Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


STRUMIEŃ PRZY BURSZTYNOWEJ SOŚNIE

Teraz to najlepsze jej minuty. Zaparzyć mocną herbatę, nalać jej nie śpiesząc się do ulubionej filiżanki z kudłatym pieskiem na boku, zrobić parę łyków i odchylić się na oparcie krzesła. Zazwyczaj to bywa po jedenastej wieczorem. Ostatni raz na noc robi zastrzyk mężowi, przewraca go z boku na bok, prześcieła mu pościel. Jeszcze minionego lata on samodzielne chodził, razem jeździli po lekarzach, ale bóle wzmagały się, choroba brała swoje, mąż słabł i jakoś niepostrzeżenie zaległ. Już pół roku nie wstaje zupełnie.

- Tamara - mówi teraz często - Tamara, jakże wymęczyłem cię, jesteś przecież przywiązana do mnie, oto i pracę rzuciłaś...

Ona sztucznie uśmiecha się, niewesoło próbuje żartować:

- Ot, wyzdrowiejesz, moja kolejka nastanie w pościeli się wylegiwać, wtedy i odsłużysz mi.

Oboje wiedzą, że on już nigdy nie wyzdrowieje. Zegarek odlicza jego godziny do końca. A jeszcze wiedzą, że dawno już się nie kochają, wypaliły się uczucia w gorącym palenisku życiowych kolizji, nie umocniło ich przeżyte razem życie, a rozrzuciło, rozwiało po wietrze, jak spadochroniki przekwitłych dmuchawców po bezkresnym polu. Chciałaby zapomnieć, ale pamięta:

- Pani mąż ma raka. Operację robić późno, przygotowujcie się do najgorszego.

Strach, współczucie, litość? Nie, złośliwość.

- Tak mu i trzeba - powiedział jej wewnętrzny głos.

Głośno powiedział, wyraźnie, z przerwami. Tak jemu i trzeba. Potem oczywiście litość, ale najpierw... Przestraszyła się okrutności swego serca, ale natychmiast ten głos usłużnie zaczął dostarczać niezaprzeczalne fakty.

Tak, Kostia nie był wzorowym mężem. Ożenił się z nią, aby zemścić się na swojej byłej żonie, która wypędziła go z domu wśród nocy i wyrzuciła z balkonu jego koszule, krawaty. Zebrał koszule oraz krawaty i przyszedł do niej. Zaczęli żyć w ciasnym dwupokojowym mieszkaniu z matką Tamary. I ciasno, i niebogato, ale jak zawsze bywa - pierwszy okres szczęśliwy. Była żona nie dokuczała telefonami ani pogróżkami. Konstantin zupełnie nie wspominał o niej, oprócz tej pierwszej nocy, kiedy płakał na piersi u Tamary, upokorzony, wyproszony przy ludziach z domu.

Urodził się Stasiek. Życie nabrało zwykłego nurtu, materialnie okrzepli, kupili mieszkanie, teraz żyli sami. I, jak to zawsze bywa, niespodziewanie do niej zatelefonowali. Młody żeński głos zameldował, że jej «stary kozioł» plącze się z młodziutką studentką. Oni i na ekspedycję jadą razem.

- A pani właściwie kto?

- A ja jestem przyjaciółką tej studentki, mam z nią swoje porachunki.

- Nie zazdroszczę takiej przyjaciółki - ledwie odnalazła się Tamara.

Położyła słuchawkę. Rozryczała się po-babsku, z przydechem i jękiem. Ale potem wzięła się w garść. Kiedy Kostia przyszedł do domu, przygotowała mu kolację, nakryła stół.

- Siadaj, jedz.

- A ty?

Na więcej nie było jej stać. Zaczęła szlochać, mówić, że bardzo źle się czuje i prosi, błaga, żąda, żeby on na ekspedycję nie jechał. A jeśli pojedzie, może wydarzyć się wszystko, ona za siebie nie ręczy. Kostia zaczął awanturować się, nazywać ją histeryczką, przyniósł jej wody, odepchnęła jego rękę i on chlusnął jej wodę prosto w twarz. Zamknęła się w sypialni i długo, nieutulenie szlochała. Wiedziała: na ekspedycję on mimo wszystko pojedzie.

