Powrót


Na podstawie golden-ship.ru Tłumaczenie E. Marczuk


PARAFIALNE ŚWIĘTO NA KUKUŁCZYM BAGNIE

To wieś taka - Kukułcze bagno. Kto ją tak nazwał i dlaczego - nie wiadomo. Żadnego bagna tu nie ma i być nie może, tkwi wioseczka na wzgórku, miejsce suche, słoneczne, daleko, ze trzy kilometry - ciemna wąska smużka świerkowego lasu. Miejscowa dzieciarnia obłaziła go wzdłuż i w szerz, ale i tam żadnego bagna nie odkryto. Po żurawinę wiejscy udawali się raniutko jak najwcześniej pierwszym autobusem na drugą stronę linii kolejowej, tam jest trochę niżej, więcej mokradeł i jagody rodzą się. Ale to szczególni miłośnicy, jadą rzadko. A tak najczęściej chodzą po własnym lasku, tam maślaczki, w przydrożnych krzakach orzechy, a dookoła wsi - co pagóreczek, to obfite poziomki. Kto wcześnie wstaje, temu Bóg daje. Ale już kto spać lubi, temu poziomkowa konfitura i solone maślaczki - tylko w gościach. A o kukułkach nawet najstarsi nie wspominają. Prawda, jedna staruszka jakby upierała się - kukały, ale wcześniej, jeszcze przed kolektywizacją i wiary jej nie dawano - stara bardzo. Teraz staruszka ta umarła i mit o kukułkach rozwiał się ostatecznie.

Kukułcze Bagno - wieś cicha. Tu żyją głównie staruszkowie, nie powiedzieć, że porzuceni - wielu po miastach i w rejonowych centrach ma dzieci i wnuków. Najeżdżają dzieci z wnukami regularnie: dwa razy do roku - sadzać ziemniaki i kopać. A na lato nie bardzo się rwą, wieś daleka, do niej nawet polnej drogi po trasie nie ma, a od stacji kolejowej kursuje jeden autobus na dobę. Jeśli samochodem - też niewygodnie, po deszczu droga jest rozjeżdżona, trzeba starać się kiedy sucho, a czy zgadniesz, jeśli nawet Centrum Hydrometeorologiczne stara się oszukać: naobiecuje «sto czterdzieści słońc», to w rzeczywistości - ciemne chmury.

Tak i żyją staruszkowie na Kukułczym Bagnie. Latem krzątają się w ogródkach, trzymają, kto mocniejszy, bydło, a zimą zamykają szczelniej swoje napalone chaty, żeby nie wydmuchiwało ciepła i spędzają dni i noce w spowszedniałej już samotności. Radia słuchają. Telewizję oglądają. Bardzo przeżywają i z powodu debat w parlamencie i z powodu losu nieszczęśliwych, okaleczonych życiem, «niewolnic». Telewizor w wiejskiej chacie jest gospodarzem. Jeśli nagle zepsuje się, biegnie staruszka na złamanie karku na koniec wsi do miejscowego majster-klepki Stiepanycza i rzuca się z rozpędem do nóg:

- Pójdź zobacz, co w nim tam się zacięło...

Stiepanycz nie śpieszy się, dalej robi swoją robotę, przy której zastała go nieszczęśnica. To polano do pieca podkłada, to naprawia pułapkę na myszy, to dopija herbatę powolnymi łykami.

- Za tydzień zajdę - wyrzeka wreszcie Stiepanycz.

Ale to zupełnie nie koniec rozmowy, a tylko jej początek.

- Akurat dzisiaj potrzebuję. Dzisiaj przecież, sam wiesz, jest taki serial o Marii. Przecież nie tak proszę, za butelkę.

U Stiepanycza ani jeden mięsień nie drgnie. On wie, że słowo «butelka » obowiązkowo zabrzmi, na wsi już trzydzieści lat i ani razu nie było zbicia. I nie powiedzieć, że Stiepanycz się rozpił, sam nie siądzie nawet za stół.

A dalej według tradycji: wieczorem po naprawie wstąpi do niego przypadkiem sąsiad, wyciągnie celofanową torbę z solonymi ogórkami - gospodyni, powiada, poleciła tobie przekazać. Stiepanycz wie, sąsiad przyszedł wypić.

