Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


GDZIE ŻYJĄ SZCZĘŚLIWI?

To było tuż przed Nowym Rokiem, zaledwie na kilka godzin przed nim, zmordowani od przednoworocznej krzątaniny, ponaglamy czas - żeby już szybciej, wszystkich robót nie przerobisz. A na miesiąc przed świętem, kiedy kłopoty jeszcze tylko zarysowały się w naszym kalendarzu przyjemnymi myślami o prezentach, o nowym przepisie na ciasto, o kupionej na tę okazję sukni albo przynajmniej nowiutkiej bluzeczce, jasno na duszy, dusza pragnie. Wkrótce Nowy Rok...

W tym czasie spotkałam go na przystanku autobusowym, wesołego, brodatego, rześkiego, jak dopiero co spod lodowatego prysznica i - niecierpliwego do życia. Z jego wielkiego plecaka sterczał pęczek czegoś biało-rudego.

- Broda - wyszeptał konspiracyjnie. - Tam mam brodę a jeszcze rękawice z jednym palcem, a jeszcze szeroki pas i czerwone futro z białą oblamówką.

- Dziadek Mróz! - domyśliłam się. - Wiktorze Iwanowiczu, ty znowu za Dziadka Mroza?

- Poprosili w naszej fabryce. Nie odmówiłem. Nie można odmawiać ludziom w radości. Tym bardziej dzieciom.

Pożegnaliśmy się, zawczasu pożyczywszy sobie w Nowym Roku wszystkiego naj, naj... A za dwa tygodnie spotkaliśmy się znów. Ale już w autobusie i czasu na rozmowę było ze trzy minuty.

- Gdzie jest broda, gdzie pas? I gdzie w ogóle Dziadek Mróz się podział? - zażartowałam, bardzo ucieszona ze spotkania.

A on żartu nie podtrzymał.

- Przekazałem strój, oddałem. Wystarczy. Wykręciłem się. Więcej nie namówią.

- A co z radością? Nie można odmawiać ludziom...

Popatrzył na mnie ciężkim spojrzeniem i skierował się do wyjścia, rzuciwszy:

- Zajdź. Porozmawiamy, jeśli ciekawa. Żona będzie zadowolona a i dzieci też.

Machnęłam ręką człowiekowi, którego nie poznawałam. I oczywiście zadzwoniłam wieczorem.

- Przychodź. Herbaty zaparzę firmowej, z majerankiem, melisą i odrobinką liścia czarnej porzeczki.

I oto siedzimy w kuchni. Pijemy firmową herbatę, a rozmowy w żaden sposób nie zaczynamy. Pomogło zdjęcie, po sierocemu przytulone do budzika. Broda, pas, futro z białą oblamówką. Obok Śnieżynka, filigranowa, elegancka.

- Poznajesz?

- Ciebie oczywiście, ale dziewczynki...

- To chłopiec. Mój Andrzej.

Siedzący obok Andrzej ze zmieszaniem uśmiechnął się.

- Za co ciebie ojciec na Śnieżynkę wystroił?

- Pieniądze są potrzebne - po prostu odpowiedział chłopiec. - Tacie za Dziadka Mroza zapłacili, mi za .Śnieżynkę. Dwa razy więcej wyszło. Po co na boku szukać? Dla nas pieniądze są potrzebne.

- Andrzej - zwróciłam się do chłopca, kiedy ojciec wyszedł. - Czegoś na temat Nowego Roku w żaden sposób nie rozumiem. Co się zdarzyło? Dlaczego tata taki napięty. A i ty …

- On bardzo przeżywa, bardzo. My parę dni po mieszkaniach chodziliśmy, nam tyle adresów dano, ledwie zdążaliśmy i wyobraża pani - w każdym domu bieda. No nie zupełnie bieda, ale jakby nie święto. A tata, on przecież artysta! On i wierszyki przygotował, powiedzenia różne, a było tak, że milczał. Wchodził i milczał. A jeden raz nawet zapłakał. Sam widziałem.

Firmowa herbata z melisą i odrobinką liścia czarnej porzeczki. Smutne oczy zawsze wesołego człowieka. Czternastoletni Andrzej. Zdjęcie, za którym cyka budzik. Żona, która przysiadła się obok z robótką. Nie będę przedstawiać opowiadania Wiktora Iwanowicza. Niech opowie sam. Tak słuszniej.

