Na podstawie skazki.clan.su/publ Tłumaczenie Eliasz Marczuk

OPOWIADANIA PASCHALNE


Marija Lwowa

KOSZULA

W pewnej rodzinie była tradycja szycia pod Paschę ubrań biednym. I oto w przeddzień święta babcia opowiada o zadziwiającym przypadku…

Wiosna. Śnieg prawie stopniał. Ziemia czernieje i jakiś szczególny świeży wilgotny zapach mówi o wiośnie. Wszyscy zbieramy się u babci i ofiarnie pracujemy: szyjemy koszule biednym. Mama z nianią kroją, babcia fastryguje, Nataszka szybko zszywa je na maszynie, ciocia Masza oblamowuje ręcznie, Wiera obrzuca pętelki i przyszywa guziki. Nawet kruszynki Kola i Maszeńka obcinają nicie i nawlekają je do igieł.

„A ty opowiedz nam, babciu – prosi starszy wnuk Mikołaj – dlaczego u nas przed Paschą zawsze szyjemy męskie koszule?”

„To wola mojej babci, mój mały przyjacielu… To było dawno – jeszcze przed rewolucją. Moja babcia, Nadzieżda Siergiejewna, spędzała Wielki Post w surowej wstrzemięźliwości, modlitwie i na pracy dla biednych. Szyła ona sama i wszystkie kobiety w domu, i dziewczęta ubrania biednym: suknie, sarafany, koszule. Wszystko to zbierano i rozdawano w Wielkim Tygodniu biedakom, żeby oni mieli możliwość pójść na Jutrznię w nowym, czystym ubraniu. Koszule wtedy szyto nie z kretonu, jak my robimy to teraz, a z białego samodziałowego płótna i szyto tych koszul wielkie mnóstwo.

Pewnego razu na rok lub dwa przed jej śmiercią, Nadieżda Siergiejewna w Wielkim Tygodniu rozdała wszystkie uszyte rzeczy biednym i została jej jedna koszula. Z tą koszulą działo się coś dziwnego: ona kilka razy wracała do babci z powrotem. Pewien biedak wyjechał z miasta, drugi zmarł, trzeci wzbogacił się i już nie potrzebował ofiary.

„Jak dziwnie – powiedziała babcia swojej pokojówce Ustynce. Widocznie tą koszulę Bóg komuś przeznaczył. Zostawimy ją u siebie i ty oddasz ją pierwszemu, kto przyjdzie po prośbie w imię Chrystusa”.

Minęło jeszcze dwa dni, nadeszła Wielka Sobota. Nadieżda Siergiejewna siedziała przy swoim oknie, Ustynka już przygotowywała lampki oliwne do święta. Nagle do okienka podszedł wysoki przystojny starzec, ubrany w szczelnie zapięty żupan (płaszcz). On prosił o pomoc w imię Chrystusa przed Wielkim Świętem.

Babcia posłała Ustynkę, aby podała mu chleba, pieniędzy, malowanych jajek. „A jeszcze nie zapomnij koszuli, przeznaczonej mu, oddać” – krzyknęła babcia do wychodzącej Ustynki.

Ta wszystko podała starcowi, a kiedy wyjęła koszulę z prośbą, aby włożył ją do cerkwi na Wielką Jutrznię, starzec natychmiast podniósł ręce ku niebu i zalał się łzami. „Boże, dziękuję Ci za wielką łaskę dla mnie grzesznego! – zawołał – a ciebie dobra, miła dobrodziejko, nich błogosławi Pan za to, że po tylu latach pod Wielki Dzień ty mnie okryłaś”.

Z tymi słowami rozchylił swój płaszcz, a na jego piersi nic nie było. „Oto już 16 lat chodzę nieokryty, a dałem taką obietnicę Bogu: nie prosić o nic dla siebie. Co dadzą, za to dziękuję. Ty pierwsza, anielska duszo, przykryłaś moją nagość! I w jaki wielki Świetlany Dzień, w przeddzień Świetlanego Święta”.

I on znów zapłakał łzami radości, płakała z nim i babcia przy swoim okienku, ona zrozumiała, że Bóg pobłogosławił i przyjął jej wysiłek i pracę.

Oto kiedy ona umierała, prosiła swoją córkę i mnie, swoją wnuczkę, zawsze w Wielki Post szyć biednym koszule i też przykazywać swoim dzieciom i wnukom. Więc my staramy się w miarę sił wypełniać babcine przykazanie. Mam nadzieję, moi mali przyjaciele, że i wy tego nie zapomnicie” – skończyła babcia swoje opowiadanie.

1940 r.


 

Roman Kumow.

STANIE

Opowiadanie mojego znajomego

Akurat przed Niedzielą Palmową zachorowałem na odrę. W przeddzień z przyjaciółmi długo przesiedzieliśmy nad rzeką, zachwycając się płynącą krą. Odra nie jest chorobą niebezpieczną, tylko wystrzegać się trzeba, posiedzieć w domu i ona przejdzie. Ważne - przeziębienia trzeba unikać... No, zachorowałem i przykazał mi lekarz surowo, żebym nie wychodził z domu, póki choroba nie przejdzie. Mieszkałem w tym czasie na peryferiach miasta, u krewnych. Krewni - już staruszkami byli, pobożni tacy ludzie! W Wielkim Tygodniu oni zawsze gowieli*: Pójdą do cerkwi wcześnie-wcześnie, a przychodzą - już słońce na południe patrzy i wieczorem też - przyjdą z cerkwi już w ciemności... I przyszło mi się, jak zachorowałem - siedzieć w domu prawie cały czas samemu! Nie bałem się tej samotności: książek było dużo, gazetę prenumerowałem, jednym słowem - rozrywka była... Tak... Minęły, w ten sposób, pierwsze dni Wielkiego Tygodnia: poniedziałek, wtorek, środa. Jestem prawie cały czas w domu sam, leżę na łóżku - czytam. Pamiętam jak teraz: Dostałem w tym czasie od znajomych powieści Zoli, no i zaczytywałem się nimi! Dobrze pisał Zola: zrozumiale i solidnie! Tak... Minęła środa, nastał czwartek. Moi gospodarze priobszczili* się i, jak za dawnych czasów, cały dzień czytali Ewangelię. A wieczorem, nawet nie pijąc herbaty, poszli do soboru na "stanie". "Stanie" zaczynało się o siódmej godzinie wieczorem, a oni poszli wcześniej, żeby miejsce dla siebie zająć. I zostałem, jak zwykle, sam w domu. Pamiętam - kończyłem w tym czasie pewną powieść i cały wciągnąłem się w nią: akurat opisywane było zakończenie akcji. Nie wiem, ile przeszło w ten sposób czasu. Tylko jakoś oderwałem się od książki i słyszę gdzieś daleko-daleko:

- Bom…m… Bom…m…

Na „stanie” w soborze dzwonią. Dzwon był ogromny i bili w niego z wielką siłą, i dźwięk rozchodził się w powietrzu niski i gęsty.

- Na „stanie” dzwonią! Pomyślałem i znów brałem się do czytania. Przeczytałem niewiele i znów dochodzi do mnie dzwonienie. I wydaje się mi, że ten dzwon – jakiś wyjątkowo przyjemny. Odłożyłem książkę i zacząłem słuchać. Słyszę: grzmi na swoim wolancie po bruku dorożkarz, ktoś do kogoś krzyczy, ptaszek szczebioce na akacji – przed oknem i daleko-daleko, ponad całym miastowym szumem, poprzez przezroczystą wiosenną mgłę donosi się:

- Bom…m… Bom…m… Bom…m…

Donosi się jakoś dalekie i czułe i smutne. I zapada w duszę jak jakaś muzyka. Serce jakoś otwiera się, otwiera się i przyjmuje to dalekie smutne dzwonienie, jak zaorana ziemia – wilgoć. Coś porusza tam, wewnątrz, to dzwonienie, jakby gra na czymś, i od tej gry – tak słodko-słodko było na sercu! Z jakiegoś powodu przypomniało się dzieciństwo, z jakiegoś powodu zjawiły się w pamięci odległe dziecięce „stania” i stary batiuszka, ojciec Aleksiej, i ognie – jak wychodzisz z cerkwi… A potem… potem zjawiły się w pamięci Ewangelie Mąk, przypomniał się Chrystus, miły, pokorny, tracący siły Chrystus… I przypomniałem sobie, że już dawno przestałem myśleć o Chrystusie, że zapomniałem o Nim, i jakoś boleśnie-boleśnie zrobiło się na sercu…

Wstałem z łóżka, podszedłem do okna i zacząłem wpatrywać się w dal, tam, gdzie rozlegał się dzwon na „stanie”. Już siny wiosenny zmrok opuszczał się na ziemię, daleko – w centrum miasta – trwał szum i gwar. Przy moim oknie rozwijała się akacja i bielała pierwszymi kwiatkami. I nad wszystkim przelewa się powoli, delikatnie, smutno:

- Bom…m…Bom…m…

Jeśliby teraz dostać się do soboru! Lub nawet nie do soboru, a do najbliższej parafialnej cerkwi!.. Ale nie: nie można… jestem chory… Można przeziębić się i umrzeć…

Przeszedłem się po pokoju. Na łóżku leżała niedokończona, przed chwilą ciekawa dla mnie książka. Zamknąłem ją i rzuciłem do koszyka, gdzie były przechowywane wszelkie śmieci… Boże, co to ze mną?

Znacie uczucia głodnego, spragnionego? Tak mi się chciało, chciało się płomiennie, choć przez chwilę pobyć w soborze, choć brzegiem ucha posłuchać Ewangelii Mąk…

Wyjąłem z koszyka stary rozbity czasosłow* i odszukałem w nim troparion* Wielkiego Czwartku „Kiedy chwalebni uczniowie”… Zacząłem go śpiewać, przypominając modlitwy, i robiło się mi lepiej. Potem poszedłem do pokoju gospodarzy i wziąłem ich Ewangelię – zabytkową w czarnej skórzanej oprawie ze srebrnymi zapięciami. Otworzyłem ją na 15 rozdziale od Jana i głośno, starając się naśladować intonację znajomego dawno-dawno zmarłego batiuszki, ojca Aleksieja, zacząłem czytać. Czytałem długo, czytałem z nie zrozumiałym mi wzruszeniem i pokorną cichą radością…

W tym czasie na zewnątrz zrobiło się ciemno, dzwon na dzwonnicy soboru ucichł… Ja czytałem…

I nagle – znów do mnie doleciało:

- Bomm!..

Pojedyncze uderzenie w dzwon rozległo się w wieczornym zmroku…

- Pierwszą Ewangelię czytają! – przypomniałem sobie i znów poprzednie pragnienie dostać się do cerkwi zapanowało nade mną… Przekonywałem sam siebie, że jestem chory, chory poważnie, że lekarz kategorycznie zabronił mi wychodzić z domu, ale… ale było coś we mnie silniejsze od moich przekonywań. I nic sobie z tego nie robiąc, szybko wrzuciłem na siebie lekki wiosenny płaszcz, włożyłem czapkę i kalosze, i wybiegłem na ulicę.

- Dorożkarz! Do soboru. Szybciej!

Jechaliśmy bardzo szybko. Kiedy podjechaliśmy do soboru, wybiło dwa razy: czytano drugą Ewangelię…

Piewca psalmów opisuje obraz: „Jak jeleń do źródeł wody, tak śpieszy dusza moja do Ciebie, Boże!”… ale u mnie było wtedy coś więcej niż „jeleń – do źródeł wody”. Pamiętam, pozytywnie upijałem się nabożeństwem. Słuchałem, słuchałem, słuchałem i ciągle chciało się słuchać…

Nabożeństwo było długie – wystałem do końca. Interesuje was – czy się nie przeziębiłem? Nie… Chociaż lekarz później mocno krzyczał na mnie z powodu mojej nieostrożności.