- Siadaj, mam zapas w szafce, może wypijesz?

Siedzą - piją. Zagryzają ogórkami. Rozmawiają o polityce, póki sąsiada nie zmorzy.

Stiepanycz wychodzi na ganek i krzyczy sponad łopianów w sąsiedzkie okna:

- Zabieraj swojego orła. Jestem inwalidą, lekarze zabraniają mi ciężkie podnosić.

Sąsiadka obstawia Stiepanycza paskudnymi słowami, on zwykle odgryza się: «Ja go nie zapraszałem, sam przyszedł». Idzie spać.

Dwa lata temu po Kukułczym Bagnie przetoczyła się wiadomość: będziemy zbierać podpisy, żeby zwrócono cerkiew. W cerkwi-to już wiele lat spichrz i to spichrz zaniedbany, nikomu nie potrzebny. Ale kopuła jest cała, prawda, kilka cherlawych brzóz władowało się na sam jej wierzchołek i kilka cegieł rozkruszyło się z upływu czasu i upadło w gęstą lebiodę byłego cerkiewnego podwórza. Cerkiew nazywała się Nikolska, na cześć Świętego Mikołaja, parafialne święto było na Nikołę letniego. Bibliotekarka Nastia Odincowa poszła po podwórkach z zeszytem. „Kto za cerkwią - podpisujcie się”. Wszyscy jak jeden podpisali się. Czyż bez cerkwi można? Oto w telewizji pokazują: jak święto, cały nasz rząd godnie ustawia się w cerkwi ze świecami. To tu, to tam tylko słychać: «Cerkiew zwrócono, świątynia remontuje się», a w Kukułczym Bagnie biegają po cerkwi szczury i na ścianach bezwstydne napisy. Urządzono zebranie - dla protokołu:

- Niech zwrócą nam cerkiew!

- Nie ten czas, żeby święte miejsce pod spichrz!

- Siedzimy, jak krety w norach, a tak jak dobrze, pójdziemy, pomodlimy się...

Zagłosowali jednogłośnie. Nastia wydrukowała protokół na maszynie, powiozła go do centrum rejonu, gdzie już odemknęli cerkiew i dali kapłana. Wkrótce Nastia znowu pobiegła po podwórzach:

- Biegiem do biblioteki na zebranie, jakiś tam pełnomocnik przyjechał, chce na temat cerkwi porozmawiać.

Ogrody porzucili, przygotowanie drzewa na zimę - przyszli. Pełnomocnik opowiedział, że Nikolską świątynię będą odnawiać, że w odróżnieniu od innych cerkwi ona w niezłym stanie, brud wyczyścić, ściany pomalować, pomału ikonostas zbudować, do zimy ogrzewanie założyć. I można służyć. Ale bez pomocy parafian nie obejdzie się. Jak, pomożecie odradzającej się świątyni?

- A to jak przecież, w niej moja matka ślub brała.

- Dziadka tu chowali i mnie, da Bóg...

- Pieniądze zbierzemy, ze świata po nitce - gołemu koszula...

Co stało się z Kukułczym Bagnem? Jakby świeży wietrzyk przeleciał nad jego niskimi dachami, przeciągiem wywiał stęchłe powietrze z pochylonych chat.

Staruszki te wprost odmłodniały. Wpadały od domu do domu, poszeptywały, odpinają od swoich krwawic, przygotowanych na pogrzeby, po ciut-ciut na świętą sprawę. Mężczyźni, co mocniejsi, chodzą, krążą dookoła cerkwi, gniotą butami lebiodę, przymierzają się, od czego zacząć.

Wkrótce i batiuszka przyjechał, wyznaczony na parafię Kukułczego Bagna. Był to stareńki i bardzo dawny mój znajomy. Odprawiał w niedużym robotniczym osiedlu pod Moskwą, matuszkę pochował, dzieci rozjechały się, już na emeryturę zebrał się, w stan spoczynku ale namówili w diecezji przyjąć tę wiejską parafię.

- Poskrzypisz jeszcze - powiedzieli - tam na świeżym powietrzu i okrzepniesz, Bóg da.