- W przeddzień wieczorem w domu robiłem próbę. Przygotowałem szczegółową listę dzieci: wiek, płeć, imię. Chciało się każdemu czymś niespodziewanym radość sprawić - wierszykiem, piosenką, sztuczkę pokazać. Prezenty, tak umówili się w fabryce, rodzice kupią sami i przechowają do czasu. Przyjdę, oni cichutko mi wręczą, znana sprawa...

- Najpierw pojechaliśmy, dokąd Andrzej, coś nie pamiętam? Tak, tak, do jednej naszej portierki, której córka odjechała do Chin na zarobek i zostawiła jej córeczkę, wnuczkę, znaczy. Portierka wnuczkę bardzo kocha. Kupiła jej na prezent zestaw dziecięcych naczyń - czajnik, spodeczki, śliczniutkie takie, na granatowym tle różowe kwiatki. Ja te naczynia do worka i naprzód.

Maszeńka? Masz na imię Maszeńka? Długo do ciebie się dobierałem, Maszeńka, przez las, pola szedłem, zmęczyłem się. Daj dziadkowi krzesło, córeczko. Dziadek z drogi, odpocznie.

Masza ma około dziesięciu lat. Spod nasępionych brwi patrzy na mnie niemrugającymi oczyma. Krzesła nie daje. Zakrzątnęła się babcia, pchnęła pode mnie taboret, posadziła.

- Wierszyk, Maszeńka, wierszyk powiedz - wzruszyła się babcia.

- Sama opowiadaj - odcięła się wnuczka i znowu na mnie - niemrugającymi oczyma.

A co ja mam robić? Trzeba kontynuować grę, odpracowywać dniówki.

- No nie trzeba wierszyka, nie trzeba. Teraz tobie prezent damy. Co u nas, wnusiu, w worku dla Maszeńki?

Wnuczka, poszperawszy dla porządku w worku, wyciągnęła pudełko z naczyniami. W oczach dziewczynki zapłonęło zainteresowanie do życia.

Więc. Oto tobie prezent - naczynka ostrożnie trafiły do rąk Maszy. Dziewczynka niecierpliwie otwiera pudełko i nagle ze złością ciska nim w babcię. Naczynie nie rozbiło się. Tylko rozleciało się po puszystej wykładzinie w różne strony: Spodki, imbryczek, jeszcze spodek...

Ja ciebie prosiłam co kupić? - krzyczała dziewczynka, pozieleniawszy ze złości - a ty mi naczynia, sama nimi się baw, głupia, głupia...

Ach ty, lichoto - chwyciłem dziewczynkę za rękę - ach ty lichoto - jakie już tu powiedzenia, ledwie powstrzymałem się, żeby nie dać jej porządnego klapsa. Wargi Maszy zadrżały z powodu krzywdy, ona z całych swoich dziesięcioletnich sił trzasnęła drzwiami sąsiedniego pokoju i zaczęła tam babskie, przeciągłe, rozdzierające duszę wycie.

Wybaczy pan, wybaczy, Wiktorze Iwanowiczu, nerwowa ona, matka odjechała, ja z nią... Żadnych sił nie ma. Może godzinami legginsy przed lustrem przymierzać. U niej ich osiem par, różne, w Chinach one grosze kosztują. A mnie prosiła, ten, jak go, ze słuchawkami, drogi jest bardzo, nie miałam pieniędzy. Myślałam, naczynkami dogodzę i oto nie dogodziłam.

Tak i wyszliśmy z mieszkania pod wycie Maszy i winne zawodzenie starej portierki.

U Kati z szóstego działu pięcioletni chłopiec. On ucieszył się z na widok Dziadka Mroza. Z przejęciem, powiedział wierszyk o śnieżynce, poprowadził do choinki, nawet czekoladkę podarował. A ja jemu z worka - samochodzik strażacki! Czerwony, turkoczący! Z podnoszoną drabiną! Artiom chce szybko pobawić się, a mama zaprasza gości do kuchni, herbatę wypić. Pasztecików napiekła Katia, przygotowywała się. Zjedliśmy po paszteciku. Andrzej szturcha, pora.

Skierowaliśmy się do wyjścia i przypadkowo zaczepiłem swoją laską drzwi do sąsiedniego pokoju. Otworzyły się drzwi i zobaczyłem w wózku inwalidzkim starego człowieka, zgarbionego, otulonego pledem.

- Kto tam, Katia?

- No tak ojciec, ojciec - szybko powiedziała Katia i przymknęła drzwi. – Ma problem z chodzeniem, siedzi całymi dniami...

