"Opowiadania nie tylko dla dzieci" Skompletowała z różnych źródeł Wiera Kusznir
Tłumaczenie E. Marczuk
Karol od dzieciństwa lubił czytać książki. Swoje pierwsze pieniądze, zarobione czyszczeniem butów u wuja, Karola wydał na zakup małej książeczki w czerwonej oprawie. Ale ojciec chłopca od pierwszego spojrzenia nie lubił tej książki i na jego oczach wrzucił ją do kominka. Zobaczywszy na twarzy chłopca silne zmartwienie, ojciec obiecał kupić mu kalendarz z obrazkami na jego urodziny. To był specjalny kalendarz dla chłopców i obrazki przedstawiały karły i smoki, olbrzymów i bohaterów. Karol z niecierpliwością czekał na swoje urodziny i kiedy nastał ten dzień, kalendarz wreszcie trafił do jego do rąk, poczuł się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Patrząc na smoki, wyobrażał się smokiem, patrząc na olbrzymów, olbrzymem... Bawił się ze wszystkimi postaciami obrazków, wszystkich uważając za swoich przyjaciół.
Namiętność do czytania często przeszkadzała mu wykonywać domowe zadania i w szkole uczył się na trójki i dwójki, za co porządnie dostawało mu się od ojca. Za ostatnią dwójkę z arytmetyki ojciec zagroził, że zabierze u niego kalendarz. Karol zdenerwował się do łez i poskarżył się mamie. Ale i mama nie pożałowała Karola, zwłaszcza po tym, jak zobaczyła, że w jego marynarce nie ma ani jednego guzika.
Pewnego razu matka wysłała Karola do sklepiku z mięsem kupić trochę kiełbasy. Żona rzeźnika odważyła mu to, co było trzeba i wyciągnęła rękę do ogromnej książki, żeby wyrwać z niej kartę w celu opakowania kiełbasy. Karol zesztywniał z przerażenia. On tak lubił książki, a ta tym bardziej wyglądała tak grubo i piękne!
Zobaczywszy przerażenie w oczach chłopca, żona rzeźnika zaproponowała ją mu, jeśli on przyniesie w zamian dosyć gazet do pakowania mięsa i kiełbasy.
Wichrem pomknął Karol do domu, zgarnął w naręcze wszystkie, jakie tylko były w domu gazety i pobiegł z nimi do sklepu mięsnego. A w domu mama rozwinęła kiełbasę i przeczytała kartkę, w którą była zawinięta: «Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w tłumaczeniu Marcina Lutra 1560-go roku». «Jakie bluźnierstwo! - Wykrzyknęła matka. - Jak można zawijać kiełbasę w Pismo Święte! Jakaż to bezbożność!»
Karol biegał po podwórzach sąsiadów i wszędzie prosił o gazety dla sprzedawczyni. Jego znali i lubili. Zebrał bardzo dużo i wszystkie odniósł do sklepu. Sklepowa położyła je na wagę, ale Biblia ciągle jeszcze przeważała gazety. Sprzedawczyni powiedziała, że nie może dać chłopcu Biblii, ponieważ w niej więcej papieru, niż w przyniesionych gazetach, ale kiedy zobaczyła łzy w jego oczach, zmiękła i powiedziała: «Ty pilny chłopiec, lubisz czytać i matka twoja zawsze kupuje u mnie kiełbasę, weź sobie tę Biblię, przyznam się uczciwie, mi i samej żal jest wykorzystywać ją dla pakowania kiełbasy...»
Promieniejąc z radości, chłopiec pociągnął ogromną Biblię do domu i od tamtej pory co wieczór siedział nad nią, czytając i oglądając obrazki.
Wkrótce dobrze zapoznał się z większą częścią biblijnych opowiadań i opowiadał je swoim kolegom ze szkoły, którzy szybko przemianowali go w «Karola Biblijnego» zamiast «Karola-mola książkowego». Kiedy dzieci bawiły się w Szkołę Niedzielną, Karol zawsze był kaznodzieją.
Kiedy Karolowi przyszedł czas uczyć się w szkole wyższej, jego biedni rodzice nie wiedzieli, jak zdobyć na to środki. Z wielkim wysiłkiem im się to udało i wysłali swojego chłopca do wyższej szkoły w stolicy. Tam on zapoznał się z mnóstwem książek i marzył, by założyć własną bibliotekę.
Jak wszyscy studenci, Karol biedował i potrzebował. Jeden profesor zaproponował mu 50 marek (niemieckie pieniądze) za jego drogocenną Biblię. Ale jego przyjaciel Ionafan nie radził Karolowi sprzedawać skarbu. Jednak kiedy jeden poważny handlarz książek zaproponował Karolowi tysiąc marek, sprzedał swoją Biblię i nabył całą bibliotekę wspaniałych książek oraz kilka Biblii, a następnie wziął się do poważnej nauki Słowa Bożego.
Karol napisał kilka pomocy naukowych dla nauki Biblii i obecnie pozostaje znanym duchowym pisarzem i sługą Pana, chociaż już dawno nie żyje.
Zabytkowa Biblia Karola trafiła się w końcu do muzeum, gdzie leży i teraz, jako wyjątkowa, starodawna książka. Kiedy ludzie patrzą na nią, mało kto z nich domyśla się, że ona przyprowadziła małego amatora książek do wiary w Pana Jezusa Chrystusa i zrobiła z niego wielkiego duchowego pisarza i krzewiciela Pisma Świętego.
Pewien człowiek musiał pewnego razu jechać samochodem w gęstej mgle. Droga prowadziła przez jakieś miasto, ale nie było widać ani miasta, ani drogi, ani nawet białej linii pośrodku drogi albo przy jej krawędziach. W takie noce można łatwo natrafić na cokolwiek i rozbić się razem z samochodem. Jaskrawe światło reflektorów nie tylko nie pomaga, ale przeszkadza. Krople mgły odbijają światło reflektorów. I ono bije w oczy kierowcy, oślepiając go. Mgła przekształca się w ognistą ścianę przed jego oczyma.
Nasz kierowca z wielkim wysiłkiem posuwał się naprzód i nagle poczuł uderzenie. Zatrzymał samochód i wyszedł popatrzeć, na cóż on natrafił i dostrzegł, że oparł się o cementową barierę, rozdzielającą drogę. W myśli podziękowawszy Bogu za to, że nie przejechał człowieka, kierowca siadł znów za kierownicę, żeby wyrównać samochód i jakoś poruszać się dalej. W pełnym mroku nie można było dostrzec, czy jedzie do miasta czy też z miasta. Gotowy był już czekać poranku, tkwiąc przy brzegu drogi, ale pomyślał, że i to jest niebezpieczne, ponieważ inny samochód może wpaść na niego w ciemności i zupełnie pogubił się, nie wiedząc, co robić.