Pierwszy raz pojechałam razem z nim. Droga daleka, bardzo niepokoił się kapłan, jak powitają, jak przyjmą. Jak mogłam, uspokajałam: «Ludzie stęsknili się do życia duchowego, dla nich wasz przyjazd, batiuszka - święto...» Zgodnie z telegramem podesłali nam do pociągu «transport» - starą szkapę Aidę. Aida strzygła uszami i drzemała w oczekiwaniu ważnych gości. Pojechaliśmy. «Transport» prowadził ważny dziadek, w okularach i wytartych dżinsach «montana». On wyciągnął do batiuszki rękę, mocno ją uścisnął, przedstawił się:

- Michaił Timofiejewicz. Bardzo cieszymy się, czekamy i doczekać się nie możemy. Jak nazywać się pozwolicie?

- Ojciec Wasilij.

Na wzgóreczku Kukułczego Bagna stała ona - Nikolska cerkiewka, na razie jeszcze osierocona, bez krzyża, ale już wystrojona, wyładniała od świeżego pobielenia, umyta ciepłymi deszczami. Moleben do Świętego Mikołaja służyliśmy bezpośrednio na trawie przed świątynią. Kładliśmy pokłony do ziemi. Staruszki w nowych wesolutkich chustkach bliżej do batiuszki. Mężczyźni, ci stronili, z zakłopotania chmurzyli twarze, pokasływali.

Batiuszce przydzielono niedużą, ale urządzoną chatkę. Żyła w niej głuchoniema baba Frosia i dwa lata jak umarła, ogród, oczywiście, zaniedbany, a dom niczego, żyć można. Powiesili w głównym kąciku ikonki, ustawili łampadkę. Batiuszka, nie przyzwyczajony do szczególnego komfortu, był zadowolony: «Oto i pożyję jeszcze, oto i pomodlę się» - pogadywał, rozmieszczając na wieszakach szaty liturgiczne.

I został ojciec Wasilij służyć, a ja tą samą Aidą odjechałam do najbliższego pociągu do Moskwy. Po około trzech miesiącach otrzymałam od batiuszki list: «...żywy, nie powiedzieć, że zdrowy, ale na wszystko wola Boża. Świątynię poświęcono i oto bieda: nie ma nikogo w świątyni, nie chodzą. Z początku - chodzili, jak gdyby zabawka była nowa, a teraz zabawka znudziła się. Chodzę po domach, proszę, odżegnują się: kto zachorował, u kogo piec nie napalony, kto ogród ma nie podlany, a to i całkiem pijani. Piją w Kukułczym Bagnie, strasznie piją, bo i gdzie nie piją? Niedawno chowałem jedną służebnicę Bożą, to mężczyźni uprzedzili: «Ty dawaj niedługo, a to my nie jedliśmy od rana». A wiem, że za stół się śpieszą, wspomnieć... W kazaniu staram się tłumaczyć - w niedzielę nie pracujcie, grzech, do świątyni przychodźcie. Nie ma, jak niedziela, tak poszła po wsi hulanka - tam śpiewają, tam drą się. Wspominam, jak wzruszająco parafianie swoją cerkiew urządzali. Firaneczki z domu przynosili, ikonki dziadkowe z kufrów wyjmowali, jeden sługa Boży wlazł na kopułę krzyż stawiać i, widać, przeciągiem go złapało, zaniemógł na długo, ja do niego ze współczuciem, a on: «Za Pana ucierpieć to radość dla mnie...» Od tamtej pory i nie był ani razu w cerkwi, a spotkamy się, głowę opuści i obok, jakby nie zauważył. Przecież to tobie nie dla osądzenia ludzi piszę, jak można osądzać? Z bólem piszę - odzwyczaił się nasz naród od Boga, nauczył się bez Niego obchodzić się. Świątynie otwierać to jakby kampania taka. A do świątyni przyjść - wysiłek. Stać trudno, modlić się trudno, pościć trudno. To oczywiście trudne, ale czy ten wysiłek nie na twój własny pożytek? Oto, siostrzyczko, moje boleści, prawosławny naród nie idzie do świątyni, chociaż i wystrojona ona teraz, urządzona...»