Gowieti – 1. darzyć szacunkiem, czcić pobożnie; 2. poszcząc i uczęszczając na nabożeństwa przygotowywać się do spowiedzi i Komunii

Priobszczatisia – 1przyłączyć się, dołączać się, stawać się uczestnikiem (tu królestwa Bożego); 2. przyjmować Komunię

Czasosłow – księga liturgiczna zawierająca porządek 1,3,6, i 9 Godzin kanonicznych oraz niektórych innych nabożeństw

Tropar troparion – pieśń (hymn) liturgiczna stanowiąca wykładnię istoty święta lub obchodzonego przez Kościół wydarzenia, względnie przedstawiająca wydarzenie zaczerpnięte z Żywota Świętego; z troparionów zbudowane są pieśni Kanonów


 

Aleksandr Kuprin.

INNA

(Opowiadanie bezdomnego człowieka)

Paschalne opowiadanie dla młodzieży. Podłość ludzka może rozdzielić na wiele lat, ale wybaczenie starych krzywd czyni przyjaźń jeszcze mocniejszą.

Ach, ten Kijów! Cudowne miasto, cały podobny do gładkiej, miłej żonę batiuszki z maślanymi oczami i czerwonymi ustami. Jak zapomnieć te czasy, kiedy, pobudzony ciepłym topolowym zapachem wiosennej nocy, chodziłem z cerkwi do cerkwi, nie mijając współwyznawców, Greków i staroobrzędowców. Ach, piękno kobiecych twarzy, oświetlanych od dołu żywym ogniem, ten blask białych zębów i czar uśmiechających się delikatnych ust, i jasne ostre blaski w oczach, i delikatne paluszki, robiące woskowe kuleczki.

Jakby z boku, jakby chłopiec, wykluczony z gry, widziałem, że wszyscy bez powodu chcieli śmiać się i tańczyć. I modlitwy irmosów* wszystkie były takie stare-wesołe: tram, tram, tra-la-lam. I wszyscy śmiali się: śmiali się z nowej wiosny, niedzieli, kwiatów, radości ciała i ducha. Tylko ja podobny byłem do wygnańca, który kryjąc się przed wszystkimi, patrzy przez szparę w płocie, na cudze wesołe święto.

Ona miała na imię Inna. To potem, po badaniach ojców Cerkwi, okazało się, że imiona Inna, Pinna, Rimma i Ałła – całkiem nie są kobiece, a przeciwnie, to bardzo męskie imiona. Wtedy ona była dla mnie jedyną, wyjątkową, ubóstwianą Innę. Trzy lata wstecz wydawało mi się, że ona żywi do mnie wzajemność. Ale całkiem niespodziewanie dla mnie, wyproszono mnie z ich domu. Wyproszono bardzo grzecznie, bez nieporozumień i kłótni. Uczyniła to ze smutną miną mamuśka, gruba dama, wielka palaczka i specjalistka w preferansie (gra w karty). Ja sam zrozumiałem to tak, że z powodu mojej młodości, skąpej pensji i braku perspektyw na przyszłość w żaden sposób nie nadaję się na narzeczonego dziewczynie, bardzo ładnej, dobrze wychowanej i dobrze uposażonej. Poddałem się. Bo cóż miałem robić? Przecież nie wypada leźć z objaśnieniem albo gwałtem wciskać się do domu, gdzie okazałem się niepotrzebny? Ale obraz Inny ugrzązł w moim sercu i nie chciał wyjść stamtąd. Tanich amorów nigdy nie cierpiałem. Muszę się przyznać, że na początku ciągle starałem się trafiać w te miejsca, gdzie ona najczęściej bywała, żeby choć na sekundkę ją zobaczyć. Ale pewnego razu, kiedy na przystani sławnego Prokopa, otoczona przez wesołą młodzież, wsiadała do łodzi i mimochodem mnie zauważyła – zauważyłem jak z niezadowoleniem, prawie wrogo ścisnęły się jej czarujące, zrośnięte, gęste brwi, z puszkiem u nasady nosa. Wtedy zrobiło mi się wstyd, że ją prześladuję, wbrew jej życzeniu, i przestałem.

Jednak każdego razu na Wielką Jutrznię ze względu na pamięć naszych minionych Pasch przychodziłem do jej ukochanej cerkwi – Diesiatinnej, najstarszej w Kijowie, odkopanej ze starych ruin, i oczekiwałem na ganku na jej wyjście po Liturgii. Wydawało mi się, że tu, wśród biedaków, jestem bez wyrzutu i pogardy. Przecież wtedy byłem bardzo wierzącym i zawsze wzruszałem się jedną z paschalnych pieśni:

Zmartwychwstania dzień
I oświećmy się triumfem,
I obejmijmy się nawzajem…
Powiedzmy, bracia,
I nienawidzącym nas
Przebaczmy…

Tak! Jeszcze z daleka-z daleka widziałem, jak ona zauważała mnie przez tłum, ale przechodziła zawsze obok z opuszczonymi brwiami. Cóż? Czyż nie powinienem był wypraszać u niej paschalnego pocałunku? Choć wydawało mi się czasem, że jakaś zmarszczka litości wzruszała jej różowe usta.

Tak i tej świętej nocy, doczekawszy się pory, stanąłem na Diesiatinnym ganku, poczekałem i doczekałem się

Spotkaliśmy się oczami… wystraszyłem się nagle i jakoś sam do siebie poczułem obrzydzenie z powodu swego natręctwa. Odwróciłem się i poszedłem, dokąd oczy poniosą.

