Powrót


"Opowiadania nie tylko dla dzieci" Skompletowała z różnych źródeł Wiera Kusznir

 Tłumaczenie E. Marczuk


SYN ŻOŁNIERZA

Pewien chłopiec urodził się w obozie wojskowym. Ojciec był żołnierzem i matka żyła w pobliżu niego w specjalnym obozie dla rodzin żołnierzy. Tam urodził się u nich chłopiec. Ale oto ojciec musiał pójść na front i wkrótce zginął. Po jakimś czasie zachorowała i umarła matka. Dziecko zostało samo wśród grubiańskich żołnierzy i rosło w niemoralnym otoczeniu, ale wszystko to jakby nie miało na niego wpływu, nie przywierało do niego. Nawet pułkownik uważał, że jest on świętym dzieckiem.

Pewnego razu do pułku przybyła grupa rekrutów i wkrótce zaczęły sypać się na nich skargi. Było kilka wypadków poważnego naruszenia dyscypliny. Nocą ktoś przewrócił tarcze strzelnicze i podejrzenie padło na jednego z żołnierzy z namiotu chłopca. Miał on wtedy już czternaście lat i żył w namiocie z innymi żołnierzami, usługując im czym mógł.

Za takie przestępstwo należała się kara. Liczba ciosów została wyznaczona i oficer przyszedł ogłosić winnemu wyrok. Jednak nie wiedział dokładnie, kto popełnił przestępstwo. Zaproponował żołnierzom, aby wydali przestępcę. Wszyscy milczeli. Wtedy oficer powiedział, że skazani będą wszyscy. Wszyscy otrzymają po dziesięć uderzeń biczem.

Nagle rozbrzmiał śmiały głos chłopca: «Panie pułkowniku, powiedział pan, że jeśli winny przyzna się, to bity będzie tylko on, a pozostali będą wolni od kary. Ja jestem gotowy przyjąć karę. Mogę ją przyjąć natychmiast?»

Pułkownik był tak zaskoczony, że na początku nie mógł wymówić ani słowa, ale potem z gniewem i pogardą zwrócił się do żołnierzy i powiedział: «Czyż między wami nie ma ani jednego godnego człowieka? Czyż wy wszyscy jesteście na tyle tchórzliwi, że pozwolicie temu chłopcu ponieść za was karę? Przecież doskonale wiecie, że on w niczym nie jest winny!»

Żołnierze milczeli i pułkownik popatrzył w skierowane na niego, pełne błagania oczy chłopca. Pułkownik jeszcze nigdy w życiu nie bywał w takim położeniu.Wiedział, że jego decyzja powinna być tak samo stanowcza, jak i decyzja chłopca by ponieść karę. Z bólem w sercu wydał rozkaz. Chłopiec pokornie położył się na przygotowaną w celu kary ławę i na jego obnażone plecy jeden za drugim posypały się uderzenia bicza. Po piątym uderzeniu w plecy chłopca z tłumu żołnierzy dał słyszeć się czyjś ochrypły głos: «Zostawcie go! Zostawcie! On nie jest winny, a ja! Ja to zrobiłem! Połóżcie mnie na jego miejsce!» To był głos najbardziej porywczego z żołnierzy. Ze zmienioną od cierpienia twarzą on podszedł do chłopca i podniósł jego główkę: na twarzy chłopca był uśmiech. «Nie martw się, Dżim, jesteś teraz wolny. Słowo pułkownika nie może być naruszone». Główka chłopca opadła na ławę; on stracił przytomność.

Na drugi dzień pułkownik odwiedził chłopca w polowym namiocie sanitarnym. Powiedzieli mu, że chłopiec jest umierający. Chłopiec leżał wysoko na poduszkach, a przy jego nogach siedział żołnierz Dżim, za którego on poniósł karę. Dżim ze łzami w oczach powtarzał: «Po co ty to zrobiłeś? Po co przyjąłeś moją karę?» «Chciałem, żebyś zrozumiał, po co poniósł twoją karę Chrystus». «Chrystus umarł za mnie?» - zapytał. Dżim słyszał o Chrystusie i wiedział, że On umarł na krzyżu, ale nie wiedział, że On umarł właśnie za niego, żołnierza Dżima. «Tak, On umarł za ciebie, Dżim - powiedział chłopiec - lubię cię, Dżim, ale Chrystus lubi cię znacznie bardziej. Wycierpiałem tylko za jeden twój grzech, a Chrystus przyjął na Siebie wszystkie grzechy, które popełniłeś i jeszcze popełnisz w życiu. On umarł za ciebie, Dżim. On umarł za ciebie!» «Jak może Chrystus mieć jakiś wzgląd na takiego ohydnego człowieka, jak ja. Przecież znasz mnie, wiesz, jakim ja jestem nikczemnikiem» - przekonywał chłopca Dżim. «On umarł, żeby uratować właśnie ohydnych, właśnie niegodziwych. Jak możesz opierać się takiej miłości? Chrystus powiedział: «Słyszący Słowo Moje i wierzący w Posyłającego Mnie ma życie wieczne i na sąd nie przychodzi, ale przeszedł od śmierci do życia. Nie przyjmiesz Go dzisiaj?»

Pułkownik patrzył na tę scenę ze łzami w oczach i widział, jak grubiański zły Dżim upadł na kolana przy pościeli chłopca, pokajał się w grzechach i przyjął w serce Chrystusa. Chłopiec położył na głowę Dżima rękę i dziwne światło ukazało się w jego oczach. To światło powoli gasło i wreszcie zgasło zupełnie. Chłopiec cicho przeszedł do swojego Zbawiciela, gdzie go oczekiwali ojciec i matka.

 

PREZENT

Pewna dziewczynka miała ukochaną lalkę. Lalka nie umiała mówić, ale dziewczynce wydawało się, że lalka wszystko rozumie i jakoś po swojemu jej odpowiada, kiedy z nią rozmawia. Ona godzinami mogła bawić się lalką, a niekiedy woziła ją na spacer po ulicy, gdzie inne dziewczynki też spacerowały ze swoimi lalkami.

Pewnego razu dziewczynka położyła swoją ślicznotkę-lalkę do wózka dziecięcego i powiozła na spacer. Wózek był pleciony, a lalka okryta pikowaną kołderką i dziewczynka dumnie kroczyła naprzód, pchając przed sobą wózek.

Naprzeciw szła inna dziewczynka ze szmacianą lalką w rękach. Sama też była w jakiejś bezbarwnej, pogniecionej sukience i wyglądała niechlujnie i biednie. Dziewczynka z piękną lalką popatrzyła na swoją ulubienicę i powiedziała: «Ty moja ślicznotko, jaka ja jestem zadowolona, że nie wyglądasz tak okropnie, jak ta szmaciana brzydula w rękach tej obdartuski...»