Nagle wydarzyło się coś niezwykłego: Do okna samochodu zajrzała zdziwiona twarz nieznanego chłopca. «Czy mogę się przydać?» - Zapytał chłopiec. Człowiek za kierownicą odpowiedział w zdumieniu: «W czym mi możesz pomóc, kiedy mgła tak gęsta, że nie mogę ruszyć z miejsca nawet przy pomocy reflektorów».
«Mogę pomóc panu moją latarką. Pójdę z przodu i będę świecić na krawędź drogi, a pan będzie świecić reflektorami mi w plecy i tak powoli, ale pewnie wyjedziemy ze strefy mgły».
Kierowca przyjął radę chłopca i ruszyli się w drogę. Wysilając cały swój wzrok, kierowca ledwie odróżniał plecy chłopca, ale mimo wszystko poruszał się naprzód. W przybliżeniu po półtora kilometra mgła zniknęła a powietrze stało się czyste i przezroczyste. Człowiek zatrzymał samochód i chciał podziękować chłopcu, ale ten już skrył się we mgle, prawdopodobnie, w poszukiwaniach kogoś innego, komu by mógł pomóc wydostać się z nieprzeniknionego mroku.
Chrystus powiedział: «Ja światło świata... I światło w ciemności świeci i ciemność nie objęła jego».
Najstraszniejsze, co grozi każdej podwodnej łodzi, to awaria na dnie oceanu. Z pewną łodzią zdarzyło się właśnie to straszne nieszczęście. Łódź zepsuła się, znajdując się na wielkiej głębokości i w żaden sposób nie mogła podnieść się na powierzchnię wody.
Radiotelegrafista wysyłał sygnały alarmowe, ale blisko nie było ani jednego statku, który mógłby je odebrać. Marynarze zaczęli upadać na duchu, chociaż byli zawsze odważnymi młodzieńcami. Inżynierowie szukali miejsca zepsucia, ale też bez skutku i każdy w duszy rozumiał, że przyszedł koniec. Przyjdzie się ginąć na dnie oceanu.
Kapitan zebrał załogę. Wszyscy domyślali się, o czym będzie mówić, ale to, co powiedział, krańcowo ich zdziwiło.
Kapitan powiedział, że sytuacja jest poważna, niebezpieczeństwo jest wielkie, nadziei na uratowanie prawie nie ma. Powiedział, że wszystko, co można było zrobić, zostało już zrobione, ale nie przyniosło pożądanego rezultatu. Podwodna łódź jest skazana na pohybel. Nawet jeśliby jakikolwiek statek ich znalazł, na uratowanie ludzi było zbyt późno. «Tylko Bóg może nam teraz pomóc» - dodał kapitan i te jego słowa wszystkich mocno zdziwiły. On zaś dalej opowiadał o tym, jak przed tym ostatnim rejsem był w małej cerkiewce w rodzinnych stronach, gdzie usłyszał pouczenie ewangelisty. Słowo Boże poruszyło jego serca i on tamże, w tym samym momencie przyjął w serce Pana Jezusa Chrystusa i odczuł radość przebaczania grzechów i świadomość pełnego wybawienia od nich na zawsze! Radość przepełniała całą jego istotę i teraz, co dotyczy jego, to śmierci się nie boi, ponieważ dla niego ona nie jest końcem, a początkiem nowego, wiecznego życia z Chrystusem...
Skończywszy swoje opowiadanie, kapitan zaproponował załodze zwrócić się w modlitwie do Chrystusa i pozwolić Mu zrobić z nimi to, co Pan Bóg uczynił z nim.
Wszyscy odezwali się na apel - zaczęli modlić się i śpiewać. I tak w radosnym nastroju rozeszli się do swoich kajut, żeby mężnie spotkać śmierć z nadzieją na wieczne życie z Chrystusem.
«Tylko Bóg może nam teraz pomóc» - dźwięczały w ich uszach słowa kapitana. I Bóg usłyszał ich modlitwę. Kiedy oni przeciskali się w wąskim przejściu przez maszynownię, jeden z młodzieńców zaczepił się nogą o coś i upadł. Ale to, za co on zaczepił się, było właśnie tą częścią, od której wszystko zależało. Od silnego wstrząsu wszystko znów poszło w ruch, zaczęły pracować tryby, zagwizdały silniki i powoli, ale systematycznie, łódź podwodna zaczęła podnosić się na powierzchnię wody.
Na brzegu, po udanym zawinięciu do portu, kapitan i załoga opowiadali o swoim cudownym ocaleniu i o Tym, od Którego ono przyszło.
Jest wielu ludzi, przeżywających podobne cudowne wybawienia, ale oni nie czczą dobrego Zbawiciela, Który uchronił ich od zagłady, żeby dać im jeszcze czas dla skruchy i przyjęcia zbawienia. Oni nie dziękują Panu za swoje wybawienie. Kiedy oni zmartwychwstaną i staną przed Bogiem, Który ratował ich całe życie, im będzie wstyd, że nie uznali Go i Jego cudownej siły i odrzucili Jego miłość. Uznawać zaś wtedy już będzie późno i oni będą odrzuceni przez Pana na zawsze.
Sasza lubił chodzić do szkoły, ale ostatnio coś z nim się stało i nie śpieszył się rano wychodzić. Siostrzyczka Lenka zauważyła, że on ociąga się i zapytała: «Ty dlaczego jeszcze w domu? Czy nie masz dzisiaj iść do szkoły?»
«Trzeba ale nie bardzo mi się chce iść!» - Odpowiedział Sasza. «Jak tak, a myślałam, że lubisz chodzić do szkoły». «Tak, lubię... Ale...» «Co ale, dlaczego nie chcesz?» Sasza zmarszczył nos i niechętnie odpowiedział: «Trzeba mi przechodzić koło domu Lońki Stiepanowa, a on już czeka na mnie i zaczyna drażnić i mówić szorstkości. Boję się, ponieważ on jest większy ode mnie». «Cóż on ci mówi?» - Zapytała Lenka. «A różne, w rodzaju: zerwę twoją czapkę i rozszarpię w strzępy, albo: wyrwę ci kłak włosów, podchodzi i mówi prawie na ucho».
Lenka szeroko otworzyła oczy i zapytała: «No, a ty co robisz?» «Mówię mu, że jeśli nie zostawi mnie w spokoju, pobiję wszystkie okna w jego domu, a on tylko śmieje się i goni za mną po ulicy. Zawsze muszę uciekać od niego, żeby nie dogonił».