Wszedłem, pamiętam, po długich płytowych schodach z szerokimi niskimi stopniami na sam szczyt Władimirskiej górki, dominującej nad całym miastem, usadowiłem się całkiem blisko obok wysokiego i bardzo stromego urwiska, na ławce. U moich nóg rozpościerało się miasto. Po podwójnych łańcuchach latarń gazowych widziałem, jak ulice wznosiły się na sąsiednie wzgórza i jak wiły się wokół nich. Połyskujące kopułami cerkwi wydawały się niezwykle lekkie i jak gdyby z powietrza. Na samym dole, wprost pode mną, błękitno-biała jeszcze nieruchoma rzeka z czerniejącymi na niej złowieszczymi niezamarzniętymi miejscami. Przy rzece, tam gdzie latem przystawały barki, uliczne ognie stłoczyły się w ogromna splątaną gromadę: jakby wielka procesja z zapalonymi lampami nagle zatrzymała się w miejscu. Świecił trochę wyszczerbiony księżyc. W drżącym powietrzu, w ostrych głębokich cieniach domów i drzew, w drżącym przypływach dźwięków dzwonów odczuwało się wiosenną subtelność.

Nagle usłyszałem pośpieszne i lekkie kroki. Odwróciłem się – widzę idzie zgrabna kobieta. „No – myślę – na pewno, spotkanie miłosne, trzeba uciekać” – i podniosłem się z ławki.

I nagle słyszę głos, od którego serce moje najpierw oblało się wrzątkiem, a potem zaczęło skakać. Inna!

- Chwileczkę! Dokąd pan? – mówi trochę zadyszana. – Jak szybko pan chodzi, ja biegnę za panem od samej Diesiatinnej cerkwi. Ale, po pierwsze, Chrystos Woskresie (Chrystus Zmartwychwstał – chrześcijańskie powitanie paschalne).

Ledwie zdążyłem zdjąć kapelusz. Ona trzykrotnie gorliwie mnie pocałowała, potem pocałowała jeszcze w czoło i pogłaskała rękoma mój policzek.

- Usiądźmy – powiedziała. Mam bardzo mało czasu. I tak boję się, że w domu już się niepokoją. A chcę panu bardzo dużo powiedzieć. Osądzi mnie pan, ale i przebaczy.

I oto przede mną stanęła przerażająca, najpodlejsza historia, jaka kiedykolwiek mogła wydarzyć się na świecie.

W tym samym czasie, kiedy ja jeszcze miałem prawo wstępu do domu Inny, gdzie mnie niby z przyjemnością znoszono, miałem przyjaciela, najlepszego pobratymca – Fiedię. Nawet długo mieszkaliśmy w jednym pokoju. Radość, bieda, kawałek chleba, butelka piwa – wszystko po połowie. Żadnych tajemnic przed sobą. Przecież młodość właśnie tym jest przyjemna, że w niej tak wrażliwa, bezinteresowna i życzliwa przyjaźń, a oprócz tego, przyjaciel – on przecież i powiernikiem, i chętnym słuchaczem wszystkich twoich sekretów i planów. Słowem, z tym Fiedią dzieliłem się wszystkimi miłymi, słodkimi tajemnicami, które były związane z Inną. Znał on wszystkie nasze spotkania, rozmowy, urocze, znaczące tylko dla mnie jednego słóweczka, przypadkowe długie spojrzenia i uściski rąk. Nie ukrywałem przed nim naszej korespondencji: całkiem dziecięce niewinne karteczki o dniu pikniku w Borszczagówce czy Kitajowie, podziękowanie za kwiaty i nuty, zaproszenie do teatru lub cyrku. Wszystko w tym rodzaju.

I nagle Fiedia wyprowadza się nieoczekiwanie z naszych wynajmowanych pokoików, a potem całkiem znika z moich oczu… Wtedy wcale nie zwróciłem uwagi na to, że razem z jego zniknięciem przepadły i liściki Inny. Myślałem wtedy, że nasza wspólna pokojówka, babcia Anfisa, głucha i na wpół ślepa kobieta, w dodatku całkiem głupia, wzięła i wyrzuciła je jak niepotrzebne kłaczki do śmieci; nawet i w śmieciach grzebałem, ale nadaremnie.

I oto nagle Inna otrzymuje list, nie napisany, a ułożony z wyciętych z gazety drukowanych liter. Zaś podpis pod nim, atramentem, nieskazitelnie podobny do mego. Fiedia, trzeba wszystkim powiedzieć, bardzo często, z nudów, żartując, podrabiał moje pismo.

Tekst listu był najobrzydliwszy. Mieszanka niskiego pisarskiego dowcipu, brudnych aluzji i niecenzuralnych słów. Wszystko to w duchu odrażającej kpiny nad Inną, nad naszymi uczuciami i nad całą jej rodziną. Ale podpis, podpis był doskonale mój. A oprócz tego, cały list na wskroś oparty był na tych faktach i słówkach, które przy całej ich dziecięcej czystości i niewinności znaliśmy tylko Inna i ja, z dokładnością do liczb i dni.

Dlaczego on to zrobił – nie mogę zrozumieć. Wprost z dzikiego pragnienia uczynić człowiekowi nieuzasadnione świństwo.

Właśnie w tym czasie pokazano mi drzwi. Kogo mogłem wtedy winić?

Fiedia zaś okazał się kompletnym nikczemnikiem, dawnym przestępcą, specjalistą od szantaży i fałszerstw. Zdążył trafić w ręce wymiaru sprawiedliwości, najpierw w Odessie, a potem, niedawno w Kijowie. Wszystkie jego papiery przeszły do sędziego śledczego. Wśród nich zachowały się nie tylko liściki Inny, ale i pamiętniki Fiedi. To dziwne, ale od dawna wiadomo: profesjonalni przestępcy bardzo często prowadzą swoje dzienniki-pamiętniki, które potem właśnie ich winy udowadniają. To swego rodzaju choroba, w rodzaju manii wielkości.