Ale biedna dziewczynka bardzo mocno lubiła swoją lalkę i też rozmawiała z nią i niańczyła ją, przytulając do siebie, ponieważ nie miała pięknego wózeczka.

Nagle zza zakrętu pędem wyjechała ciężarówka. Dziewczynki musiały odskoczyć na bok. W przerażeniu biedna dziewczynka upuściła swoją szmacianą lalkę i koła ciężarówki zmiażdżyły ją na oczach obu dziewczynek. Biedna dziewczynka pochyliła się nad swoją lalką i gorzko zapłakała, patrząc na wgniecioną w błoto szmatę. Jej skarb zginął pod kołami ciężarówki. Co teraz robić? Z kim ona teraz będzie się bawić?

Nie było komu pożałować biednej dziewczynki i wtedy dziewczynka z wózkiem oraz piękną lalką podeszła do niej i położywszy jej rękę na ramieniu, pocieszała ją, jak mogła. Ale biedna dziewczynka płakała coraz głośniej. Wtedy nowa przyjaciółka wyciągnęła do niej swoją ślicznotkę-lalkę i powiedziała: «Proszę, weź ją sobie. To najpiękniejsza lalka na świecie i z nią będziesz bardzo szczęśliwa». Objąwszy i pocałowawszy swoją ślicznotkę-lalkę na pożegnanie, dziewczynka oddała ją swojej nowej przyjaciółce.

Biedna dziewczynka nie wierzyła własnym oczom. «Czyż to dla mnie? Nie może być!» - powtarzała, a nowa przyjaciółka szybciej pobiegła do domu, póki jeszcze się nie rozmyśliła.

W domu siadła na progu i ze łzami w oczach patrzyła na pusty wózeczek. Na najwyższym piętrze najbliższego domu żyła starsza kobieta i widziała wszystko, co wydarzyło się pod jej oknami na ulicy. Została przypadkowym świadkiem całej tej wzruszającej sceny. Po kilku dniach z wielką paczką pod pachą stanęła ona na progu domu dziewczynki, która oddała swoją ukochaną lalkę.

Kobieta zadzwoniła, a gdy drzwi otworzyły się, wręczyła paczkę matce dziewczynki. Powiedziawszy przy tym, że w paczce leży piękna lalka dla tej dziewczynki, która miała odwagę aby oddać swoją lalkę innemu dziecku. Mama zawołała dziewczynkę, objaśniła jej, dlaczego kobieta przyniosła paczkę i co w niej się znajduje i dziewczynka rozwinęła ją. Nowa lalka była jeszcze piękniejsza od poprzedniej. Dziewczynka była szczęśliwa i wszystkim powtarzała, że Pan Bóg przysłał jej tę lalkę a wcale nie sąsiadka z ulicy, a jej mama zupełnie się z nią zgadzała, ponieważ od samego wczesnego dzieciństwa uczyła ją hojnej troskliwości względem biednych. To były plony jej nauczania i mama, strzepując łzy, jednocześnie śmiała się i płakała, całując swoją dziewczynkę, dziękując dobrej kobiecie i Panu Bogu.

 

CZY WEDŁUG NAZWY TYLKO?

Na zgromadzenie wierzących w mieście Londynie, w Anglii, przyszedł pewnego razu młody oficer. On przeszedł prosto naprzód, siadł na przedniej ławce i patrząc wytrwale wprost na kaznodzieję, uważnie wysłuchał całego kazania.

Kiedy zgromadzenie skończyło się, kaznodzieja podszedł do gościa i zapytał: «Pan jest chrześcijaninem?» Ten odpowiedział: «Tak». «Podoba mi się pana odpowiedź - powiedział kaznodzieja - ale ja nie jestem pewny, że zrozumiał mnie pan. Nie miałem na myśli pana cerkiewnej przynależności a pana osobiste zbawienie w Chrystusie. Czy jest pan zbawiony w Chrystusie?» Oficer odpowiedział: «Tak, ja jestem zbawiony w Chrystusie» - i zaproponował, że opowie o tym, jak to z nim się wydarzyło. Kaznodzieja zaprowadził go do swego gabinetu i tam marynarz opowiedział mu o swoim nawróceniu do Chrystusa.

«Miałem wierzących rodziców. Oni stale modlili się za mnie i mówili mi o Panu Bogu i nawet mieli gotowy plan na moje życie. Na ich życzenie, żeby nie sprawiać im bólu, natychmiast po służbie w marynarce, poszedłem uczyć się na uniwersytecie, ale oni chcieli, żebym poszedł uczyć się także do szkoły duchownej i został sługą Pana. Ja zaś okropnie nie chciałem uczyć się w szkole duchownej. Oburzyłem się i nie ukrywając tego, głośno krzyczałem w twarz ojcu, matce: «Mi nie potrzebny wasz Bóg, wasza cerkiew i wasza Biblia! Zostawcie mnie w spokoju! Dajcie mi samemu wybrać, co jest dla mnie w życiu lepsze!»

Ojciec i matka byli przybici biedą, ale zdecydowawszy, że i w tym wola Boża, przyjęli moje oburzenie bez wyrzutów. Dalej usilnie modlili się za mnie.

Pracowałem jako dziennikarz, reporter i fotograf jednej z gazet w Londynie. Ale mnie męczyło to, że jeszcze ciągle mieszkałem w domu z rodzicami i stale słyszałem ich modlitwy za mnie. Widziałem, jak oni chodzą do cerkwi i czytają Słowo Boże.

Marzyłem o wolności i nagle nadarzyła się taka możliwość: Otrzymałem awans służbowy i wyznaczono mnie do pracy w Chinach. «Hura!» - krzyczałem w duszy i nie dawałem po sobie poznać, jak bardzo jestem zadowolony, że wkrótce nie usłyszę więcej modlitw moich rodziców.

Na wyjezdnym dano mi adres jednego chińskiego fotografa, w którego domu mógłbym się zatrzymać. Szybko znalazłem go, a on serdeczne mnie powitał.

Kiedy zapoznaliśmy się i rozmawialiśmy, zapytał mnie, czy umiem robić zdjęcia z bardzo bliskiej odległości. Odpowiedziałem, że to moja specjalność. Wtedy zapytał mnie, czy widziałem ludzkie serce w bardzo dokładnym jego odwzorowaniu. Odpowiedziałem, że takiego zdjęcia nigdy nie widziałem. On wziął Biblię i przeczytał: «Przewrotne jest serce ludzkie i krańcowo zepsute».