Lenka wzburzona podskoczyła i zapytała: «A dlaczego nie mówisz z nim, jak mówiłby Chrystus? Kochał tych, którzy byli nieuprzejmi dla Niego i był dobry dla wszystkich». «A co ty z tego rozumiesz, ty przecież dziewczyna» - ponuro odpowiedział Sasza i pobiegł do szkoły.
Pogoda była wspaniała, słoneczko świeciło jaskrawe, chociaż było jeszcze dosyć wcześnie, ptaszki śpiewały wesoło i Sasza miał nadzieję, że Lońka już poszedł do szkoły i nie będzie przyczepiać się do niego.
Kiedy zrównał się z domem Lońki, ten stał przy swojej bramie, jawnie w oczekiwaniu spotkania z Saszą. Sasza miał rude włosy i Lońka łatwo mógł wymyślać dla niego różne przezwiska. «Hej, dynia! - Krzyczał on już z oddali. - Ciekawe, twardą masz głowę? Oto teraz sprawdzę!» - I Lońka nachylił się, żeby podnieść kamień. Kamień poleciałby na głowę Saszy, ale Lońki mama patrzyła z okna i tylko to uratowało go od rozbitej głowy.
«Ot arogant, - myślał Sasza, - sam ma nos, jak marchewka i wszyscy jego tak i nazywają «marchewka», a dla mnie oto jakie przezwiska wymyśla. Teraz tak nazwę go, że on nigdy nie zapomni!» Ale w tym czasie Sasza przypomniał sobie słowa Lenki o Jezusie: «A Jezus postąpiłby inaczej. On powiedziałby coś przyjemnego». Sasza pomyślał, że on i sam znał Ewangelię i jemu było wstyd, że sam nie wymyślił, by pójść za przykładem Jezusa, a teraz jemu przychodzi się słuchać rady dziewczyny. «Ale przecież ona ma rację, czegoż unoszę się honorem, słusznie, że Jezus nie powiedziałby niczego przykrego, a ja wyobrażałem, że wiem wszystko lepiej od Leny».
Z oddali znów doleciało: «Dynia! Dynia! Cóż na to powiesz? Dynia ż, a?»
Sasza boleśnie przełknął ślinę, chciało się płakać, ale on podszedł do Lońki i powiedział: «Dzień dobry, Lonia, jak żyjesz? Oto dzisiaj rano widziałem ptaszka takiego, nazywa się koliber, maciupeńki, skrzydełkami szeleści, jak pszczółka».
Lońka popatrzył na Saszę i jego dolna szczęka opadła. Zupełnie speszył się i nie wiedział, co powiedzieć i tak stał milcząco, z otwartymi ustami. Ale nagle opamiętał się i mówi: «Ty dokąd tak obok mnie zmierzasz? Myślisz, że ot tak i przejdziesz? Oto teraz podbiję tobie oba oczy!»
«Idę do szkoły, jak i ty - spokojnie odpowiedział Sasza - chodźmy razem». «Co ty dzisiaj jesteś taki śmiały, skąd to się wzięło?» - Zapytał Lońka. Sasza wewnątrz ciągle jeszcze odczuwał lekki strach, ale z uśmiechem odpowiedział Lońce: «Chodźmy, a to się spóźnimy, po drodze tobie wszystko opowiem». Ku wielkiemu zdziwieniu Saszy Lońka zgodził się, po prostu bardzo chciał poznać przyczynę zmiany u Saszy.
Po drodze Sasza opowiedział Lońce wszystko, jak było, czyli całą prawdę i o siostrze Lence, i o Jezusie. Jemu stało się tak lekko i dobrze na duszy. I Lońka nie śmiał się z niego za to, że on postąpił tak, jak postąpiłby Jezus. Lońka sam wiedział o Panu Bogu, tylko nigdy nie wnikał w Jego słowa i nie kierował się nimi, a teraz zdecydował, że będzie żyć, jak uczył Chrystus, znacznie lepiej. Lubić wszystkich i samemu być lubianym, przecież to jest znacznie lepsze, niż bójki i kłótnie! Lońka popatrzył na Saszę i uśmiechnął się. Oni zrozumieli się i od tamtej pory zostali najlepszymi przyjaciółmi.
To opowiadanie o człowieku, który wiele, wiele razy otrzymywał odpowiedzi na swoje modlitwy. Żył on sto lat temu, ale przykład jego życia żyje i dzisiaj.
Człowiek, o którym będzie nasze opowiadanie, nazywał się Georg Miller. Jego rodzinnym miastem był Brystol w Anglii. Tam spędził swoje dzieciństwo oraz młodość i właśnie w młodości poświęcił swoje życie Panu Bogu Jezusowi Chrystusowi. Zdecydował podążać za Panem Bogiem i służyć Mu. Na początku swojej służby głosił Ewangelię w dwóch małych cerkwiach w Brystolu.
Przechodząc po ulicach miasta w drodze do cerkwi, nie mógł nie zauważać mnóstwa pozbawionych opieki i ubogich dzieci. Dzieci bawiły się w dołach na pomyje, na kupach śmieci i po prostu na ulicach bez wszelkiej opieki. Przywierały do przechodniów, prosiły o jałmużnę, biły się między sobą i kompletnie nie wiedziały, co to jest przytulny dom, rodzina, nowa odzież albo smaczne jedzenie. Wielu nie miało rodziców. Wtedy ich zabierano i umieszczano w domach dla sierot i biednych.
Domy dla biednych były bez podwórzy, gdzie można byłoby się bawić. Przy nich zwykle nie było szkół, pokoje były nieogrzane i ciasne, dozorcy ordynarni, pokarm niepożywny. Jednym słowem, te domy nie były odpowiedzią na życiowe potrzeby nieszczęśliwych dzieci i głównie jeszcze i dlatego, że w nich nie uczono o prawdzie, nie mówiono o miłości Pana Boga Jezusa Chrystusa i nie uczono Jego Ewangelii. Dzieci nie miały nadziei na najlepsze życie nawet w wieczności, nie mówiąc już o najbliższej przyszłości.
Pastor Miller dużo modlił się, czytał Słowo Boże i przeżywał z powodu biednych dzieci swojego kraju i rodzinnego miasta. Nie tracił nadziei i wierzył, że Pan Bóg szybko wskaże mu, co robić, żeby im pomóc.
Odpowiedź na modlitwę przyszła nocą. A rano, stojąc przed swoją małą wspólnotą, pastor Miller zakomunikował o tym, że Pan Bóg chce, żeby on otworzył chrześcijański dom dla sierot i pozbawionych opieki.
Nie wszyscy członkowie jego wspólnoty zgadzali się z nim. Jedni mówili, że jest zbyt młody, inni przekonywali, że w domach dla sierot dzieciom nie lepiej, niż na ulicy. Liczni odmawiali go od tej pożytecznej sprawy, ale pastor Miller był przekonany, że Bóg chce, żeby on zaczął opiekować się sierotami miasta. Problem był tylko w tym, od czego zacząć?