Śledczy, przyjaciel rodziny usunął ze śledztwa wszystko, co dotyczyło Inny, albowiem w pozostałych materiałach znalazło się wystarczająco danych, aby zamknąć Fiedię na trzy lata do więzienia. Jednak z jego dzienników można było wyraźnie ustalić jego autorstwo pseudonimowego listu, podpisanego moim imieniem.

O tym wszystkim opowiedziała mi Inna. Słuchałem jej zgarbiwszy się na ławce, a ona ze współczuciem wycierała mi chusteczką łzy, które spływały po mojej twarzy, ja zaś całowałem jej ręce.

A oto teraz – kontynuowała – jestem narzeczoną Iwana Kiriłłowicza, tego samego śledczego. Nie ukrywam, kochałam pana trochę, ale trzy lata, całe trzy lata żalu, bólu i niedowierzania, spopieliły we mnie wszystko, co było we mnie do pana dobrego i drogiego. Ale nigdy, czy słyszy pan, nigdy w życiu nie zapomnę tego, jak wierny był pan dla mnie, nie zważając na niezasłużone przez pana cierpienie. Kochany mój. Obejmie mnie pan mocno, jak brat. I zostańmy na całe życie bratem i siostrą.

Pocałowaliśmy się jeszcze raz.

- Nie trudzi się pan mnie odprowadzać – powiedziała. I pamięta pan: we wszelkiej biedzie, potrzebie, nieszczęściu, chorobie – jesteśmy najbliższą rodziną.

Odeszła. Długo jeszcze siedziałem na Władimirskim wzgórzu. Moja dusza była jasna i spokojna. Wszechmocny los przeszedł nade mną.


Irmos (hirmos) gr eirmos (połączenie, szereg) – Hirmos: tak nazywa się pierwszy wiersz każdego Kanonu, gdyż Irmosy stanowią harmonijną więź tematyczną między hymnami Św. Pisma a obchodzonym świętem; hirmosy – ody liturgiczne zbudowane zwrotkowo i śpiewane wg jednej i tej samej melodii.


 

Na podstawie motywu opowiadania N.Karazina „Fomka Kistień”

CHRYSTOS WOSKRESIE

Na pewnym terenie pojawił się zbiegły więzień – Fomka Kistień. Był okrutny i bezlitosny. Nikogo nie żałował – ani starego, ani małego. Mówią, srogo go traktowano, i oto on szalał, jakby na wszystkich się mścił.

Jak tylko go nie łapano, nawet pozwolono zabić, jak wściekłego psa. Ale nic nie wyszło – Fomka, jak wilk, wyczuwał zasadzkę i zawsze wychodził cało.

W nocy przed Zmartwychwstaniem Chrystusa wszyscy poszli do cerkwi na służbę. Tylko w jednym bogatym domu został chory chłopczyk i pilnujący go. Kiedy rodzice wrócili, zobaczyli, że drzwi są otwarte, a pilnujący mocno śpią.

- Przychodził kto? – zapytali syna.

- Wujek przychodził. Wielki-wielki, z czarną brodą. Ja mu jajeczko podałem, które sam wymalowałem i powiedziałem: „Chrystos Woskresie!”

On popatrzył na mnie i odpowiedział: „Woistinu Woskresie!” potem położył mi coś na łóżko i uciekł.

Spojrzeli rodzice, a w łóżeczku kistień leży. To taka broń dawniej była. Wszystko stało się jasne – Fomka-skazaniec ich odwiedzał. Szybko wszczęli alarm, zebrali ludzi i rozpoczęli obławę. A kiedy wyszli na plac przy cerkwi, zobaczyli – na kolanach stoi Fomka i, nie odrywając się patrzy na krzyż. Rzucili się go schwycić, a on, zobaczywszy ludzi, głośno powiedział:

- Chrystos Woskresie! A ludzie jemu:

- Woistinu Woskresie!

Podszedł kapłan z krzyżem, badawczo popatrzył na rozbójnika i wygłosił:

- Chrystos Woskresie! A ten radośnie:

- Woistinu, Woistinu Woskresie!

- Czy przyjmiesz święty krzyżowe pozdrowienie? – zapytał kapłan.

- Nie jestem godzien – ze skruchą pochylił głowę Fomka.

Ale kapłan pobłogosławił go i przyłożył krzyż do ust. Co zaszło w duszy rozbójnika, kto powie? Tylko od dotknięcia do świętości on zadrżał i upadł.

Związano go i odprowadzono na policję. Nie sprzeciwiał się, a na wszystkie pytania odpowiadał słowami chłopczyka: „Chrystos Woskresie!” i przy tym jakby coś podawał ludziom.

Lekarze zdecydowali, że Fomka rozum stracił, ale Władyka surowo powiedział:

- To wcześniej on był szalony i znajdował się w niewoli złych duchów. Teraz zaś jego dusza została oświecona.

I wziął go za poręczeniem. Wkrótce w tej okolicy wydarzyła się epidemia i ludzie zaczęli setkami umierać. I tu właśnie pokazał się Fomka człowiekiem Bożym: nie bał się żadnej zarazy, pielęgnował chorych. Pocieszając nieszczęśników, mówił im jedno: „Chrystos Woskresie!”

Zaczęły się przymrozki i choroba odstąpiła. Przypomnieli lekarze o swoim nawiedzonym pomocniku, ale nie znaleźli – gdzieś przepadł. A po kilku latach ludzie natknęli się w tajdze na jaskinię. Wyszedł z niej pustelnik i powiedział im to najważniejsze, co wydarzyło się w jego duszy:

- Chrystos Woskresie!


Fomka Kistień – dosłowne tłumaczenie: Łom Kosiarka lub Łom Kastet


przykładowe kistienie


 

Władimir Nabakow.