Jego słowa przypomniały mi o czasie, który spędziłem w domu moich rodziców, gdzie na każdym kroku można było słyszeć cytaty z Pisma Świętego. Poczułem się najnikczemniejszym człowiekiem na ziemi. Na koniec naszej rozmowy chętnie stanąłem obok niego na kolana i prosiłem o przebaczenia u Pana za swoje zachowanie się w przeszłości. Pan Bóg posłał mi radość w serce, radość pełnego przebaczania. Teraz wiem, że jestem chrześcijaninem tak naprawdę».

Oficer skończył swoje opowiadanie i kaznodzieja uwierzył mu, że on rzeczywiście jest chrześcijaninem. Modlitwy rodziców odnalazły go w Chinach. Każdego dnia oni modlili się: «Panie, pilnuj naszego synusia w Chinach, przyprowadź go do Siebie» I Pan Bóg przyprowadził.

 

UCZCIWY GAZECIARZ

U jednego chłopca nie było taty. Tata umarł, kiedy on był jeszcze zupełnie maleńki, ale teraz podrósł i ze wszystkich sił starał się pomagać mamie, próbując zastąpić w domu ojca. Było im trudno i chłopiec wynajął się do sprzedawania gazety na rogu głównej ulicy. To co jemu udawało się zarobić, przynosił mamie i im wystarczało tego na wyżywienie.

Pewnego razu do niego podszedł przyzwoicie ubrany mężczyzna, którego chłopiec między innymi widział już wcześniej, chwycił w biegu gazetę, wsunął do ręki chłopca banknocik, ale ponieważ chłopiec nie miał reszty, mężczyzna powiedział, że weźmie ją innym razem.

Ludzie śpieszyli do pracy, szybko chwytali u chłopca gazety i lecieli dalej...

Kiedy wszystkie gazety były sprzedane, chłopiec obliczył zysk, odłożył oddzielnie resztę nabywcy, żeby oddać ją przy pierwszej możliwości i poniósł zarobek mamie.

Każdego dnia, wcześnie rano, chłopiec wychodził na róg ulicy sprzedawać gazety, a mężczyzna, któremu był winny pieniądze, ciągle nie przychodził. W kieszeni małego gazeciarza leżała zawinięta w papier reszta, a człowiek nie przychodził po nią.

Minęło kilka tygodni i nagle mężczyzna pojawił się przed chłopcem, żeby kupić świeżą gazetę. Chłopiec radośnie go powitał: «Jak się cieszę, że pan przyszedł, przecież mam dotychczas pana resztę!» «Jaka reszta?» - zapytał mężczyzna. On już zdążył zapomnieć o niej, ale chłopiec nie zapomniał. Przekazał nabywcy troskliwe zawinięte w papier drobne i kiedy ten ciągle jeszcze dziwiąc się, szedł ulicą dalej, dolatywał go dźwięczny głos chłopca: «Gazeta! Gazeta! Świeża gazeta! Ostatnie wiadomości!..»

Pewnego razu mężczyzna, kupując gazetę u chłopca, zapytał, gdzie on mieszka i dlaczego sprzedaje gazety. Miedzy kolejnymi kupującymi chłopiec w biegu zdążył opowiedzieć o sobie. Powiedział, że nie ma ojca i że w ten sposób pomaga matce. Żegnając się z mężczyzną, chłopiec dał mu swój adres.

Dobry nabywca poszedł do matki, porozmawiał z nią i zaproponował chłopcu pracę gońca w swojej kancelarii. Mama była zadowolona, że jej czternastoletni pomocnik otrzyma taką dobrą pracę i nie będzie więcej stać na ulicy.

Chłopiec uczył się wtedy w szkole średniej na drugą zmianę i dlatego nie miał problemów, aby każdego ranka pracować w kancelarii, a po obiedzie uczęszczać do szkoły. Wieczorami zajmował się swoimi lekcjami i nigdy nie miał zaległości ani z jednego przedmiotu.

W pracy wszyscy pokochali usłużnego chłopca a kiedy on stał się starszym i skończył szkołę średnią, dali mu bardziej odpowiedzialną pracę. Prawda, musiał on skończyć kurs wieczorowy z tego kierunku, który mu powierzono, ale to nie przerażało go, a cieszyło, ponieważ bardzo polubił swojego szefa i chciał mu dobrze służyć.

Lata szły, chłopiec stał się już dorosłym mężczyzną, awansował w swojej pracy i wreszcie zajął dosyć wysoką posadę. Jego szanowano za uczciwość, do której od dzieciństwa był przyuczony przez matkę.

Mama tego czcigodnego człowieka była chrześcijanką i zawsze uczyła go skromności, uczciwości, wierności, wszystkich tych dobrych cech, jakie posiadał jej Pan Bóg. Za przykład synowi ona zawsze stawiała i jego ojca, którego chłopiec prawie nie pamiętał, ale zawsze chciał prowadzić się tak, żeby nikt nie osądził z jego powodu ojca albo mamy-wdowy.

Przecież Bóg, nasz Niebiański Ojciec, nigdy nie pozostaje w długu wobec nas i zawsze wynagradza nasze dobre uczynki wykonane w Jego imię. On pobłogosławił chłopca i przez niego jego mamę oraz współpracowników.

 

POSZUKIWANIA SKARBU

Pewnego razu, pochmurnego jesiennego dnia, mama pozwoliła dzieciom bawić się w «poszukiwania skarbu». Oni lubili tę zabawę. Któreś z nich powinno było schować cokolwiek, jego zdaniem, bardzo cenne, a pozostali gracze powinni byli szukać i znaleźć właśnie to, co zostało schowane.

Tym razem skarb schowała sama mama i dała dzieciom piętnaście minut na poszukiwania. Oni rozbiegli się po domu i strychu, każde wyobrażając sobie coś innego, niż pozostałe dzieci. Starszy chłopiec Borys przybiegł zasapawszy się i powiedział: «Mamo, daj chociaż jakąkolwiek wskazówkę, jakikolwiek znak, żeby mi było łatwiej szukać». Ale mama powiedziała tylko, że skarb jest nie bardzo wielki i nie bardzo mały, ale właśnie ta rzecz jest najcenniejsza w domu.

Jako druga przybiegła do mamy średnia dziewczynka Lusia i zapytała, jaka będzie nagroda temu, kto znajdzie skarb. Mama odpowiedziała, że przy stole, kiedy podane będzie na deser ciastko, ten, kto wygra, pierwszy wybierze sobie najlepszy kawałek. Dzieci lubiły słodkości i taka nagroda im odpowiadała.

Mała Wieroczka też chciała szukać skarbu; mama pozwoliła i jej pójść, tylko nie bardzo daleko, ponieważ miała ona zaledwie dwa i pół roczku.

Dzieci rozbiegły się każde w inną stronę i każde myślało: cóż to takiego, schowała mama i co jest tak cenne w ich domu?

