zapłakałaby Antonina Pawłowna i mimo wszystko, nic nie opowiedziałaby.


Wagony SW - sypialne wagony z dwumiejscowymi przedziałami o podwyższonym standardzie

Natalia Suchinina


Powrót