I odjechał. Boże, jak ona cierpiała! Wyobrażała ich we dwoje, mrużyła oczy, w rozpaczy i cierpieniu zachodziło serce i kolejny raz zażywała krople uspokajające.

Kostia przyjechał opalony, spierzchnięty i szczęśliwy. Już wszystko zapomniał i mówił, że stęsknił się do niej, do Staśka, że ma tydzień urlopu, razem pojadą nad Okę, pożyją tam daleko od ludzi i cywilizacji. I nagle nieoczekiwana myśl odezwała się w jej głowie i Tamara schwyciła się za nią jak za koło ratunkowe. Uczepiła się: nie wypuszczę... A co, jeśli ta «przyjaciółka» wszystko nakłamała i na próżno biłam się w histerii, cierpiąc i nienawidząc cały świat. W samej głębi duszy pozostawało wyraźne «wszystko prawda». Nie, źli ludzie pozazdrościli - krzyczał drugi, rozpaczliwy, piskliwy głos i ona dalej wepchnęła niewygodne dla niej uczucie, a głosowi uwierzyła. Stało się łatwiej, a z czasem i zupełnie odpuściło.

Oni odjechali nad Okę, wzięli namiot, kociołek i gitarę. Łowili ryby. Stasiek opalił się i u niego śmiesznie łuszczył się nos. Kostia był zapobiegliwy i czuły. Wieczorami palili ognisko, siedzieli przy nim obok siebie i Tamara była szczęśliwa, prawie szczęśliwa. Kostia śpiewał Wizbora: «Miła moja, słoneczko leśne...» I coś tam o strumieniu przy bursztynowej sośnie. Tylko jeden raz... Jej się przesłyszało, jej na pewno przesłyszało się - on nazwał ją nie Tamarą, a Olgą. Nazwał po imieniu, zmieszał się i natychmiast rzucił się na Staśka:

- Po co dotykasz gitarę, przecież tobie zabroniłem.

Co za przejęzyczenie takie? Ale zmęczone serce chciało zbawiennego oszustwa i serce uwierzyło - przesłyszało się.

Herbata ostygła. Tamara siedziała w kuchni, odchyliwszy się na oparcie krzesła, ze zmęczenia położywszy ręce na kolanach. Tak więc oto, Kostia, jesteś teraz chory i niepotrzebny ani Oli, ani Kati, ani Maszy. A potrzebny tylko dla mnie. Akurat i dla mnie ty nie potrzebny, zbyt dużo bólu od ciebie nacierpiałam się, łzy przelewałam, póki z Olami na ekspedycjach zabawiałeś się, ale gdzież mi się podziać - jestem prawowitą żoną. One akurat po to, prawowite żony, przewracać z boku na bok, odleżyny maścią smarować, nocniki podstawiać. Nahulałeś się, gołąbeczku, uspokoiłeś się, już teraz nie dajesz żadnych powodów dla zazdrości. A na sercu wszystko jedno spokoju nie ma. Złość i niechęć. I cała troska - na siłę, jak rżnięcie na żywca, z rozdrażnieniem pod samo gardło.

- Długo zadzwonić nie decydowałam się, myślałam, nie pozwoli mi pani z Kostią się pożegnać.

Znowu zapłakała, widać, słowo «pożegnać się» nieznośnie drapnęło po sercu.

- Więcej nie przyjdę, nie będę pani niepokoić. A kiedy, no rozumie pani, zadzwoni do mnie, przyjdę, w ostat - nią drogę...

Nieutulenie płakała obca dla Tamary kobieta i nieobca dla jej umierającego męża. Tamara poczuła, że była żona ciągle jeszcze kocha jej Konstantyna i zrozumiała, jakich wysiłków kosztował jej ten telefon i ta wizyta z tortem i kwiatami.