Być może to zabytkowy zegarek w salonie? Mama odziedziczyła go w spadku po dziadku i bardzo go ceni. Ale mama powiedziała, że skarb jest niewielki, a zegarek dosyć masywny.

Borys przypomniał sobie o starej, małej szkatułce, w której ojciec przechowywał jakieś ważne papiery, ale kiedy znalazł ją, okazało się, że jest ona zamknięta i zdecydował, że się pomylił. On poszedł na górę, do sypialni, a mała Wieroczka szła tuż za nim. Zaglądał pod łóżka i do szafy, ale nic nie znajdował nic cennego.

Lusia chodziła po domu z nadętą buzią i mamrotała: «Więc cóż to może być? Nie może być, żeby to były pieniądze, ponieważ mama zawsze mówi, że im nie wolno przywiązywać zbyt wielkiego znaczenia. Klejnotów mama też nie nosi... Być może to obraz? Ale mama powiedziała, że skarb jest nie bardzo wielki, a wszystkie obrazy w domu są wielkie

Być może, że to jakieś pudełeczko, teczka czy książka? Lusia zaczęła szukać na półkach jakiejkolwiek zabytkowej książki, która jest droga mamie... Pozostawały trzy minuty, trzeba było się śpieszyć.

«Znalazłem coś!» - krzyknął z góry Borys. «I ja też!» - krzyknęła Wieroczka. A Lusia ciągle jeszcze przeglądała książki na półce. Tu były książki historyczne, było wiele literackich utworów różnych autorów, książki były grube i cienkie i nagle wśród całej tej masy książek ona znalazła jedną niedużą książeczkę i uśmiech rozbłysnął na jej twarzy. «Znalazłam!» - krzyknęła ona akurat w tym momencie, kiedy mama powiedziała, że czas upłynął. «Czas minął! Chodźcie tu wszyscy!» - zawołała dzieci mama.

Borys przyniósł mamy portmonetkę, ale mama powiedziała, że ona nie może być skarbem chociażby dlatego, że w niej mało pieniędzy, zwłaszcza w końcu tygodnia.

Mała Wieroczka powiedziała, że przyprowadziła samą siebie i mama musiała się zgodzić, że ona rzeczywiście jest cenną istotką i mocno przytuliła ją do siebie, ale to nie był ten skarb, który schowała mama.

Na koniec, czerwieniąc się, podeszła Lusia, przekonana, że właśnie ona przyniosła mamie skarb. Ona wyciągnęła jej Biblię. «Pięknie! - wykrzyknęła mama. - Wygrałaś grę. Ale jak domyśliłaś się?» «Często widzę ją u ciebie w rękach i dużo mówisz nam o tym, co jest w niej napisane. A to znaczy, że bardzo ja cenisz».

«BIBLIA? - Kto mógłby pomyśleć? - powiedział Borys. - I do głowy by mi nie przyszło!» «A ja dziwię się, że wszyscy razem nie pomyśleliście o tym, - powiedziała mama, - przecież w niej pełno skarbów. Toż to złote kopalnie prawdy. W niej jest mowa o miłości Jezusa Chrystusa i Jego śmierci za nas grzesznych. Ona powstrzymuje nas od złych czynów i nieodwracalnych błędów. Nie ma książki ważniejszej i droższej od niej».

 

PAN BÓG ODPOWIADA

Grisza miał zaledwie osiem lat. On żył w bardzo biednej rodzinie i nigdy nie otrzymywał od nikogo pieniędzy. Czasami mama dawała mu złotówkę, ale nie więcej, aż nagle ktoś dał mu dwudziestkę! Dwadzieścia swoich złotych! Grisza poczuł się milionerem. On wyjmował dwudziestkę z kieszeni, przyglądał się jej, głaskał, znów kładł do kieszeni i tam czule gładził palcami, sprawdzając, czy nie zniknęła.

Grisza snuł plany o tym, jak wyda swoje pieniądze... Marzył, marzył... I nagle, kiedy po raz setny zapuścił rękę do kieszeni, żeby pogłaskać swój skarb, pieniędzy w kieszeni nie znalazł. Co się stało? Jak mógł zgubić swój skarb? Wywrócił na lewą stronę kieszenie. Przetrząsnął cały dom, obejrzał podwórze i ogród, ale nigdzie nie znalazł swoich pieniędzy. Grisza był przybity biedą. Myśl o tym, że jego dwudziestka tak szybko przepadła, naprowadzała na niego rozpacz i smutek. Gotów był głośno ryczeć, ale się wstydził i hamował się i powstrzymywał się, jak tylko mógł.

Nastąpił wieczór i chłopiec w okropnym nastroju zaczął zbierać się do łóżka. Kiedy już gotowy był wleźć pod kołdrę, przypomniał sobie, że nie pomodlił się do Pana Boga, jak od samego wczesnego dzieciństwa go uczyła mama.

«Po co modlić się? – rozważał załamany. - Zgubiłem pieniądze i sprawa jest zamknięta. Jaki pożytek teraz od moich modlitw? Jeśli Pan Bóg nie pokaże mi, gdzie są moje pieniądze, po prostu w ogóle przestanę modlić się. Oto, położę się teraz spać bez jakiejkolwiek modlitwy!»

Kiedy już zaczął zasypiać, jakiś cichy głos wewnątrz niego szeptał: «Nie pomodliłeś się. Powinieneś się wstydzić, przecież znasz Pana, wierzący...» Sen nie przychodził i Grisza przewracał się z boku na bok, potem obrócił się do ściany, ale natrętny głos szeptał: «Nie pomodliłeś się. Czy tak postępują dobre wierzące dzieci? Natychmiast wstawaj i zaraz się pomódl.».

Grisza siadł na brzegu łóżka i pomyślał: « A może rzeczywiście pomodlić się przed snem, jak zawsze?» On zlazł z łóżka, ukląkł... i nagle... poczuł, jak jedno kolano stanęło na coś twardego i zimnego, małego, okrągłego. Popatrzył na dół i nie uwierzył własnym oczom. Na podłodze przy łóżku, pod jego kolanem, na które ukląkł by pomodlić się do Pana Boga, leżała zgubiona dwudziestozłotówka!

 

KTO ROZPLĄCZE?

W szpitalu jednego z sierocińców pracowała pielęgniarka ciocia Aniuta. Chore dzieci lubiły ją za to, że ona zawsze znajdowała czas dla wszystkich, do wszystkich uśmiechała się, wszystkim pomagała.

Pewnego razu do jednej z sal szpitala trafił chłopiec Sierioża. Kiedy on już zaczynał zdrowieć, u niego pojawił się dobry apetyt, i z niecierpliwością czekał na ten moment, kiedy chorym przyniosą cokolwiek zjeść i okropnie nudził się w przerwach między posiłkami.