U samego pastora Millera nie było ani wielkiego domu, ani innych warunków dla takiego przedsięwzięcia i zaczął gorliwie prosić Pana Boga, by mu pomógł. On mówił: «Panie, Wiesz, że mi są potrzebne środki, żeby zacząć to dzieło. Ty Sam włożyłeś mi je do serca, wiem o tym, a teraz pomóż mi urzeczywistnić to. Jest mi potrzebny dom z podwórzem, gdzie by dzieci mogły biegać i bawić się, potrzebne sale lekcyjne i sypialnie, potrzebni nauczyciele i pomocnicy we wszystkich innych sprawach. Co mam robić? Pomóż mi. Wierzę, że Możesz uczynić to wszystko...»
Odpowiedź przyszła prawie natychmiast. Skądś przyszła całkowicie nieznajoma kobieta, która tylko słyszała o marzeniu pastora Millera i zaproponowała swoje usługi całkiem bezpłatnie. Potem przyszła młoda para: mąż i żona i też zaproponowali swoją pomoc. Ludzie ze wspólnoty przynieśli noże, widelce, łyżki, różne naczynia, kto co mógł. Ktoś ofiarował całe komplety pościeli. Ale domu ciągle jeszcze nie było...
Jednakże i na tę prośbę odpowiedział Pan Bóg. Wkrótce ktoś zaproponował pastorowi Millerowi wielki dom, w którym łatwo mogło ulokować się trzydzieścioro dzieci. Pozostawało tylko znaleźć i zebrać te dzieci. A to było najłatwiejsze. One wałęsały się po ulicach bez zajęcia, głodne, obszarpane, bezdomne i, wydawało się, tylko oczekiwały, żeby ktokolwiek zaopiekował się nimi.
Minął jakiś czas i u pastora Millera było nie trzydzieścioro bezdomnych dzieci, a ponad sto pięćdziesiąt. Rozmieszczono ich w czterech wielkich, wygodnych domach w różnych częściach miasta. Jeszcze trzy domy? Skąd wziął na to pieniądze? Dobrzy, szczodrzy ludzie, poznawszy potrzeby pastora i jego dobre zamiary by urządzić schronienie dla dzieci, dali mu potrzebne pieniądze i on kupił trzy domy na dokładkę do pierwszego, który był mu podarowany.
Praca szła dobrze, ale pieniędzy bywało czasami dużo, a czasami na styk, żeby tylko rozliczyć się z długami za jedzenie i odzież.
Pastor Miller nigdy nie rozpaczał i zawsze był przekonany, że w potrzebie Pan Bóg zatroszczy się o jego sieroty. I Pan Bóg odpowiadał na jego modlitwy w ciągu długich sześćdziesięciu lat, czyli do samej jego śmierci, kontynuował pomagać i wtedy, gdy inni przejęli tę dobrą sprawę.
Przykład otwartego zaufania Bogu i szczerej chęci by Mu służyć, podany przez Georga Millera, zachęcił wielu do misjonarskiej służby Panu.
«Pietia! - Krzyknął tata - chodź tu, jesteś mi bardzo potrzebny!» Odpowiedzi nie było. Tata kontynuował swoje zajęcie. Na chodniku, przed ich domem, leżała ogromna góra drzewa na zimę. Ciężarówka przywiozła, zrzuciła i drwa trzeba było szybciej zabrać, żeby nie przeszkadzały przechodnim na ulicy. Oprócz tego zbliżał się wieczór i noszenie drewna w ciemności było po prostu niemożliwie.
Przeszło kilka minut i tata znów zawołał Pietię, tylko tym razem głośniej i bardziej stanowczo: «Pietia, gdzie jesteś? Jesteś mi potrzebny! Chodź tu natychmiast!»
Pietia nie szedł i tata chciał poszukać syna, ale zdecydowawszy, że ważniejsze jest sprzątnie drzewa, został na ulicy. Pracując sam, on myślał o Pieti: «Dlaczego on nie chce pomagać ojcu? Prawdopodobnie siedzi teraz w fotelu, czyta książkę i po prostu nie może oderwać się, wciągnął się, zajęty...» Ta myśl zaczęła drażnić tatę i zawołał Pietię już z gniewem w głosie: «Pietia! Czekam na ciebie!» «Co? - zabrzmiał senny głos skądś z wnętrza domu. - Wołałeś mnie?» «Jeszcze jak! Już trzeci raz krzyczę, natychmiast przyjdź i pomóż mi sprzątnąć drwa!» Nastąpiła długa pauza i tata znów zawołał: «Idziesz, czy też mam ciągnąć cię za rękę?» «Tak, myślę, że pójdę...» - dobiegł do taty senny głos Pieti, a po upływie minuty podszedł jakby zrujnowany do taty nie wyjmując rąk z kieszeni, z niezadowolonym wyrazem twarzy.
«Co chcesz od mnie?» - zapytał Pietia. «Myślę, ty i sam widzisz... trzeba przed nocą sprzątnąć drwa do piwnicy, żeby one nie zostały na noc na chodniku przed domem». Pietia wziął się do roboty i tak się rozkręcił, że szybko nakładał polana do taczki i podwoził je do okna piwnicy, żeby zsypać na dół po zsypie.
Okazało się, że może bardzo dobrze pracować, tylko zacząć mu było trudno. Kiedy wszystko było skończone, tata zapytał Pieti: «Dlaczego nie odezwałeś się natychmiast, kiedy zawołałem cię na pomoc? Patrz, jak dobrze możesz pracować. Dziękuję ci, jestem zadowolony, że pomogłeś, ale byłbym jeszcze bardziej zadowolony, jeślibyś odezwałeś się natychmiast albo sam się domyślił, że jest mi potrzebna pomoc». «Zawsze mi trudno rozkręcić się, zwłaszcza, jeśli jestem zajęty czymś innym» - odpowiedział Pietia. Tata niczego nie powiedział, ale zaprosił Pietię do domu i powiedział, że po kolacji opowie mu pewną historię.