Już chwyciłem się za klamkę drzwi wyjściowych, ale nagle z jakiegoś powodu wróciłem. Do ojca...

- Witajcie, dziadku - zrobiłem krok naprzeciw. - Szczęśliwego Nowego Roku życzę! - Dziadek spojrzał ze zdziwieniem, radośnie. Potem dotknął ręką mojej laski. I ni to zapytał, ni to zawołał:

- Dziadek Mróz?!

- Dziadek Mróz - potwierdziłem. - Dawaj, myślę, wstąpię do takiego starego, jak i ja, dziadka. Dawaj, myślę, powiem mu - szczęśliwego Nowego Roku! A jeszcze powiem: dziękuję za życie czcigodne, trudne.

- Synku, synku - zakręcił się dziadek - jak trafiłeś tu, do mojej pustelni?

- Specjalnie przyszedłem. Wiem, żyje w tym mieszkaniu stary, zasłużony człowiek. Przyszedłem życzenia złożyć.

- Mnie? Specjalnie mnie? - Ręce u dziadka zadrżały.

Prezent, prezent jest potrzebny, a nie ma prezentu...

I nagle w kieszeni futra namacałem czekoladkę, podarowaną przez Artiomkę. Jest prezent!

- Oto. Czekoladkę przyniosłem. Niech cały rok życie u ciebie dziadku będzie, słodkie, jak ta czekoladka.

- Jakie tam - machnął ręką - starość, ona, synku, słodką nie bywa. Ona taka gorzka, nie daj Panie Boże. Nie, powiedz uczciwie, specjalnie do mnie przyszedłeś?

- Do ciebie, do ciebie, co ja, kłamać, niby będę!

- Do mnie, do mnie - staruszek powiercił się w swoim fotelu - oto jaka sprawa, znają mnie, wiedzą, że nie jadł cudzego chleba Grigorij Iwanowicz, uczciwie żył. Ty już wybacz, że jestem w takim stanie. Goście do mnie nie przychodzą, ja po-domowemu. Ale ja zaraz...

On zaczął podnosić się, opierając się na poręczach fotela. A podniósłszy się, malutkimi drepczącymi kroczkami skierował się do garderoby. Trzęsącymi się rękami otworzył ją i wyjął czarną w szare pasy marynarkę z dzwoniącymi na niej medalami. Poprosił - pomóż włożyć, synku. Płakałem. Płakałem, rozumiesz? I czułem się winny w tę minutę przed wszystkimi takimi oto zapomnianymi, zgrzybiałymi, schorowanymi, wysłużonymi ludźmi, których w labiryntach naszych domów z pomyślnie świecącymi oknami niezliczone liczby. Starość słodka nie bywa... Ale ona bywa przynajmniej godna, jeśli nie jest samotna. Jeśli nie towarzyszy jej straszne uczucie wykończonego pustego gatunku, jeśli nie widzi ona, że ją ledwie znoszą, że jest ciężarem, jeśli przypominają o niej przynajmniej według świąt.

W windzie staliśmy odwróciwszy się od siebie. Ale zauważyłem u Andrzeja rozmazaną po policzkach charakteryzację. Dobrze jeszcze, że on nie zobaczył moich «skąpych męskich łez».

- Pójdziemy, tata, do domu - poprosił Andrzej na ulicy. - Na dzisiaj wystarczy.

Ale namówiłem go, żeby zajść jeszcze do pobliskiego domu. W mieszkaniu odbywała się popijawa i Dziadka Mroza spodziewali się tam dopiero jutro. Dziewczynka w pokoju rysowała, a w kuchni mama przyjmowała gości kaukaskiej narodowości. Goście dali Śnieżynce dwie mandarynki, a mi nalali szklankę po brzegi.

- Nie piję w pracy - wymigałem się i zapytałem cicho gospodynię - prezent córeczce kupiłaś?

- Prezent... Akurat nie jeszcze... Jutro kupię, jutro, z wypłaty, powiem, od Dziadka Mroza.

Tu wybuchnąłem:

- Biegnijcie - mówię gościom - do sklepu, póki otwarty i kupcie dziewczynce prezent. Dziewczynce jest potrzebna zabawka. Dobra. Idźcie. A ja tu poczekam.

A wszak poszli. Zakrzątali się, zagrzmieli windą. Za piętnaście minut przyszli z Barbie i... Butelką «Rasputina». Jak imprezować, to imprezować.