Ciocia Aniuta lubiła dzieci, chociaż one czasami mocno ją męczyły i podczas swego obchodu nie omijała ani jednego łóżeczka. Obszedłszy wszystkie dzieci i porozmawiawszy z każdym z nich, ona siadała w fotelu w kącie i brała się do cerowania skarpet.

Łóżeczko Sierioży stało najbliżej od fotela cioci Aniuty. On zwrócił uwagę na nitkę skarpety, która zwisała prawie do podłogi i z braku zajęcia pociągnął ją. Nitka ustąpiła i wydłużyła się. Chłopiec pociągnął mocniej i nitka zaczęła rosnąć, a Sierioża zaczął zwijać z niej kłębek. Wkrótce na jego łóżku leżał kłębek nitek, a na fotelu cioci Aniuty w miejscu skarpety z dziurką do cerowania, nie było niczego. Sierioża rozpruł całą skarpetę!

Koniec nitki był jeszcze w rękach Sierioża, kiedy z drugiego kąta sali dobiegł głos pielęgniarki: «Sierioża! Co robisz?» «Bawię się skarpetą», - odpowiedział Sierioża. «Bawisz się skarpetą? Czy, widzisz, co zrobiłeś? Żadnej skarpety już niema. To mi trzeba było tylko dziureczkę zacerować, a teraz po prostu nie wiem, co robić. Ja i tak już zmęczyłam się w ciągu dnia...» «Przepraszam, - powiedział Sierioża, - nie chciałem pani męczyć; spróbuję naprawić błąd». «Teraz późno. Sierioża, ty sam niczego nie potrafisz zrobić», - odpowiedziała ciocia Aniuta.

Sierioża nie poddawał się i próbował sam jakoś odbudować skarpetkę, ale nic mu nie wychodziło. Igła nie słuchała go i nawet nitki nie potrafił nawlec, a tu trzeba było nie po prostu coś zaszyć, a od początku zrobić na drutach nową skarpetę! Sierioża nigdy w życiu nie szył i nie robił na drutach, on w żaden sposób nie mógłby zrobić skarpety. Skończyło się tym, że z kłębka wełny wyszło mu coś w rodzaju ptasiego gniazda.

Ciocia Aniuta przyszła, popatrzyła i, zobaczywszy łzy w oczach chłopca, pożałowała go. Pochyliła się nad nim, mocno pocałowała jego główkę i powiedziała: «Nie martw się, Sierioża, zrobię sobie nową skarpetkę, kiedy będę pracować na nocną zmianę. My wszyscy tak postępujemy. Robimy błędy, plączemy wszystko, potem chcemy sami naprawić, staramy się, staramy się, ale nic nam nie wychodzi i tylko jeszcze bardziej zaplątujemy się. Dobrze wtedy człowiekowi, jeśli on wierzy w Pana i może powiedzieć Mu: «Panie, popatrz na tę plątaninę, napraw ją, ponieważ ja sam nie jestem w stanie jej rozplątać ». Pan Bóg chętnie bierze się do naprawienia naszej poplątanej sprawy i zawsze rozplątuje ją mądrze i umiejętnie, w nieoczekiwany dla nas, cudowny sposób. On godzi nas z tatą i mamą, jeśli kłócimy się z nimi, z braćmi i siostrami w rodzinie, z przyjaciółmi na ulicy i w szkole, ale tylko jeśli my sami zwracamy się do Niego z prośbą».

Ciocia Aniuta powiedziała to wszystko Sierioży spokojnie, z miłością i chłopiec przyjął jej słowo i uwierzył jej. Dokładnie zrozumiał, co chciała powiedzieć mu dobra siostra miłosierdzia. Bardzo szybko on przyniósł swoje zaplątane w niewierze młode życie Panu Bogu i dobry Chrystus przyjął, zrozumiał i wybaczył Sierioży. Ze szpitala chłopiec wrócił zdrowy nie tylko ciałem, ale i duchem. Poglądowy przykład cioci Aniuty otworzył jego duchowe oczy.

 

URATOWANE ŻYCIE

W Japonii często bywają trzęsienie ziemi. Japończycy przyzwyczaili się do nich. Oni budują domy z lekkiego materiału. W miastach wieżowce budowane są w specjalny sposób, żeby na wypadek trzęsienia ziemi czyniły jak najmniej szkody.

Dawno, dawno, wiele lat temu, na peryferiach miasta Tokio żyła rodzina misjonarzy. Oni przyjechali tam, żeby opowiedzieć miejscowej ludności o Chrystusie. Ojciec rodziny założył tam małą cerkiew i w niedziele głosił w niej Ewangelię. Mama grała na organach, kiedy zgromadzenie śpiewało duchowe hymny, a ich mała dziewczynka, której nie było jeszcze roczku, zwykle pozostawała w dom w swoim łóżeczku, ponieważ w tym czasie spała. Tata i mama prosili sąsiadkę, żeby nasłuchiwała i jeśli dziecko zapłacze, poszła i wzięła je do siebie.

Poranne nabożeństwo zaczynało się o dziesiątej rano, tata i mama, jak zwykle, udali się do cerkwi. Tego dnia ich maleństwo nie chciało spać. Dziewczynka kaprysiła, marudziła, kręciła się i oni, w końcu, zdecydowali wziąć ją ze sobą.

Wszystko szło dobrze. Mama grała na organach, tata wygłaszał kazanie, zgromadzeni słuchali i przed końcem nabożeństwa była modlitwa... Ale podczas modlitwy zadrżała ziemia, zaczęły zawalać się ściany domów, gęsty kurz przeszkadzał ludziom oddychać... «TRZĘSIENIE ZIEMI!» - Zakrzyczeli wszyscy. Przyzwyczajeni do trzęsień ziemi Japończycy dawno nie widzieli tak wielkiego zniszczenia.

Kaznodzieja z żoną chwycili swoją dziewczynkę i pobiegli do domu, żeby uratować, jeśli można, cokolwiek z rzeczy. Tata rzucił się do pokoju dziecka, żeby wyciągnąć łóżeczko, w którym dziewczynka zwykle spała, kiedy oni bywali w cerkwi. Dostrzegł je pod zawalonym sufitem, było zgniecione na placek. Jeśli by dziewczynka w nim spała, ona niewątpliwie by teraz nie żyła.

Pan Bóg tego dnia uratował dziewczynce życie. To nie był przypadek. Dziewczynka wyrosła, uwierzyła w Chrystusa i jeszcze długie lata służyła Mu w Japonii. Dzięki niej wiele dusz przyszło do Chrystusa i znalazło w Nim swoje wieczne wybawienie.