- Kocha go pani? - zapytała ona nagle, nieoczekiwanie dla samej siebie Swietłanę. Ta popatrzyła wdzięcznymi oczyma.

- Kocham. Ja go całe te lata kochałam, najpierw myślałam - wróci, wszystko mu przebaczę, a on dumny, nie ścierpiał obrazy. Przecież jak dowiedziałam się o pani z nim związku, oj, wybaczy pani, o waszej miłości... Ktoś do mnie zadzwonił. Zawsze znajduje się chętny rozbić cudze życie. Nie wytrzymałam. Dzieci nie było, a on dziecka chciał. U was, wiem, chłopiec.

Lekko było Tamarze przy tej kobiecie. Jakieś pęta spady z duszy. Otrząsnęła się, poczuła życie, jak to jest, bez umowności, bez zbroi fałszu, zachciało się jej objąć Swietłanę i popłakać razem z nią. A jeszcze przeprosić, późno, niech i późno.

- Ja, chyba, jestem winna przed panią - chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Swietłana Gawriłowna zamachała rękami.

- Co pani! Co pani! To ja przed nim winna. Nie ścierpiałam obrazy, tyle lat w złości na niego, ile listów do niego złych napisałam. Napiszę i podrę, napiszę, i podrę. Dobrze, że wystarczyło rozsądku nie wysyłać ich.

- A ja wszak też jeden raz do pani list napisałam, zły list, coś w rodzaju, że od dobrych mężowie nie odchodzą.

- Słusznie. Od dobrych mężowie nie odchodzą. Oto od pani przecież on nie odszedł, pani jest dobra, cieszę się, że Kosti z panią poszczęściło się.

Owszem nie lubię twojego Kosti! Serce zawzięło się od jego stałych zdrad, od jego kłamstwa, wyrafinowanej chytrości. Całe życie przemęczyłam się, ale dziecko, dla dziecka... Po Oldze u niego i inne kobiety były. Ale już lżej, mniej drapało, przyzwyczaiłam się. teraz-to jestem za niańkę u niego, za służącą, za pielęgniarkę. I chociaż by jeden raz powiedział - przebacz. «Cieszę się, że Kosti tak się poszczęściło». Jeszcze by się nie poszczęściło twojemu Kosti... Twojemu Kosti. Dziwnie, ale rzeczywiście poczuła, że Kostia bardziej należy do byłej żony, aniżeli do niej. Odszedł od Swietłany, ukochany i drogi, a ona całe życie pilnowała go od cudzych kobiet ale w istocie, nigdy nie był jej. A przecież nie wypędziła, nie puściła z wiatrem z dziewiątego piętra krawatów i koszul, jak Swietłana.

Swietłana poszła. One pożegnały się serdecznie i ciepło, dwie kobiety, zjednoczone jednym nieszczęściem. Kostia zawołał ją, zawołał cichym, słabym głosem. Akurat i prawda, przyszedł czas robić zastrzyk.

- Posiedź - poprosił.

Siadła.

- Jak myślisz, ile jeszcze pociągnę?

Tak bezpośrednio on jeszcze nigdy nie pytał. Tamara zakłopotała się.

- Nie wiem, lekarze mówią, miesiąc, nie więcej.

Popatrzył na nią z wdzięcznością, widocznie, sam zmęczył się od łgarstwa i dobrze wiedział, że dni jego są policzone. I dopiero teraz serce Tamary zalała fala najzwyklejszej litości. Zabolała dusza, patrząc na chudego, bezradnego męża i zrozumiała nagle, jak wstydliwie mu przyjmować od niej opiekę. Przewraca go, ledwie ukrywając obrzydzenie, karmi go z łyżeczki. Jego... zawsze silnego, pewnego siebie geologa, przyzwyczajonego fizycznie harować się, pięknego, siwowłosego, mocnego. Żal, Boże, jak żal Kosti! Odsunęła zasłonę i wpuściła do pokoju światło. On zmrużył oczy, popatrzył czujnie.

- Przekartkujmy album. Nasze rodzinne zdjęcia. Stasiek mały, kędzierzawy, z wielkim misiem w objęciach, widzisz? On podobny do ciebie, nasz Stasiek. Chcesz, damy telegram i przyjedzie?