Ojciec i syn poszli do domu, umyli ręce, zjedli kolację. Potem siedli w salonie i tata zaczął opowiadać. «Słyszałeś kiedykolwiek, Pietia, o pewnym znanym badaczu o imieniu Ernest Szakelton? Nie? No, to słuchaj. Ernest Szakelton zamierzał badać południowy biegun i chciał zabrać ze sobą swojego wiernego przyjaciela i pomocnika o nazwisku Wild. Ten przyjaciel pokazał się w poprzednich podróżach bardzo zaufanym i oddanym człowiekiem i Szakelton szukał go, żeby zaprosić ze sobą na tę ekspedycję. Wilda nigdzie nie było i nikt nie wiedział, gdzie on jest. Jedni mówili, że pojechał polować do Afryki, inni do Australii, ale wszyscy zapewniali, że znaleźć go nie można i niech lepiej Szakelton jedzie na biegun południowy sam. Szakelton odpowiedział: «Jestem przekonany, że jak tylko dojdzie do niego słuch, że jadę, on przygalopuje do mnie i pojedzie ze mną dokąd trzeba».
«Nic podobnego» - odpowiadali znajomi badacza. Ale wieczorem zapukano do drzwi uczonego. Wszedł sługa, podał mu wizytówkę i powiedział, że gość oczekuje na dole. Szakelton popatrzył na kartkę i przeczytał imię gościa: «Georg Wild». «To on! - Krzyknął badacz. - Wpuścicie go do mnie natychmiast!» Wild wszedł. Przyjaciele uścisnęli sobie ręce, siedli i pierwsze, o co Szakelton zapytał, było: «Jak dowiedziałeś się, że jadę?» Wild odpowiedział: «Byłem w Afryce na polowaniu. Mieliśmy dobrą grupę i na nikogo nie czekaliśmy, ale nagle przyjechał jeszcze jeden człowiek. Okazało się, że cię znał i wiedział o twoim zamiarze wyjazdu na biegun południowy. Rzuciłem wszystko i oto jestem przed tobą! Kiedy jedziemy?»
Tata skończył opowiadanie i popatrzył na Pietię: «Czy nie myślisz, że Wild postąpił rzeczywiście po przyjacielsku? On nie oczekiwał, póki go zawołają, ale wiedział, że będzie potrzebny i przyjechał natychmiast». «Tak, to prawdziwa przyjaźń» - zgodził się Pietia.
«Ja chciałbym...» - zaczął tata. «Wiem» - odpowiedział Pietia. I od tamtej pory przybiegł na pierwsze zawołanie taty i z uśmiechem mówił: «No, co rozkażecie robić, kapitanie?» Tata uśmiechał się w odpowiedzi i razem pracowali w podwórzu i w domu, a potem razem odpoczywali.
Pan Bóg wie o naszych potrzebach przed naszą prośbą. Gotów jest pomagać i odpowiadać w dowolnym momencie. On jest prawdziwym wiernym Przyjacielem ludzi.
W te odległe dni, kiedy na ziemi jeszcze istniało niewolnictwo i handel niewolnikami, na jeden z rynków przywieźli młodego niewolnika. To był wysoki, tęgi i zgrabny Murzyn. Jego gospodarz umarł i wszyscy niewolnicy sprzedawani byli na rynku innym właścicielom. Sprzedawano na aukcji, czyli temu, kto da większą cenę. O, jak Dżo nienawidził tego! On nienawidził swoich łańcuchów i władzy, która pozwalała handlować ludźmi jak bydłem, nienawidził tego okropnego poniżenia człowieka.
Stojąc na placu pod palącym słońcem, twardo zdecydował walczyć i, jeśli mimo wszystko będzie kupiony, nie pracować dla swojego nowego gospodarza.
Nagle handlarz wymienił jego imię i zaczął opisywać Dżo kupującym: «Dżo - sławny chłopak, w nim jeszcze dużo robotniczej siły, na wiele lat wystarczy...»
«Nie będę pracować!» - Głośno powiedział Dżo. Ale sprzedawca nie zwrócił na to uwagi i dalej mówił o wieku, wzroście i wadze niewolnika, nabijając cenę. Cena podnosiła się i Dżo był zdziwiony, że kosztuje tak drogo. Liczba chętnych kupić Dżo zmniejszała się i wreszcie, zostali tylko dwaj, gotowi kupić go za każdą cenę. Kiedy zabrzmiała bardzo wysoka suma, jaka nie śniła się Dżo i we śnie, jeden z gospodarzy kupił go i poprowadził do siebie.
«Nie będę pracować! - Z przekonaniem powiedział Dżo - Możecie pobić mnie, ale nie będę pracować!» Nowy gospodarz milcząc prowadził go dalej, nie zwracając uwagi na jego krzyki. Całą drogę Dżo powtarzał: «Nie będę pracować. Bijcie, ja nie będę pracować!»
Wreszcie oni przyszli, ale zamiast tego, żeby odprowadzić Dżo do zwykłej chatki dla niewolników, gospodarz podprowadził go do czyściutkiego domku i powiedział: «Oto tu będziesz żyć». «To dla mnie? - Zapytał Dżo. - Dziękuję, ale nie będę pracować». «Ty nie musisz pracować, żyj tu ile zechcesz». «I nie będzie pan zmuszać mnie do pracy?» «Nie, kupiłem cię, żeby dać ci wolność». «Żeby dać mi wolność? - Dziwił się Dżo. - Jak mogę odwdzięczyć się panu?» I Dżo upadł przed nowym gospodarzem na kolana. «Jestem gotowy służyć panu całe życie!»
Od tamtej pory Dżo został najwierniejszym sługą swego nowego gospodarza i gospodarz nigdy nie miał lepszego pracownika. Nikt nie zmuszał go pracować, ale on sam chciał pracować dla tego, kto kupił mu wolność. To, co zrobił gospodarz dla Dżo, Chrystus zrobił dla nas.
W Kalifornii jest portowe miasto San Francisco. Przejście do portu jest wąskie i statki jeden za drugim wchodzą do niego z różnych krajów świata. Jedne wiozą towary, inne ludzi, ale wszystkie powinny przejść przez «Złotą Bramę» do portu.
Dla jednego statku ten port był macierzystym, ale dawno był w rejsie po Oceanie Spokojnym i teraz powoli podpływał do macierzystego portu. Kapitan i załoga już odczuwali przedsmak radości spotkania z rodzinnym miastem i rodzinami.
Nastał ostatni dzień rejsu. Jeszcze parę godzin i statek wejdzie do «Złotej Bramy» San Francisco, do wspaniałej zatoki rodzinnego miasta.
Pod wieczór wiatr ucichł i gęsta mgła otuliła statek, zakrywszy widok miasta i portu. Statek ledwo - ledwo posuwał się naprzód. Alarmowe sygnały rozlegały się ze wszystkich stron, uprzedzając o bliskości innych statków. Widocznie, nie jedni oni tego wieczoru próbowali znaleźć wejście do portu. Mgła zgęstniała do granicy. Nastąpiła pełna ciemność. «U-U-U» - huczał gdzieś blisko sygnał - i załoga zaczęła bać się, że inne statki zderzą się z ich statkiem. Jeszcze niebezpieczniej było nadziać się na podwodne kamienie przy samym wejściu do «Bramy», gdzie zatoka się zwężała. «U-U-U!» - Huczały sygnały.