 

NIEPRZYPADKOWO

Jeden chłopiec uwierzył w Pana Jezusa Chrystusa, ale nie decydował się przyjąć chrztu, ponieważ krewni i przyjaciele śmiali się z niego.

Pewnego razu on poszedł jeździć na łyżwach na rzeczkę. Wiedział, że jest tam zwykle wiele dzieci i z niego, prawdopodobnie, będą się śmiać, ale tego dnia coś niepowstrzymanie ciągnęło go właśnie tam.

Kiedy przyszedł nad rzekę, z jakiegoś powodu nikogo tam nie zastał. Zbliżała się wiosna, lód zaczynał topnieć i to, widocznie, odstraszyło wszystkich. Był sam i też bał się trochę wejść na lód, ale coś wewnątrz pchało go naprzód i on poszedł, jednak zaraz pośliznął się i upadł.

Próbując podnieść się na nogi, on namacał pod sobą jakąś rzecz, coś okrągłego metalowego... Co to takie? Chłopiec podniósł przedmiot do oczu. To był medalion, jaki niektórzy ludzie noszą na szyi. Na nim był wizerunek Jezusa Chrystusa i słowa «Kto będzie wierzyć i ochrzcić się, uratowany będzie».

To było właśnie to, co tak mocno niepokoiło go w tym czasie. Pan Bóg zachęcił go przyjść tu na lodowisko, kiedy tu nikogo nie było i pomógł mu znaleźć ten medalion z takimi ważnymi dla niego wtedy słowami. «Kto będzie wierzyć i ochrzcić się, uratowany będzie...» Chłopiec zamyślił się i zdecydował, że wszystko to nie jest przypadkowe. Lód nie załamał się pod nim. Obok nikogo nie było. I właśnie te słowa!

Na drugi dzień on poszedł do pastora i poprosił by go ochrzcił, chociaż mu ciągle jeszcze groziły kpiny ze strony przyjaciół i krewnych.

 

BOHATERSTWO

«Nie ma nic większego od tej miłości, jak jeśli kto położy duszę swoją za przyjaciół swoich».

Jana 15,13

Ten, kto ryzykuje swoim życiem bez sensu albo dla swojej sławy, nie jest bohaterem, a zerwij-głową, a ten, kto robi to z miłości do bliskiego i dla sławy Pana, jest prawdziwym bohaterem.

Jedna kobieta tonęła. Ona poszła pływać w morzu podczas odpływu i fale unosiły ją ciągle dalej i dalej od brzegu. Ona opadła z sił i zdecydowała, że przyszedł koniec. Im bardziej ona starała się zbliżyć do brzegu, tym bardziej od niego się oddalała. Rozpaczliwe wołanie o pomoc nie dolatywało do ludzi na plaży i modlitwy do Boga też wydawały się jej w tym momencie daremne, ale mimo wszystko zaczęła modlić się do Niego z całego serca i zdecydowała przyjąć śmierć... Krew napłynęła do jej głowy, woda zalała oczy, ręce opadły... Ona zrobiła ostatni rozpaczliwy wysiłek i przez zalane słoną wodą oczy dostrzegła płynącego do niej człowieka.

Kiedy zbliżył się, kobieta zobaczyła, że to chłopiec około dwunastu lat. On chwycił ją za rękę i zaczął ciągnąć do brzegu. Jej ciało było ociężałe od zmęczenia, ona nie pomagała mu i mogła utopić go wraz z sobą. Nagle ludzie będący na plaży zobaczyli ich i parę osób rzuciło się do wody na pomoc. Wyciągnięto ich pomyślnie na brzeg.

Później ta kobieta dowiedziała się, że chłopiec niedawno nauczył się pływać na basenie i nigdy nie pływał w morzu. On mówił to komuś na brzegu. Ale nikt nie znał jego imienia i kobieta nawet nie zdążyła podziękować małemu bohaterowi, ponieważ zniknął w tłumie, póki ona rozmawiała z innymi.

On ryzykował swoje życie dla kogoś, kogo nigdy wcześniej nie widział i robił to nie dla swojej sławy, ale żeby pomóc człowiekowi w nieszczęściu. Jego czyn jest tak ofiarny i śmiały, że chcielibyśmy poklepać go po ramieniu i powiedzieć: «Jakiś ty dobry i odważny! Przecież po raz pierwszy popłynąłeś w morzu! Niech Pan Bóg ci wynagrodzi!»

 

NIEWDZIĘCZNOŚĆ

Pewni rodzice tak lubili swojego chłopca, że gotowi byli oddać wszystko aby zapewnić mu szczęście. Oni byli prostymi rolnikami, żyli skromnie na wsi, ale chcieli, żeby ich jedyny synek wyuczył się i został pożytecznym człowiekiem.

Było to w tych czasach, kiedy za wykształcenie trzeba było dużo płacić i nie wszystkich było na to stać. Rodzice odmawiali sobie niektórych swoich ulubionych przyzwyczajeń: ojciec filiżanki kawy, którą lubił wypić wieczorem przy kominku, matka wyszywania, na które uciekały pieniądze - nitek, płótna i kanwy nie dawano w sklepie darmo. Pieniądze, które im udawało się uzbierać, oni kładli do małej wazki na półce i z czasem uzbierali ich wystarczająco dużo. Do zebranych pieniędzy dodali utarg ze sprzedaży krowy, tak że, kiedy chłopiec skończył wiejską średnią szkołę, oni byli w stanie wysłać go na naukę do miasta.

Matka ze łzami w oczach pakowała jego rzeczy na drogę, a ojciec odwiózł syna furmanką i zostawił go w mieście na pięć długich lat. Do domu wrócił z ciężkim, jak ołów, sercem, objął za ramiona żonę i razem postanowili czekać na zakończenie nauki syna.

Przeminęło dwa lata, a od syna nie było ani jednego listu. Ojciec powiedział matce, że nie może więcej czekać i że pojedzie do miasta szukać syna. Pieniędzy u niego nie było, ale był owies dla konia i stary powozik mógł go jeszcze dowieźć do miasta. On zdecydował, że podczas podróży będzie nocować pod stogami i jeść tylko to, co żona dała mu na drogę.

Droga była daleka i ojciec śmiertelnie się męczył, ale przedsmak radosnego spotkania popędzał go i on poruszał się dalej.

Wreszcie, po wielu uciążliwych dniach jego wózek zajechał przed wejście uniwersytetu. Wózek wyglądała żałosne i ubogo na piaszczystej dróżce przed marmurowymi stopniami pięknego budynku. Po schodach schodziła grupa studentów. Oni śmiali się, głośno rozmawiali, niektórzy pokazywali palcem na staruszka. Ojciec poznał w tłumie studentów śmiejąca się twarz syna i krzyknął: «Dymitr! Dymitr!» Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. Przy zgodnym śmiechu przyjaciół Dymitr najpierw intensywne zaczerwienił się, potem zbladł, rozpoznawszy w wieśniaczku swojego ojca. Jemu stało się wstyd, że ma takiego prostego ojca i niezręcznie, że i przyjaciele teraz go zobaczyli.