- Nie trzeba, nie trzeba na razie, po co zrywać go z praktyki.

- A to... - Kostia słabą ręką dotknął albumu. - To my na brzegu Oki. Namiot, nasz namiot, słońce zachodzi, jak dobrze było. Pamiętam, śpiewałem ci coś z Wizbora.

«Miła moja, słoneczko leśne, gdzie, w jakich krajach, spotkam się z tobą» - cichuteńko zaśpiewała Tamara.

Zupełnie słabnącym głosem zaczął wtórować i Kostia, ale nie wyszło, oddech się urwał, zakaszlał.

- O strumieniu przy bursztynowej sośnie dalej - powiedział prawie szeptem - o strumieniu przy bursztynowej sośnie.

Oni przyglądali album i wspominali. I Tamara po raz pierwszy zobaczyła ich wspólne życie nie jak szereg zdrad i rozstań. W nim było wszystko. Było święto narodzin syna i jego pierwsza klasa. Były jej urodziny i prezent od Kosti - pierścionek z dwoma malutkimi brylancikami. W nim było wiele cichych wieczorów i dających nadzieję świtów, wiele małych świąt, ich wspólne bogactwo, na które nie targnęły się tak nienawistne Tamarze cudze kobiety. Oni mieli wspólny dom, do którego on w końcu zawsze wracał. I zrozumiała, że teraz, w ten przedśmiertny już dla niego czas, trzeba wspominać właśnie o tym. I śpieszyć się dokochać siebie nawzajem i śpieszyć się przeprosić jedno drugie i śpieszyć się wspominać, a to znaczy, jeszcze raz przeżyć wszystko dobre.

- Kostia, kocham cię, wiedz o tym.

On słabiutko ścisnął jej rękę.

- I ja ciebie kocham, wiem, nacierpiałaś się ze mną, nie byłem wzorowym mężem, znosiłaś, nie pozwoliłaś naszej rodzinie rozsypać się.

I znowu protest podniósł się w duszy - akurat nie cierpiałam, męczyłam się, nienawidziłam ciebie. Ale wysiłkiem woli stłumiła poruszoną grudkę goryczy i powiedziała mu:

- A Swietłana mi się spodobała. I ona kocha ciebie, za mąż przecież tak i nie wyszła.

- Obiecaj mi, że ty... nie rzucisz jej. Ona jest już niemłoda, a ty... ty młodsza od niej na piętnaście lat.

- Pomagaj jej, ona jest samotna, to moja ostatnia do ciebie prośba. Tak się cieszę, że zdążyłem powiedzieć.

Kostia zaczął ciężko oddychać, zamknął oczy i tylko ciągle jeszcze ściskał jej rękę. Potem ręka osłabła i Tamara zobaczyła, jak odchodzi życie z obolałego ciała, jak powolutku, nie śpiesząc się, zbliża się do jego łoża zimna pani o imieniu śmierć. Oto ona już i pochyliła się nad nim, oto już i chuchnęła na niego swoim grobowym oddechem. Koniec.

Tamara wybrała numer telefonu Swietłany Gawriłowny. Była późna godzina. Ta podniosła słuchawkę i powiedziała tylko jedno słowo: «Jadę».

Potem Tamara zaczęła pisać telegram do syna. «Twój ojciec umarł» - napisała, ale przekreśliła. «Tata umarł». Nie, nie to. «Kostia umarł». Też nie to. «Mój Kostia umarł». Chyba tak.

Stasiek zdążył na pogrzeb. A potem, po czterdziestu dniach, zrobiwszy wszystko, jak należy, Tamara i Stasiek pojechali na daczę... do Swietłany Gawriłownej. Nasze dacze są obok i, zobaczywszy u sąsiadki na podwórzu pięknego młodego człowieka, zapytałam ją, kto on.

- To syn mojego byłego męża - odpowiedziała.

I opowiedziała mi tę historię.

Natalia Suchinina


Powrót