Niestety, nie nowość dla mnie, batiuszki słowa. Wystrojone w nowe, czyściutkie ściany, w ikonostasy, pachnące świeżym drewnem, stoją cerkwie, czekające na światłe święto zasiedlenia. Ale wielu zaproszonych a mało wybranych. Naczekali się... Pusta cerkiew jest nieszczęściem prawie takim samym, jak i cerkiew - spichrz. Puste serce, które odzwyczaiło się od Boga, sprzeciwia się, nie pozwala nogom zrobić kilku kroków do własnego zbawienia. Kampanie w celu otwarcia świątyń, niecierpliwe prośby i żądania przekazać «Boskie Bogu», niestety, bardzo często nie dają dobrych plonów. Nie, świątynie zwracane są chętnie, ale nie tak rzadko, ponownie otwarte cerkwie znów stoją puste, nie ma parafian, nie ma komu modlić się, nie ma komu odnawiać i podtrzymywać na nowo otwierane świątynie. Przyczyn tego jest bardzo dużo. Czasami w świątyni nie ma komu służyć, kapłani teraz na wagę złota. Czasami, jak ojciec Wasyl, są bardzo starzy i nawet bezradni, czasami parafia składa się zaledwie z trzech osób i nie może siebie «wyżywić», czasami ludzie idą po prostu do podobającego się batiuszki, stroniąc od tej cerkwi, która pod bokiem. Ale jest i ważna tego przyczyna, prosta, jak jasny dzień: Uzdrowić się od bezbożności o wiele trudniej, niż wybielić świeżą farbą cerkiewną ścianę.

Po pół roku, kiedy ociepliło się i, według moich obrachunków, podeschło, wybrałam się znowu w gości do batiuszki do Kukułczego Bagna. Na stuk otworzył natychmiast, zakrzątał się, ucieszył się, rzucił się herbatką częstować, a wody w wiadrze na denku. Poszłam po wodę. Koło studni przemknął na rowerze chłopiec z najeżdżających wnuków.

- Dobry! - krzyknął w pędzie. - Dzisiaj wszyscy w bibliotece imprezują, święto.

- Jakie? - zapytałam w ślad za nim, akurat czy usłyszy?

Popiliśmy herbatki. Dzień był postny, batiuszka poczęstował sucharkami. Zapytałam, z jakiego powodu w bibliotece uczta. Wzruszył ramionami, przeżegnał się - piją, nieszczęście straszne, modlę się ale widać, postarzałem się, siły nie te, modlitwa nie ta. Pod wieczór u ojca Wasyla podniosła się temperatura, on położył się, a ja zaczęłam szukać w jego apteczce czegokolwiek obniżającego gorączkę. Ale tam był tylko walidol i przeterminowane krople do oczu. Poszłam do sąsiadów, nikt nie otworzył, ciemne okna - nie ma w domu. Jeszcze do jednej furtki wepchnęłam się, ale i tam - zamek. Przypomniałam sobie - biblioteka, tam jest uroczystość, wszyscy są tam.

W bibliotece jaskrawo świeciły okna, na schodkach siedział Stiepanycz, ociężale oparłszy się o futrynę drzwi. Obok niego chichotał szczupluteńki staruszek, widocznie opowiadał anegdotę. Stiepanycz protekcjonalnie uśmiechał się: «Słyszałem, starzyzna, coś nowszego dawaj...» Wybiegła Nastia, bibliotekarka, rozczerwieniona, nietrzeźwa, na różowej bluzce świeża plama wina:

- Oj, goście! Na święta. Zachodźcie, zachodźcie, dzisiaj dzień u nas jest szczególny.

- Mam sprawę. Batiuszka zachorował. Jemu by aspirynę.

- Znajdziemy. A pani zachodzi, to brak szacunku nie zajść.