PASCHALNY DZESZCZ

(bardzo nostalgiczne)

To opowiadanie nie jest podobne do innych dzieł pisarza. W nim – ból po opuszczonej ginącej w bezbożności Rosji. Bohaterka Nabakowa nie była Rosjanką z pochodzenia, ale całym sercem pokochała Rosję, przeżywszy w niej kilka lat. To opowiadanie jest o tym, jak bardzo na obczyźnie może brakować ruskiej Paschy.

Tego dnia samotna stara Szwajcarka, Żozefina Lwowna, jak nazywali ją w ruskiej rodzinie, gdzie przeżyła kiedyś dwanaście lat, kupiła pół tuzina jajek, czarny pędzelek i dwa purpurowe guziki akwareli. Tego dnia kwitły jabłonie i reklama kinematografu na rogu ulicy odbijała się do góry nogami w gładkiej kałuży, i rankiem góry za jeziorem Leman były przysłonięte gęstą jedwabistą mgłą, podobną do półprzezroczystego papieru, którym przykrywane są akwaforty (ryciny) w drogich książkach. Mgła zapowiadała pogodny dzień, ale słońce ledwie ślizgnęło się po dachach pochylonych murowanych domków, po mokrych przewodach linii tramwajowej i znów roztopiło się w mgłach. Dzień był spokojny, z wiosennymi obłokami, a pod wieczór pachniało z gór ciężkim lodowatym wiatrem i Żozefina, wracając do domu tak rozkaszlała się, że w drzwiach zachwiała się, poczerwieniała, oparła się o swój ciasno złożony parasol, cieniutki, jak czarna laseczka.

W pokoju było już ciemno. Kiedy zapaliła lampę, oświetliły się jej ręce, chude, obciągnięte błyszczącą skórą, w starczych piegach, z białymi plamkami na paznokciach.

Żozefina rozłożyła na stole swoje zakupy, zdjęła palto i kapelusz na łóżko, nalała wody do szklanki i, włożywszy okulary z czarnymi oprawkami – od których jej ciemnoszare oczy stały się surowe pod gęstymi, smutnymi brwiami, zrośniętymi u nasady nosa – zaczęła malować jajka. Ale okazało się, że akwarelowa czerwień, z jakiegoś powodu nie przystaje, trzeba było raczej kupić jakąś chemiczną farbkę, ale ona nie wiedziała, jak zapytać, wstydziła się wyjaśniać. Pomyślała: może pójść do znajomego aptekarza – przy okazji dostałaby aspirynę. Ciało było tak słabe, od gorączki bolały oczy; chciało się spokojnie posiedzieć, spokojnie pomyśleć. Dziś u ruskich Wielka Sobota.

Kiedyś na Newskim Prospekcie oberwańcy sprzedawali specjalne szczypce. Tymi szczypcami tak wygodnie było chwycić i wyjąć jajko z gorącej ciemnosinej lub czerwonej cieczy. Ale były też drewniane łyżki; delikatnie i raz po raz postukiwały o grube szkło filiżanek, w których wprost dymiły farbki. Jajka potem schły w gromadkach – czerwone z czerwonymi, zielone z zielonymi. I jeszcze inaczej je barwiono: szczelnie zawijano w szmateczki, podłożywszy papierek kalkomanii, podobny do wzorów tapety. I po gotowaniu, kiedy lokaj przynosił z powrotem z kuchni ogromny garnek, tak fajnie było rozplątywać nicie, wyjmować nakrapiane, marmurowe jajka z wilgotnych, ciepłych szmateczek; szedł od nich opar, zapach dzieciństwa.

Dziwnie było starej Szwajcarce wspominać, że żyjąc w Rosji, ona tęskniła, wysyłała do ojczyzny, do przyjaciół, długie, melancholijne, pięknie napisane listy o tym, że ciągle czuje się niepotrzebną, niezrozumiałą. Codziennie po śniadaniu jeździła na przejażdżkę z guwernantką Eleną w szerokiej otwartej bryczce i obok tłustego zadu woźnicy, podobnego do sinej tykwy, garbiły się plecy staruszka-stangreta – złote guziki, kokarda. A z ruskich słów ona tylko tyle rozumiała co: woźnica, cicho-cicho to nic...

Petersburg opuściła z niewyraźną ulgą – jak tylko zaczęła się wojna. Wydawało się jej, że teraz bez końca będzie rozkoszować się szczebiotem wiecznych przyjaciół, przytulnością rodzinnego miasteczka. A wyszło akurat odwrotnie: jej prawdziwe życie – czyli ta część życia, kiedy człowiek najmocniej i najgłębiej przyzwyczaja się do rzeczy i ludzi – minęła tam, w Rosji, którą ona nieprzytomnie pokochała i gdzie teraz Bóg wie co się dzieje… A jutro – prawosławna Pascha. Żozefina Lwowna głośno westchnęła, wstała, przymknęła szczelniej okiennicę.

Popatrzyła na zegarek – czarny, na niklowym łańcuszku. Trzeba było mimo wszystko coś zrobić z tymi jajkami: przeznaczyła je na prezent Płatonowym, starszej parze Rosjan, niedawno osiadłej w Lozannie, w rodzinnym i obcym jej miasteczku, gdzie ciężko oddychać, gdzie domy pobudowane są przypadkowo, pokotem, krzywo i ukośnie wzdłuż stromych załamujących się uliczek.

Zamyśliła się, słuchając szumu w uszach, potem wstrząsnęła się, wlała do blaszanej bańki buteleczkę fioletowego atramentu i ostrożnie włożyła tam jajko.

Drzwi cicho się otworzyły. Jak mysz weszła sąsiadka, madame Finar – też była guwernantka – malutka, chudziutka, z ostrzyżonymi, srebrnymi włosami, owinięta czarną chustą, ozdobioną gęsto koralikami. Żozefina, usłyszawszy jej mysie kroczki, niezręcznie przykryła gazetą bańkę, jajka, które schły na bibule:

- Co pani trzeba? Ja nie lubię, kiedy do mnie wchodzą tak…

Madame Finar bokiem spojrzała na zdenerwowaną twarz Żozefiny, nic nie powiedziała, ale strasznie obraziła się i milcząc, ciągle tym samym drobnym kroczkiem, wyszła z pokoju.