«Dymitr, czyż nie poznajesz mnie?» - drżącym głosem zapytał ojciec. «Myli się pan, nie jestem Dymitr, - odpowiedział syn, - proszę zaraz zabrać stąd swoją taratajkę!»

U ojca zastygło i zamarło serce. Jemu wydawało się, że ono w ogóle przestało bić. On powoli zawrócił wóz i potoczył się z powrotem do domu.

Kiedy wreszcie przyjechał, matka zobaczywszy jego twarz domyśliła się, że zdarzyło się coś okropnego. Ojciec postarzał się na lat dwadzieścia. Nie mówiąc ani słowa, zlazł z wozu, wszedł do domu, siadł przy kominku... Pusta mała waza stała na kominku. Pieniądze, które kiedyś w niej były, poszły na wykształcenie syna. Matka chodziła po domu na palcach, potem poszła przygotowywać obiad. I nagle usłyszała głuche uderzenie w pokoju gościnnym. Wbiegła do pokoju i zobaczyła martwego ojca na podłodze. On umarł na udar serca, został ofiarą synowskiej niewdzięczności.

Starajmy się o to, żeby serce naszego Niebiańskiego Ojca nigdy nie bolało z powodu naszej niewdzięczności wobec Niego. Przecież On oddał z naszego powodu na mękę i śmierć swoje najdroższe: Syna Swojego jednorodzonego, Jezusa Chrystusa!

 

MAŁA MISJONARKA

Jedna dziewczynka bardzo lubiła Pana i chciała opowiadać o Nim innym. Ale miała zaledwie osiem lat i mama wciąż bała się puszczać ją samą z domu. Wtedy dziewczynka zaczęła wychodzić na róg swojej ulicy tak, żeby mama mogła widzieć ją z okna i rozdawać przechodnim Ewangelię. Ona miała taki pogodny i czysty uśmiech, że nikt nie mógł jej odmówić i wszyscy przechodnie brali od niej małe Ewangelie.

Pewnego razu obok przechodził pijany człowiek. On chwiał się z boku na bok, ledwie trzymając się na nogach i mamrotał coś sobie pod nosem. Zwykle dzieci uciekają od pijanych, ale ta dziewczynka uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego Ewangelię: «Proszę wziąć, wujaszku, ta książeczka posłuży panu na pożytek, weźmie pan, proszę...»

Pijany zapytał, czy trzeba cokolwiek zapłacić i kiedy dowiedział się, że nie trzeba, wziął Ewangelię i poczłapał kołysząc się i potykając się do domu. Przed oczyma ciągle jeszcze miał widok miłej dziewczynki, jej czysty uśmiech i słowa: «Proszę wziąć, wujaszku, książeczka posłuży panu na pożytek...»

W domu pijany położył się spać, wyspał się i kiedy rano wstał, zaczął czytać książeczkę dziewczynki. To była Ewangelia od Jana. On zaczął czytać i, doszedłszy do 3-go rozdziału, szczególną uwagę zwrócił na 16-y wiersz, gdzie mówiło się: «Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna Swojego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego uwierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny». Te słowa mocno wzruszyły jego duszę. On czytał dalej i doszedł do takich słów: «I o cokolwiek prosić będziecie w imieniu Moim, to uczynię, aby Ojciec był uwielbiony w Synu. Jeśli o co prosić będziecie w imieniu Moim, spełnię to. Jeśli Mnie miłujecie, przykazań Moich przestrzegać będziecie. Ja prosić będę Ojca i da wam innego Pocieszyciela aby był z wami na wieki...» Jana. 14. 13-16

Skończywszy czytać te słowa, pijak podniósł swoje spojrzenie do nieba i pomodlił się: «Panie, wybacz mi i daj mi nowe życie. Przebacz mi moje grzechy, nie mogę tak dalej żyć». Pan Bóg odpowiedział na jego modlitwę, dał mu pokój w serce, uwolnił od okropnego nałogu, który gubił go. On zaczął odwiedzać cerkiew i wkrótce przyjął chrzest. Służąc potem Panu Bogu, on nigdy nie zapominał, skąd został przez Niego wyciągnięty i zawsze starał się pomagać takim samym nieszczęśnikom, jakim był on sam.

On rozumiał ich lepiej niż inni i mógł lepiej im współczuć. Liczni przyszli do Zbawiciela dzięki jego służbie. I całe swoje życie on pamiętał małą dziewczynkę z miłym, czystym, dziecięcym uśmiechem na twarzy i z Ewangelią od Jana w rękach.

*Tłumaczenie fragmentu ewangelii na podstawie „Nowy Testament” BiZTB Warszawa 1984

 

PAN BÓG ZAWSZE MA CZAS DLA NAS

Jeden chłopiec zachorował i zaległ w łóżko. Minęły trzy dni, a on ciągle w żaden sposób nie mógł wyzdrowieć. Mama mierzyła mu temperaturę po kilka razy dziennie i widziała, że ona dochodzi do czterdziestu stopni i wyżej i, oczywiście, okropnie niepokoiła się.

Mitia był w rodzinie najmłodszym dzieckiem a, jak wiadomo, o maleńkich w rodzinie zawsze bardziej się niepokoją, aniżeli o starszych i rozpieszczają ich też więcej.

Doktor przyszedł i poszedł i też nie ustalił, co z Mitią. On pościskał Miti tętno, postukał palcami w jego mostek, poświecił swoją specjalną latarką w uszka i posłuchał stetoskopem serduszko. Przycisnąwszy pałeczką język Miti, doktor sprawdził gardziołko dziecka i znów zmierzył temperaturę, a potem pokręcił głową i powiedział: «Nie widzę niczego, nie mogę zrozumieć, co z nim, trzeba poczekać na jakieś inne objawy». «Nie może być, żeby on miał odrę, on chorował na odrę dwa lata temu, ale czyż to może być szkarlatyna?» «Myślę, że nie - odpowiedział doktor, - ale popatrzymy, czas pokaże...»

Zaczęło się męczące oczekiwanie, od którego małemu Miti nie stawało się lżej, a przeciwnie, tylko gorzej. On nie chciał jeść, nie chciał się bawić, milcząc leżał w łóżeczku, a tata i mama chodzili na palcach, rozmawiali szeptem i niepokoili się coraz bardziej i bardziej.