Dziewczynka ucieszyła się z prezentu. Przycisnęła lalkę do siebie, cicho powiedziała «dziękuję» i poszła do pokoju, przymknąwszy drzwi szczelniej.

Wieczorem w domu nie chcieliśmy opowiadać o przeżytym dniu. Dzięki Bogu, trafiła się żona wyrozumiała, mądra, w duszę leźć nie zaczęła, domyśliła się - coś niedobrego u nas na sercu.

Rano Andrzej spróbował od roli Śnieżynki wykręcić się.

- Może ty sam, tata? Ile można stroić się i charakteryzować?

I tu bardzo przestraszyłem się. Jeśli ja sam pójdę dzisiaj w ten odmęt mieszkań, gdzie czeka na mnie nie wesoły Nowy Rok, a ciężkie tchnienie powszedniego życia, w którym prawie jak u Tołstoja: wszystkie nieszczęśliwe rodziny nieszczęśliwe po swojemu, nie wytrzymam. Załamię się i długo jeszcze nie będę w stanie oprzytomnieć.

- Mężczyźni siebie w nieszczęściu nie zostawiają - przypomniałem swemu czternastoletniemu synowi.

I mój mężczyzna, westchnąwszy, poszedł stroić się za Śnieżynkę.

W kolejnym mieszkaniu przy nas z Andrzejem zadzwonił telefon. Międzymiastowa. Syn zakomunikował matce, że w żaden sposób nie będzie w stanie przyjechać do niej na Nowy Rok. Zmieniły się okoliczności. Ona zapłakała i kiwnęła na lodówkę - komu ja to wszystko naszykowałam... W drugim mieszkaniu młoda para podprowadziła mnie do łóżeczka dziewczynki, która od urodzenia nie chodzi. Dziewczynka przyjęła słabymi rączkami wielki, w srebrnym papierze pakunek i odwróciła się do ściany. W trzecim... Mogę opowiadać bardzo długo. Dawaj lepiej herbatę pić».

- A kto był ostatni w waszym noworocznym maratonie?

A ostatnimi byli dwaj chłopcy-bliźniacy. Mama poszła dokądś i udało się im upuścić żyrandol na podłogę. Tarzali się na nim, czy co. Siedzą, ryczą.

Ja im:

- Nie ryczcie, jestem przecież Dziadek Mróz, wszystkich elektryków w mieście znam. Siedź, Śnieżynko, z dziećmi, a ja po elektryka pobiegnę.

Przybiegłem do domu, przebrałem się, wziąłem wiertarkę, próbnik i biegiem z powrotem. Widzę - siedzą bliźnięta na podłodze dookoła żyrandolu, a Andrzej im jak Szeherezada którąś już z kolei bajkę...

Przymocowaliśmy żyrandol. Zdążyliśmy przed mamą. Tak i przyszliśmy do domu. Andrzej - w stroju Śnieżynki, a ja z wiertarką. I wiesz, tak mi w noworoczną noc smutno się zrobiło, tak niewesoło, dawaj, mówię do swojej Walentyny, wypijemy. Nalaliśmy po kieliszeczku.

- Wypijmy za Grzegorza Iwanowicza, żeby nie był tak samotny na stare lata, za ciocię Daszę-portierkę i jej rozkapryszoną Maszeńkę, za mamę Maszeńki, żeby zarobiła pieniędzy na sto lat naprzód i nigdzie od swojej córeczki nie wyjeżdżała. Za każde świecące się w naszym mieście okienko, za ludzi naszych - znużonych, zahukanych przez życie, nerwowych, bezsilnych, pokrzywdzonych, okłamanych...

- A za szczęśliwych pić będziemy? - zapytała żona.

- A gdzie oni są, szczęśliwi? Ile chodziłem, nie widziałem.

- A oto oni - kiwnęła Walentyna na siedzących za stołem Andrzeja, starszego naszego Dmitrija i zupełnie małego Deniska. Oto oni, z tobą tuż obok. I dzięki Bogu, wszystko u nas na razie dobrze. I choinka. I prezenty. I nawet własny Dziadek Mróz ze Śnieżynką.

Uratowała mnie Walentyna w tę noworoczną noc. Myślałem, że już całkiem nie przezwyciężę podchodzącego do serca smutku.

Oto i wszystko, co opowiedzieć chciałem. Jeszcze herbatki wypijesz?

Natalia Suchinina


Powrót