Powoli posuwali się naprzód i nagle dało się słyszeć głuche uderzenie, zaszczękało żelazo, zaskrzypiały belki i wszyscy zrozumieli, że z nimi zdarzyło się to, czego najbardziej się bali: oni nadziali się na skałę przy samym wejściu do portu! Awaria przy samym wejściu! Jaka okropność! Teraz trzeba czekać, póki pogoda rozjaśni się, przyjdzie pomoc i ich wszystkich przesadzą na inny statek i tak dostarczą do portu... Oczywiście, nie zginą, ale wejdą do «Bramy» bez swojego statku, możliwe nawet, że stracą go na zawsze, a tak chcieli przybyć do domu w całości, żeby zasłużyć na pochwałę, a nie naganę.
To jest podobne do naszej podróży do niebiańskiego kraju. Całe życie służymy Panu tak, żeby nie tylko być uratowanymi, ale dostąpić zaszczytu pochwały od Niego i nagle, przed samym końcem życia, robimy coś niedobrego, jakiś grzech, coś złego, spotyka nas katastrofa przy samym wejściu do bramy wieczności i tracimy nagrodę od Pana. Jacy uważnymi powinniśmy być wobec siebie i bliskich, jak ostrożnymi w drodze do nieba do Pana Boga, żeby cało wejść do «Złotej Bramy» wieczności.
Stefan nie chciał modlić się przed snem. Wcześniej zawsze modlił się, aż tu nagle zdecydował przestać. Mama zapytała go, dlaczego powziął taką decyzję.
Odpowiedział: «Koledzy w szkole śmieją się ze mnie i mówią, że wszystko to bzdura, że nikt moich modlitw nie słyszy».Mama opowiedziała Stefanowi taką historię: «Pamiętasz to wapienne źródło, które bije daleko za naszym osiedlem? Tak oto ta mineralna woda, nasycona wapnem, wszystko zamienia w kamień. Jeśli pod nią położyć przedmiot na długi czas, cały pokryje się wapnem i skamienieje. Jeden człowiek podkładał pod tę wodę różne przedmioty: Męski kapelusz, kule, pałki i kiedy one kamieniały, sprzedawał je, jako statuy. Ale zauważyłeś, że rosnące przy źródle paprocie i inne rośliny nie zamieniają się w kamień, chociaż i na nie bryzga wapno? Wiesz dlaczego? Ponieważ one są żywe, a woda przekształca w kamień tylko martwe przedmioty».
«Ale jakie to ma odniesienie do mnie?» - zapytał Stefan. «Proste! - powiedziała mama. - Chodzisz do szkoły i oczywiście nie możesz nie kontaktować się z innymi dziećmi. Ich myśli udzielają się tobie, ale jeśli twoje serce będzie żywe, ono nigdy nie podda się złemu wpływowi kolegów». «A jakżeż mogę zachować je żywym?» - zapytał Stefan. «Bardzo prosto, przecież wiesz, KTO jest źródłem życia. «Ja jestem Życie» - powiedział Chrystus. Znaczy trzeba trzymać się w ścisłym związku z tym źródłem, czytać Słowo Boże, modlić się. Twoje serce będzie żywe i nic nie przekształci go w kamień».
Stefan porozmawiał z mamą jeszcze troszkę i zaczął wstawać z pościeli. «Ty dlaczego wstajesz?» - zapytała mama. «Myślę, że jednak pomodlę się dzisiaj, a to tak i naprawdę moje serce skamienieje w oddali od źródła życia».
Mama uśmiechnęła się i uklękła obok Stefana przy jego pościeli, żeby podziękować Panu za takiego pojętnego syna.
W kopalniach węgla często zdarzają się nieszczęścia. Podziemna woda zalewa sztolnie, gaz dusi robotników, obsunięcie zasypiają żywcem. Tak bardzo starają się ludzie uniknąć klęsk pod ziemią, ale one mimo wszystko się zdarzają.
W jednym takim górniczym osiedlu zginęło kilku górników. Rodziny osierociały. Do miejscowej ludności były rozesłane apele o pomoc tym rodzinom. Wszyscy czytali je i decydowali się w jakiś sposób pomóc.
W jednej rodzinie ojciec też przyniósł z pracy taki apel i czytał go wieczorem, siedząc w fotelu przy kominku. Mały synek podszedł do taty i zapytał: «Co czytasz, tata?» Tata odpowiedział: «Apel o pomocy osieroconym rodzinom. Wiesz przecież, że wczoraj w kopalni było obsunięcie». «Tak, ale nie znaliśmy nikogo z tych ludzi i według mnie my im niczego nie winniśmy»,- powiedział chłopiec.
«Oto, popatrz - powiedział tata - jaki przytulny ogień trzaska u nas w kominku. Bardzo możliwe, że węgiel był przywieziony do nas właśnie z tej kopalni, gdzie zginęli górnicy. Ty tylko pomyśl o ich żonach, dzieciach i innych krewnych. Co oni teraz przeżywają! Czy zapłaciliśmy cokolwiek za te łzy? Ile wysiłku idzie na wydobycie węgla, przewożenie i dostawę do domu! Ilu ludzi uczestniczyło w tej pracy, żeby u nas w kominku palił się ogień i zimą w domu było ciepło. Czyż tak naprawdę zapłaciłeś im wszystko, co należy? Zapłaciliśmy tylko za ten węgiel, który nam przywieziono».
«Tak, tata, teraz widzę, że mamy dług wobec górników» - zgodził się chłopiec, ale tata jeszcze nie skończył. «A oto ta pomarańcza? Przecież ona była przywieziona z dalekiej Brazylii albo Kalifornii. Ilu ludzi pracowało, żeby wyhodować plony i zebrać je, zapakować i wysłać. A zapłaciłeś za nią pięćdziesiąt groszy i myślisz, że już nie masz długu przed tymi, kto ją hodował. I tak ze wszystkim, co u nas jest i z czego stale korzystamy. Mamy stały dług wobec wszystkich ludzi». «Więc cóż nam robić?» - Zapytał chłopiec. «Być dobrymi i szczodrymi ze wszystkimi ludźmi. Apostoł Paweł zdawał sprawę z tego, kiedy pisał: «Ja jestem dłużny i Grekom, i barbarzyńcom, mędrcom, i nieukom...» On ofiarował całe swoje życie na służbę narodom i oddawał im swój dług miłości».
«Jaka wspaniała myśl!» - wykrzyknął chłopiec. «Ale, co zrobimy z apelem?» - zapytał tata. «Wyślemy wszystko, co możemy, ja ze skarbonki a ty od siebie...»