Jajka były teraz jadowicie-fioletowego koloru. Na jednym – nie pomalowanym – ona postanowiła narysować dwie paschalne litery, jak to zawsze robiono w Rosji.

Pierwszą literę „X” napisała ładnie – ale drugiej w żaden sposób nie mogła dobrze przypomnieć i w końcu pojawiło się zamiast „B” bezsensowne krzywe „Я”.

Kiedy atrament całkiem wysechł, zawinęła jajka w miękki papier toaletowy i włożyła je do swojej skórzanej torby.

Ale jaka męcząca ociężałość… Chciało się położyć do łóżka, wypić gorącej kawy, wyciągnąć nogi… Drżały, kłuły powieki… I kiedy wyszła na zewnątrz, znów suchy trzask kaszlu podszedł do gardła. Na podwórku było pusto, wilgotnie i ciemno.

Płatonowie mieszkali w pobliżu. Oni siedzieli przy stole do herbaty i Płatonow, łysy, z rzadką bródką, w tkanej w jodełkę koszuli z ukośnym kołnierzem, nabijał do gilz żółty tytoń, kiedy stuknąwszy w drzwi gałką parasola, weszła Żozefina Lwowna.

- A, dobry wieczór. Madame…

Przysiadła się do nich, wylewnie i bez smaku zaczęła mówić o tym, że jutro – ruska Pascha. Wyjęła po jednym fioletowe jajka z torby. Płatonowie zwrócili uwagę na to, na którym były fioletowe litery „X. Я.” i roześmiali się.

- Co to, ona z żydowskimi inicjałami wyjechała…

Jego żona, tęga dama ze smutnymi oczami, w żółtej peruce, przelotnie uśmiechnęła się; z obojętnością zaczęła dziękować, przeciągając francuskie samogłoski.

Żozefina nie zrozumiała, dlaczego roześmiali się. Zrobiło się jej gorąco i smutno. Znów zaczęła mówić; czuła, że mówi zupełnie nie to – ale nie mogła się powstrzymać:

- Tak, teraz w Rosji nie ma Paschy… To nieszczęśliwa Rosja. O, ja pamiętam, jak całowano się na ulicach. I moja maleńka Elena była tego dnia jak anioł… O, ja całymi nocami płaczę, kiedy myślę o waszej wspaniałej ojczyźnie…

Płatonowym zawsze było nieprzyjemnie od tych rozmów. Jak zbankrutowani bogacze ukrywają swoje ubóstwo, stają się jeszcze bardziej dumni, nieprzystępni, tak i oni nigdy nie dyskutowali z obcymi o utraconej ojczyźnie, i dlatego Żozefina uważała skrycie, że oni Rosji nie lubią całkiem. Zwykle, kiedy zachodziła do nich, wydawało się jej, że oto zacznie mówić ze łzami w oczach o tej wspaniałej Rosji i nagle Płatonowie rozpłaczą się, i też zaczną wspominać, opowiadać, i będą tak siedzieć we troje całą noc, wspominając i płacząc, i ściskając nawzajem sobie ręce.

A tak naprawdę nie zdarzyło się to nigdy… Płatonow uprzejmie i obojętnie kiwał bródką, a jego żona ciągle starała się wypytać, gdzie taniej można kupić herbatę, mydło.

Płatonow znów zabrał się do nabijania papierosów; żona równo układała je w kartonowym pudełku. Oboje liczyli na to, że położą się zanim pójdą na Jutrznię – do greckiej cerkwi za rogiem… Chciało się milczeć, myśleć o swoim, rozmawiać tylko spojrzeniami, wyjątkowymi, jakby rozproszonymi uśmiechami o synu, zabitym na Krymie, o paschalnych drobnostkach, o domowej cerkwi na Poczdamskiej, a tu ta gadatliwa sentymentalna starucha z niespokojnymi ciemnoszarymi oczami, przyszła, wzdycha i tak będzie siedzieć do tej pory, póki oni sami nie wyjdą z domu.

Żozefina umilkła: niecierpliwie marzyła o tym, że być może zaproszą ją też pójść do cerkwi, a potem – razgowlatsia*. Wiedziała, że w przeddzień Płatonowie piekli kulicze (babki paschalne) i choć jeść oczywiście, nie mogła, zbyt się trzęsła – ale mimo wszystko, byłoby miło, serdecznie, uroczyście.

Płatonow zgrzytnął zębami, powstrzymując ziewanie i ukradkiem spojrzał na nadgarstek, na tarczę zegarka. Żozefina zrozumiała, że jej nie zaproszą. Wstała.

- Musicie troszkę odpocząć, moi drodzy przyjaciele. Ale zanim wyjdę, chcę wam powiedzieć…

I podszedłszy blisko do Płatonowa, który wstał też, dźwięcznie i fałszując zawołała:

- Kristosie Woskriesie.

To była jej ostatnia nadzieja na wywołanie wybuchu gorących słodkich łez, paschalnych pocałunków, zaproszenia do wspólnego razgowlenija… Ale Płatonow tylko wyprostował plecy i spokojnie uśmiechnął się.

- No widzi pani, Madame, pani wspaniale wymawia po rosyjsku…

Wyszedłszy na ulicę, rozpłakała się – i szła, przyciskając chustkę do oczu, z lekka chwiejąc się i postukując po płytkach jedwabistą laską parasola. Niebo było głębokie i niespokojne: smutny księżyc, chmury, jak ruiny. Przed oświetlonym kinematografem odbijały się w kałuży odwrócone stopy kędzierzawego Chaplina. A kiedy Żozefina przechodziła pod szumiącymi, płaczącymi drzewami wzdłuż jeziora, podobnego do ściany mgły, to zobaczyła: na brzegu niewielkiego mola słabo świeci szmaragdowa latarnia, a do czarnej szalupy, co pluskała na dole, włazi coś wielkiego, białego...