Wieczorem tata siedział w fotelu w salonie i czytał gazetę, ale przysłuchiwał się każdemu dźwiękowi w pokoju Miti. Nagle on usłyszał, że Mitia woła go do siebie. Tata błyskawicznie zerwał się i podszedł do Miti. «Co, maleństwo, czego potrzebujesz?» - czule zapytał. «Tata, jak tobie się wydaje, czy Jezus nie ma czasu mnie uzdrowić? Przecież On zawsze taki zajęty». Tata tak mocno się zdziwił, że nie mógł Miti od razu odpowiedzieć. Jemu nawet do głowy nie przychodziło, że Jezus może nie mieć dla kogokolwiek czasu.

«O nie, u Niego, oczywiście, jest czas dla wszystkich i zawsze», - zaczął tata, ale Mitia przerwał mu i powiedział: «Ale przecież jest tak dużo chorych i nieszczęśliwych i wszystkim trzeba pomóc. Jakże On zdąży uzdrowić i mnie?»

«Mitia, Jezus ma dużo czasu i jestem przekonany, że On cię uzdrowi, jeśli poprosimy Jego o to. Poprośmy Jego natychmiast. Chcesz?»

Mitia ucieszył się z takiej propozycji taty i oni skłonili głowy i zaczęli modlić się: «Drogi nasz Panie Boże, - zaczął tata, - przed Tobą oto ten maleńki nieszczęśliwy pacjent. On myśli, że Ty nie masz kiedy go uzdrowić, a ja wiem, że Ty zawsze masz czas, żeby uzdrawiać tych, kto Cię kocha. Prosimy Cię uzdrów naszego Mitię w imię Chrystusa. Amen».

Po modlitwie Mitia usnął i spał spokojnie i długo, a rano czuł się tak dobrze, że mama natychmiast zatelefonowała do doktora i powiedziała, że u Miti spadła temperatura i doktor może nie przychodzić.

Doktor odpowiedział, że niczego nie rozumie, że on czekał na jakąś wysypkę, plamę, ból, cokolwiek, po czym mógłby rozpoznać chorobę Miti, ale takie szybkie wyzdrowienie było dla niego kompletnie niezrozumiałe.

Mitia zaś wszystko zrozumiał. On prosił Jezusa, żeby uzdrowił go i Jezus uzdrowił. Co może być prostsze? Tata też nie wątpił, że uzdrowienie Miti było sprawą Zbawiciela. Prosta dziecięca wiara Miti i skromna prośba taty zrobiły swoje. Jezus, u Którego zawsze jest czas dla Swoich dzieci, uzdrowił maleńkiego Mitię.

 

MŁODY BOHATER

Rodzina udawała się na daczę. Babcia pozostawała w mieście, żeby doglądać domu, ale bardzo martwiła się o dzieci i bała się, że bez niej rodzice ich nie dopilnują. Kiedy dowiedziała się, że obok daczy jest jezioro, nie spała całą noc i rano, żegnając się z dziećmi, pouczała ich, mówiąc: «Wiem, że wy, chłopcy, umiecie pływać, ale przecież mała wasza siostrzyczka nie umie. Ona jeszcze zupełnie malutka...» Chłopcy pocieszali babcię i mówili, że przypilnują siostrzyczkę, ale babcia mimo wszystko niepokoiła się, kiedy wyobrażała sobie, jak dzieci same idą nad jezioro, pływają na łodzi, nurkują. Ona powiedziała: «Chciałabym, żeby jeden z was umiał udzielać pomocy przedlekarskiej», - i głos jej drżał przy tym tak mocno, że jeden z chłopców obiecał jej, że będzie cały czas pilnować siostrzyczki i że babcia zupełnie może na nim polegać.

Siostrzyczce były zaledwie dwa latka i, oczywiście, nie można było spuszczać z niej wzroku ani na chwilkę. Nawet w domu czujnie jej pilnowano, a tym bardziej było to potrzebne na daczy, przy jeziorze.

Na drugi dzień rodzina przybyła na daczę. Dacza była otoczona ogrodem, w pobliżu był lasek i jezioro z czystą, ciepłą wodą. Pogoda była wspaniała, cichy wietrzyk ledwo kołysał powierzchnię wody, wywołując bardzo delikatne fale.

Każdego dnia dzieci pływały na łodzi, bawiły się w piasku na brzegu, nurkowały z mostku do wody, udawały, że niby oni ratują się nawzajem i to było dla nich dobrą praktyką.

Pewnego razu, kiedy one bawiły się przy jeziorze, niespodziewanie zerwał się wiatr, słońce schowało się za chmury, stało się ciemno i zimno, na jeziorze podniosły się fale. Chłopcy z zachwytem patrzyli na fale i nagle zobaczyli, że i siostrzyczka przyszła na brzeg jeziora. «Idź do domu do mamy!» - krzyczeli, ale ona nie chciała iść do domu.

Ona pobiegła na mostek i stanęła na samym jego końcu, żeby popatrzeć na wodę. Silny wiatr popchnął ją, ona straciła równowagę i przewróciła się do wody. Starszy chłopiec skoczył w ślad za siostrzyczką która znikła pod powierzchnią wody. Teraz trzeba było wykazać się swoją umiejętnośią i wypełnić daną babci obietnicę. On bez wysiłku znalazł siostrzyczkę, chwycił ją za sukienkę i wyciągnął na brzeg. Młodszy chłopiec już tam stał, żeby udzielić pomocy.

Dziewczynka kichała i kaszlała, tarła oczy rękami i głośno płakała. «Krzyczy, znaczy żywa!» - Zdecydowali oni i jakże drogą im się wydała w tym momencie, jak cieszyli się, że w porę wyciągnęli ją na brzeg.

Minęło parę tygodni. Wakacje skończyły się i rodzina wróciła do miasta. Chłopcy z mamą i siostrzyczką pojechali odwiedzić babcię. Starszego chłopca przedstawiono babci, jako bohatera i ona natychmiast domyśliła się, że jej obawy spełniły się, że kogoś trzeba było ratować z wody. «Szczycę się tobą, mój mały bohaterze!» - mówiła babcia, kiedy jej opowiedzieli szczegółowo, jak postąpił, kiedy zobaczył, że siostrzyczka tonie.

Jak dobrze być odważnym i zawsze gotowym by pomóc tym, komu przydarzy się nieszczęście. Jakże szanujemy takich ludzi i jak wdzięczni im jesteśmy. Ale jeszcze bardziej powinniśmy być wdzięczni naszemu Panu Bogu za uratowanie naszych dusz. On przecież nie tylko ryzykował życiem dla naszego uratowania, ale ODDAŁ Swoje życie, żeby każdy, wierzący w Niego, nie zginął, ale miał życie wieczne.


Powrót