Nie każdy krokodyl miał imię, ale ten, o którym będzie nasze opowiadanie, miał imię, ponieważ go znali wszyscy w okolicy.
Stary Dżo znał wszystkie potajemne miejsca mulistego dna rzeki i umiał zręcznie maskować się przy samym brzegu rzeki, dokąd dzieciaki przybiegły bawić się i kąpać. Dżo był władcą rzeki i nawet inne krokodyle bały się i unikały go. Sam zaś Dżo nie bał się nikogo, oprócz białych ludzi ze strzelbami, z których można było zabić nawet krokodyla.
Ludzie byli też najbardziej chytrymi ze wszystkich wrogów Dżo. Oni wiedzieli, że krokodyl ma miękki brzuch oraz boki i celowali właśnie w te miejsca, ale Dżo zawsze udawało się schować w porę, jak tylko pojawiali się myśliwi.
Dżo miał ogromną jamę pod samym brzegiem rzeki i do niej odpływał ze swoimi ofiarami. Ale i przy całej swojej chytrości i zręczności, Dżo nie zawsze udawało się zaopatrzyć w jedzenie. Zwierzęta bały się go i zrobiły się zbyt ostrożne; przychodziło się mu leżeć jak kłoda po kilka godziny bez sukcesu.
Ale oto zdarzyło się coś takiego, co umieściło imię starego krokodyla w miejscowej gazecie! Rzecz w tym, że pewnego razu ludziom udało się odebrać u niego smaczne śniadanie, na które on bardzo liczył.
Miejscowy smagły chłopiec przechodził brzegiem rzeki, pod którym przyczaił się Dżo. Nie przeczuwając i nie zauważając niebezpieczeństwa, chłopiec podchodził coraz bliżej i bliżej. Dżo, zdecydowawszy, że moment nastał, chwycił chłopca za nogę. Uciekać było późno. Noga chłopca była w paszczy krokodyla, który pośpiesznie ciągnął dziecko na dno rzeki. Dżo triumfował. Był bezgranicznie szczęśliwy. Cały chłopiec dostanie się mu na śniadanie! I jeśliby krokodyle umiały się uśmiechać, to u Dżo, prawdopodobnie byłby w tym momencie przewrotny uśmiech na jego długiej mordzie. Sama myśl o śniadaniu albo obiedzie zawsze zmuszała starego krokodyla, by się cieszyć. Ale tym razem Dżo dopuścił się poważnego błędu...
Krokodyle nigdy nie jedzą swojej zdobyczy natychmiast, ale dają jej najpierw zepsuć się, poleżeć, zacząć gnić i wtedy jedzą z wielkim apetytem. Dżo poszedł za instynktem, chociaż był bardzo głodny i w tym był jego błąd.
Chłopiec też niczego nie znał o zwyczajach krokodyli. Stracił świadomość w tym momencie, kiedy zwierzę chwyciło go za nogę. To nastąpiło u niego po prostu ze strachu. I jeśli płynięcie do jaskini trwałoby dłużej, zachłysnąłby się i umarłby. Ale jaskinia chytrego Dżo była pod samym brzegiem, zaraz obok i woda w niej nie sięgała do wierzchu, zostawiając pas powietrza pod sklepieniem jaskini.
Krokodyl przywlókł chłopca do jaskini i natychmiast oddalił się po nowe ofiary, mając przedsmak przyjemności smacznego śniadania. Chłopiec zaraz oprzytomniał, wciągnąwszy strumień świeżego powietrza nad wodą w jaskini. Otworzył oczy, popatrzył w ciemność, która otaczała go ze wszystkich stron, przypomniał sobie o tym, co z nim się zdarzyło. Chciał popatrzeć na swoją nogę, ale w ciemności nie mógł niczego dostrzec. Bardzo go bolało, ale strach był silniejszy od bólu. Krokodyl mógł wrócić lada chwila i wtedy...
Chłopiec przypomniał sobie szkołę przy misji, gdzie go nauczyli modlić się i pomyślał, czyż Bóg nie pomoże mu teraz? Czyż nie usłyszy go na dnie rzeki? Przecież mówili mu, że Bóg słyszy wszędzie. W pełnej rozpaczy chłopiec zaczął błagać: «Panie Jezusie, pomóż mi, widzisz, że tu ginę!» On znów i znów powtarzał tę modlitwę, leżąc na plecach, żeby oddychać tym powietrzem, które było nad nim w jaskini. Nagle zobaczył mały promyk światła. Światło dochodziło z góry z jakiejś szparki nad nim. Podciągnął się do szparki i zaczął skrobać paznokciami, żeby poszerzyć ją, ale ziemia była twarda, jak kamień i nie poddawała się palcom. I nagle usłyszał kroki. Ktoś szedł brzegiem. Kroki zbliżały się.
Chłopiec, zrobiwszy ostatni wysiłek, w zupełnej rozpaczy zaczął błagać Pana Jezusa: «Panie, pomóż mi!» Krzyknął tak głośno, że przechodzący obok tubylec wychwycił ten dźwięk. Zatrzymał się, przysłuchał się i przekonał się, że dźwięk szedł spod ziemi. Pobiegł do wioski i przyprowadził innych mieszkańców z pomocą. Ludzie zaczęli razem rozgarniać to miejsce, skąd dochodził dźwięk i, poszerzywszy szczelinę, wyciągnęli chłopca ze «stołówki» krokodyla. Potem go ostrożnie odniesiono do misjonarzy, którzy natychmiast zaczęli opiekować się nim i jego ranami.
O, jak dziwił się stary Dżo, kiedy zastał swoją jaskinię rozkopaną i bez śniadania! On zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że wszystko to wydarzyło się za sprawą modlitwy małego afrykańskiego chłopca, który na czas przypomniał sobie o tym, że Bóg odpowiada na modlitwy Swoich dzieci, ale krokodylom nie dane ani wierzyć, ani modlić się. Z tego uprzywilejowania korzystają tylko ludzie.
W Biblii jest taki wiersz: «Wszystko róbcie bez narzekania i wątpliwości» (Fil. 2,14).
Wszystko to znaczy to, co poleca mama, nauczyciel w szkole, Pan Bóg poprzez Swoje Święte Słowo...
Jeden chłopiec zawsze warczał. Wstanie rano i, jeszcze nie obudziwszy się jak należy, już warczy. To skarpetek nie może znaleźć, to woda w kranie zbyt zimna, to jeszcze cokolwiek. Swoim stałym warczeniem psuł nastrój wszystkim w domu.