Przyjrzała się przez łzy: ogromy stary łabędź stroszył się, bił skrzydłem i oto, niezgrabny jak gęś, ciężko przewalił się przez burtę; szalupa zachwiała się, zielone kręgi rozpłynęły się po czarnej oleistej wodzie, przechodzącej w mgłę.

Żozefina pomyślała – czy nie pójść mimo wszystko do cerkwi? Ale tak się złożyło, że w Petersburgu bywała tylko w czerwonej cerkwi, na końcu ulicy Morskiej i teraz do prawosławnej cerkwi było wstyd wchodzić, nie wiedziała, kiedy żegnać się, jak składać palce – mogli zwrócić uwagę. Zaczęła drżeć. W głowie mieszały się szelesty, cmokanie drzew, czarne chmury – i paschalne wspomnienia: góry różnokolorowych jajek, smagły blask Isakijskiej Cerkwi… Otumaniona, ogłuszona, jakoś dowlokła się do domu, weszła po schodach, uderzając się ramieniem o ścianę i potem chwiejąc się, dzwoniąc zębami, zaczęła rozbierać się, osłabiona, i z błogim, uśmiechem zdziwienia zwaliła się na łóżko. Opanowało ją majaczenie, burzliwe, potężne, jak oddech dzwonów. Góry różnokolorowych jajek rozsypały się z głośnym stukaniem; ni to słońce, ni to baran z masła, ze złotymi rogami, wpadł przez okno i zaczął rosnąć, gorącą żółtością wypełnił cały pokój. A jajka wbiegały, staczały się po błyszczących deseczkach, stukały się, pękała skorupka – i na białku były malinowe zacieki…

Tak ona przebredziła całą noc i dopiero rano jeszcze obrażona madame Finar weszła do niej i jęknęła, przestraszyła się, pobiegła po lekarza:

- Zapalenie płuc, Madame.

Przez fale majaczenia migały: kwiaty tapet, srebrne włosy staruszki, spokojne oczy lekarza – migały i rozpływały się – i znów podniecony szum szczęścia ogarniał duszę, bajecznie błękitniało niebo, jak gigantyczne malowane jajko, pulsowały dzwony, i wchodził ktoś, podobny ni to do Płatonowa, ni to do ojca Eleny – i wchodząc, rozkładał gazetę, kładł ją na stół, a sam siadał w pewnej odległości – i spoglądał to na Żozefinę, to na białe karty ze znaczącym, skromnym, trochę figlarnym uśmiechem. I Żozefina wiedziała, że tam, w tej gazecie, jakaś cudowna wiadomość, ale nie mogła, nie potrafiła zrozumieć czarnego tytułu, rosyjskie litery – a gość ciągle uśmiechał się i spoglądał znacząco, i wydawało się, że lada chwila on odkryje jej tajemnicę, potwierdzi szczęście, co przeczuwała, ale człowiek powoli topniał, napływała utrata przytomności – czarna chmura…

I potem znów zapstrzyły się senne urojenia: toczyła się kareta wzdłuż nadbrzeża, Elen chłeptała z drewnianej łyżki gorącą jaskrawą farbę, i szeroko lśniła Newa, i car Piotr nagle zeskoczył z miedzianego konia, który nagle opuścił oba kopyta, i podszedł do Żozefiny, z uśmiechem na bujnej, zielonej twarzy, objął ją, pocałował w jeden policzek, w drugi, i usta były delikatne, ciepłe – i kiedy po raz trzeci on dotknął jej policzka, jęknęła ze szczęścia, szarpnęła się, rozpostarła ramiona – i nagle ucichła.

Wczesnym rankiem, szóstego dnia choroby, kiedy minął kryzys, Żozefina ocknęła się.

W oknie jasno lśniło białe niebo, padał wiosenny deszcz, szeleścił, szemrał w rynnach.

Mokra gałąź wyciągała się wzdłuż szyby i liść na samym końcu ciągle drżał pod uderzeniami deszczu, przyginał się, upuszczał z zielonego ostrza dużą kroplę, wstrząsał się znów, i znów staczał się wilgotny promień, zwieszał się długi, przezroczysty kolczyk, spadał…

I Żozefinie wydawało się, że deszczowa świeżość płynie w jej żyłach, nie mogła oderwać oczu od spływającego nieba – i dyszący, męczący się deszcz był tak przyjemny, tak wzruszająco wstrząsał się liść, że zachciało się jej śmiać, śmiech napełniał ją – ale jeszcze był bezdźwięczny, przelewał się po ciele, łaskotał niebo – jeszcze chwila i wyrwie się zaraz…

Coś zaskrobało i westchnęło z lewej strony, w kącie pokoju… Cała drżąc z narastającego w niej śmiechu, oderwała oczy od okna, obróciła twarz: na podłodze plackiem leżała staruszka w czarnej chustce, srebrzyste podstrzyżone włosy mocno trzęsły się, ona kręciła się, wsuwała rękę pod szafę, dokąd zatoczył się kłębek wełny.

Czarna nić pełzła spod szafy do krzesła, gdzie zostały druty i niedorobiona skarpeta. I, zobaczywszy czarne plecy madame Finar, wiercące się nogi, kozaczki z guzikami – Żozefina wypuściła wyrywający się śmiech, zatrzęsła się, gruchając i sapiąc pod swoją pierzyną, czując, że zmartwychwstała, że wróciła z daleka, z mgły szczęścia, cudów, paschalnej wspaniałości.


Razgowlatsia - 1.relig. Po zakończeniu postu jeść pierwszy niepostny posiłek. 2.przen., pot. pozwalać sobie cokolwiek, jakikolwiek smakołyk albo przyjemność po raz pierwszy po długotrwałej przerwie albo pozbawieniu.