Zaszłam. Stęchłe powietrze, zmieszane z oparami wina i tłustej zakąski, leniwie unosiło się nad książkowymi półkami. Półki były zsunięte w bok, a pośrodku biblioteki pod wielkim portretem Majakowskiego stał stół. Dokładniej dwa stoły, zsunięte razem i przykryte ceratą. Na stole żałośnie przytulały się do talerzy resztki słoniny, kurczący się ser, kilka przypadkowych kawałków smażonego kurczaka. Wszystko pozostałe było zjedzone i - wypite. Kukułcze napiło się, staruszkowie jedni drzemali, podtrzymując pięściami ociężałe głowy, inni coś zaczynali bezładnie śpiewać, ale mylili się, machali ze zdenerwowania rękami, zaczynali od początku... Ożywili się, zobaczywszy nowego gościa, zasuwali krzesłami, posadzili. Nalali samogoneczki: „Wypij za święto”.

- Jakie?

Zaszemrali, roześmiali się, zganili:

- Ty co? A przecież jakby wierząca. Dzisiaj u nas na Kukułczym Bagnie odpust - Mikołaj Święty. Świątynia u nas Nikolska. A dzisiaj Nikolski dzień.

A ja i do kalendarza nie zajrzałam, jaki wstyd. Przyszło się skosztować łyk ciepłego mętnego płynu.

- Więcej nie mogę, na mnie batiuszka czeka.

- A ty jego przyprowadzaj. Tylko on nie pójdzie, on nami gardzi, ciągle mówi, nie tak żyjemy, nie po-bożemu. A kto teraz po-bożemu? Nikt. Każdy stara się urwać swoje, a my, my wierzymy, my zebraliśmy się oto święto parafialne uczcić. Każdy pieniądze przekazywał, u Nasti zapisane, z domu wszystkiego nanieśliśmy, sama widzisz - gruba starucha w żółtej dzianej bluzce zaczęła tykać na rozwalony stół i plączącym się językiem ogłosiła toast:

- Za naszego Mikołaja, świętego, cudotwórcę!

Wyszłam na ulicę, za mną wybiegła Nastia: «W domu mam aspirynę, zaraz wyniosę». Wyniosła. Poszłyśmy z nią w stronę domku batiuszki. Nastia pośpieszne dzieliła się ze mną wiejskimi sekretami:

- Oto zebraliśmy się uczcić święto, zaproponowałam: co po norach siedzieć, dawajcie po ludzku, odpust przecież. Myślisz, wszyscy pieniądze przekazali? Stiepanycz, ten na darmowe przyzwyczaił się, jego telewizory rozpuściły, a brygadzisty żona powiedziała: sama nie pójdę i jego nie puszczę. A to ja nie wiem, że ona mi zazdrości. A my z brygadzistą, my z nim przyjaciele, rozumiesz? - Opuściła głowę, potem konspiracyjnie porozumiewawczo do mnie mrugnęła:

- Ja tobie tylko, w tajemnicy, a ty nikomu, dobrze?

O «przyjaźni» Nasti z brygadzistą słyszałam jeszcze podczas swego poprzedniego przyjazdu.

- Dobrze - obiecałam - nikomu.

Batiuszka leżał w silnej gorączce.

- Dzisiaj przecież parafialne święto - przypomniałam mu - pamięć Świętego Mikołaja, na wsi odpust.

- Co ty - przestraszony spojrzał na mnie - Nikoły dzień za dwa tygodnie, oprzytomniej...

Nastia cicho jęknęła:

- Jak za dwa tygodnie? A mi powiedzieli...

- Poplątałaś Nastia, poplątałaś. Na święto parafialne służba u nas będzie uroczysta, z namaszczeniem. Przychodź.

- Co robić, co robić? - zastękała Nastia. - A my dzisiaj, w bibliotece...

Batiuszka przeżegnał się do ikon, słabą ręką wziął tabletkę, zapił wodą i nic nie powiedział.

Nastia poszła. Po kilku dniach ojcu Wasilijowi stało się lepiej i ja odjechałam do Moskwy, poleciwszy Nasti, aby go przypilnowała. A za dwa tygodnie przyszedł telegram: «Ojciec Wasilij umarł, niech pani zawiadomi rodzinę. Nastia».

To był dzień pamięci arcybiskupa Mikołaja cudotwórcy i świętego Bożego. Wielkie święto. Odpust we wsi Kukułcze Bagno.

Natalia Suchinina


Powrót