Chłopiec był wierzącym, czyli wierzył w Pana Jezusa Chrystusa i mama stale przypominała mu o tym, że Pan Bóg może pomóc mu być ze wszystkiego zadowolonym i nigdy nie zrzędzić. Chłopiec zdecydował zwracać się do Pana Boga z prośbą o pomoc za każdym razem, kiedy chciałoby się narzekać. I tak robił.
Pewnego razu, pomodliwszy się do Pana Boga, położył się do łóżka ze wszystkiego zadowolony, a rano wstał, popatrzył do okna i zobaczył, że siąpi kapuśniaczek, jak z sita, smutny... Jemu zachciało się ponarzekać, ponieważ już przygotował się na zabawę w podwórzu. Ale w porę przypomniał sobie pouczenie mamy, wyciągnął klej oraz papier. Zaczął majstrować zabawki choinkowe dla siebie i swoich kolegów. Pora była jesienna i trzeba było zaczynać przygotowywać się do Bożego Narodzenia.
Mama przyszła, popatrzyła i bardzo się ucieszyła. Jej synek zrobił już wielu różnokolorowych łańcuchów, pudełeczek, młynków, aniołków i gwiazdek... Znaczy, kupować na choinkę niczego nie trzeba, można lepiej kupić cokolwiek z odzieży albo tę puszystą chustkę dla babci, o której tak dawno marzyła mama.
Mama objęła chłopca i pochwaliła za to, ze był w stanie pożytecznie spędzić deszczowy dzień w domu.
Z czasem chłopiec zupełnie oduczył się warczeć i, jeśli nie mógł opanować się, cichutko prosił pomocy u Pana Boga. Zawsze otrzymywał ją, a kiedy wyrósł, wszyscy mówili, że jest cierpliwy, wytrwały, życzliwy, usłużny i pożyteczny, dobry oraz wrażliwy. On został podobnym do swojego Pana, ponieważ z roku na rok uczył się od Niego i polegał na Nim.
W pewnym mieście żył aptekarz, który zupełnie nie wierzył w Boga.
Ludzie nie lubili chodzić do niego po leki, ale innej apteki nie było w pobliżu i im nie zostawało nic innego, jak korzystać z usług tego bezbożnego człowieka.
Naprzeciwko apteki wierzący zbierali się dookoła młodego kaznodziei, który umyślnie mówił głośno i z całych sił starał się przyciągnąć na zgromadzenie niewierzącego aptekarza. Jemu tak chciało się, żeby ten człowiek usłyszał radosną ewangeliczną nowinę o zbawieniu w Jezusie Chrystusie i o tym, jak Pan Jezus kocha grzeszników.
Aptekarz rozumiał, że te zebrania na ulicy, naprzeciwko jego apteki, urządzane są w celu przyciągnięcia i jego do wiary w Jezusa. Kipiał ze złości za każdym razem, kiedy ewangeliczny śpiew donosił się do jego słuchu.
Pewnego razu nie wytrzymał i pobiegł przez drogę, wykrzykując przekleństwa i wymachując pięściami, grożąc, że pobije kaznodzieję.
Zebranie zostało przerwane, podniósł się silny zgiełk. Aptekarz zadowolony z tego, że udało mu się zakłócić spokój wierzących, pobiegł do apteki i zatrzasnął za sobą drzwi. Ale wierzący, westchnąwszy z ulgą, jakby nic się nie zdarzyło, dalej śpiewali i głosili...
W tym czasie do drzwi rozzłoszczonego aptekarza zapukała mała dziewczynka z karteczką w rękach. Prosiła o lek dla jej chorej mamy.
Aptekarz, ciągle jeszcze zły, szorstko odpowiedział dziewczynce: «Dlaczego przyszłaś teraz? Czyż nie mogłaś przyjść wcześniej? Apteka jest zamknięta!!» «Nie mogłam przyjść wcześniej, - odpowiadała dziewczynka. - Doktor dopiero co był u mamy i wypisał tę oto receptę i powinnam przynieść lek właśnie teraz, inaczej mama umrze».
Myśli aptekarza były zajęte czym innym. Złość wrzała w nim i wtedy, gdy brał z półek jeden za drugim pojemniki, żeby przygotować miksturę dla mamy dziewczynki. Przez pomyłkę nalał do fiolki trucizny, ale dziewczynka śpieszyła się i w ogóle chciała szybciej opuścić aptekę z takim złym aptekarzem.
Dalej się złoszcząc, aptekarz ustawiał z powrotem na półki pojemniki, których użył i nagle zauważył swój błąd! Nie uwierzył własnym oczom, kiedy przeczytał metkę na jednym z pojemników. W nim była trucizna... On dał kobiecie truciznę! On dolał ją do fiolki, z którą dopiero co wyszła niczego nie podejrzewająca dziewczynka.
Aptekarz rzucił się na ulicę i pobiegł za dziewczynką, ale ona już dawno zniknęła za zakrętem. Objęło go przerażenie. W pełnej rozpaczy był gotów modlić się, ale przypomniał sobie, że nie wierzy w Boga. Przecież dopiero co śmiał się z wierzących i ganił Boga, jakże otworzy teraz swoje usta, żeby prosić czegoś u Boga?! Wpadł w pełną rozpacz i, zapomniawszy wszystko, co jeszcze nie tak dawno myślał i mówił o Bogu, upadł na kolana i zaczął błagać: «Boże, jeśli Ty tak naprawdę jesteś, zawróć do mnie tę dziewczynkę!»
Wstał z kolan, poszedł do domu, ale nie zdążył zamknąć drzwi, jak ktoś bardzo nieśmiało zapukał do nich i dał się słyszeć cichy głosik dziewczynki: «Miły panie aptekarzu, proszę mi wybaczyć, ale tak śpieszyłam się do domu, że nie patrzyłam pod nogi i upadłam... I kiedy upadłam, buteleczka z lekarstwem rozbiła się... Mogę otrzymać od pana nowy lek? Doktor powiedział, że jeśli mama nie przyjmie go dzisiaj, może umrzeć...»
Aptekarz niczego nie odpowiedział, tylko cichutko pogłaskał dziewczynkę po główce i przygotował nowy lek.
Kiedy zaś dziewczynka poszła, podziękował Bogu za to, że nie został mordercą i natychmiast przypomniał sobie o zgromadzeniu na ulicy naprzeciwko jego apteki. Rzucił się tam, ale wierzący już zaczynali się rozchodzić. Zobaczywszy go, byli przygotowani na nowe zarzuty, lecz zamiast tego usłyszeli opowiadanie o cudzie, który dopiero co wydarzył się z nim. Aptekarz nie wątpił teraz w to, że Bóg jest - i nie tylko jest, ale interesuje się człowiekiem i słyszy go. Aptekarz powiedział, że chce zostać chrześcijaninem i wierzący radośnie przyjęli go do swojego grona.