Powrót


Na podstawie http://www.wco.ru/biblio/books/suhinina2/main.htm

 Tłumaczenie E. Marczuk


Przed życiem nie obronisz

U niego słowo z uczynkiem się nie mija - tak mówią o człowieku przyzwoitym i godnym. Żyjąc w świecie dewaluacji słów i czynów, rzadko spotykamy takich ludzi. Poszczęściło mi się, spotkałam Tamarę Minajewą.

Nie bywa inaczej. Zawsze historia znajomości mężczyzny i kobiety jest niezwyczajna, pełna tajemniczych zbieżności, mistyki. Potem, kiedy już uwite jest rodzinne gniazdo, tak chętnie i tak często o tym się wspomina. A pamiętasz? Pamiętam...

- Opowie pani - proszę Tamary Nikołajewnej. Mąż Wiaczesław Pietrowicz jest w pracy i możemy rozmawiać długo, nie śpiesząc się.

- To była zadziwiająca historia - zaczyna Tamara.

Oczywiście, zadziwiająca. A jednocześnie życiowa, w której wydarzenia chociaż i płatały cyrkowe figle, ale układały się w końcu w zwykły scenariusz.

Chudziutka dziewczyna, talia - jak u osy, szła prawie pustym hallem w metrze.

- Pamiętam, tym była stacja Majakowskaja.

Naprzeciw młodziutki, chwacki oficer, w mundurze spod igły, z takim samym chwackim, spod igły przyjacielem. Zrównali się, on powiedział do przyjaciela:

- Pójdę za nią.

- I poszedł. A dziewczyna przestraszyła się. Przyjechała z prowincji do Moskwy uczyć się, powtarzała w pamięci, jak tabliczkę mnożenia, instrukcje doświadczonych podróżników do stolicy: „Trzymaj torbę. Tam tak: podejdą - wyrwą. Trzymaj torbę”. A w torbie-to trzy ruble. A to zjeść obiad dwa razy, przejechać cztery razy, a jeszcze - lody. Dziewczyna wyrwała ze stacji metra, noga podwinęła się i cienki obcasik jej eleganckiego pantofelka odłamał się. Zagryzła wargę, żeby się nie rozpłakać. Ale wszystko jedno, rozpłakała się... On pocieszał, błagał:

- Tu obok, zaprowadzę, wiem, gdzie jest zakład szewski, tu obok...

Poszła za nim, przycisnąwszy do siebie torbę (tam tak). A póki szewc umocowywał obcas, ona szepnęła mu cicho, żeby chwacki spod igły, nie usłyszał:

- Wujaszku, pomóżcie mi, ten człowiek chce odebrać u mnie trzy ruble.

Surowy szewc surowo spojrzał na czytającego gazetę młodzieńca, potem ze zdziwieniem na cieniutką, zapłakaną interesantkę:

- Nie wygląda na takiego - przebasował - nie wygląda.

Ale ona od niego uciekła! Wyszła z warsztatu: „Dziękuję, dziękuję”, a sama hop do nadjeżdżającego trolejbusu i tyle ją widzieli. Trzy ruble na drodze nie wylegują się.

Dwa miesiące minęły. Zapomniała o prześladowcy. Podmiejskim pociągiem elektrycznym wracała z daczy przyjaciółki, opalona, wypoczęta. Weszła, przebiegła oczyma po ławkach, czy jest gdzieś wolna. Jest. Usiadła. Z ulgą westchnęła, sięgnęła do torby po czasopismo.

- Teraz pani ode mnie nie ucieknie...

Oczy prześladowcy patrzyły na nią z zachwytem. Nie ucieknie - przemknęło w głowie.

- Nie uciekła. Sława wkrótce zaproponował zawrzeć ślub cywilny - małżeństwo. Za mąż tak wcześnie nie zamierzałam, chciało się stanąć na nogi, przecież do Moskwy przyjechałam nie z luksusu, mama drugi raz wyszła za mąż, stosunki z ojczymem nie układały się. Ale Sława słuchać nie chciał. Ty jesteś moim przeznaczeniem, ja ciebie nie odpuszczę.

Człowiek zamierza, Bóg rozporządza. Zawsze tak było. Żyli skromnie, w mieszkaniu komunalnym, po-studencku beztrosko, ale z białym winem „Rkaciteli”, świętowali pomyślnie zdawane zaliczenia, z plecakami odchodzili na urlop, czytali po kolei okrzyczane bescelery, stali w kolejkach na artystyczne wystawy. Cieszyli się z siebie i z niecierpliwością czekali na dziecko.

Ale czas mijał, oczekiwanie przeciągało się. Tamara po ukończeniu instytutu pracowała jako psycholog. W pracę zanurzyła się po uszy, ale myśli o przyszłym dziecku nie tylko nie opuszczały, były obecne zawsze, one były przyczyną bezsennych nocy, skrytych łez i przewlekłego przygnębienia. Sława nie wszczynał rozmowy na chory temat, ale ona nie jest mała, rozumiała, że i on dawno już jest gotowy przyjąć na siebie ojcowskie brzemię. Miała okazję rozmawiać z kobietami, za kamień węgielny stawiającymi karierę. Tak, one mogły mieć dzieci, ale chciały osiągnąć pozycję w społeczeństwie, garnki i patelnie ich nie inspirowały i jeśli już zdarzyło się im urodzić, to przeszkodę tę naprawiały niańkami, ściągniętymi ze wsi rodzicami, pięciodniowymi żłobkami. Tamarze zazdrościli - wolna, niezwiązane ręce. A ona ich nie rozumiała. Jak może być przeszkodą malutka grudeczka, krwinka swoja? Jeśli po pracy trzeba było odwiedzać sierociniec, przyjeżdżała chora. Dziecięce, przepełniane oczekiwaniem oczka prześladowały ją, państwowe życie dzieciątek ją straszyło. Coraz głębiej wnikała w problem porzuconych dzieci, ale serce jej coraz bardziej zdecydowanie i wyraźniej nastrajało się na prostą myśl: nie mów, zrób. Mówić-to my wszyscy mistrzowie, udzielać rad i konsultować - zrób tak - wszyscy mogą. Oto ona i podkuła się doskonale. Poznała statystykę, zna psychologiczne cechy rodzin, w których są adoptowane dzieci. Ale wyjątkowo skrobał serce los dzieciątek adoptowanych, które nie przyjęły się w nowej rodzinie.

Ona znała kobietę, którą w dzieciństwie adoptowano siedem razy. Pomieszkawszy w domu, zdążała rozdrażnić swoim niezależnym charakterem nowo upieczonych tatę i mamę i ci przyprowadzali dziewczynkę z powrotem do domu dziecka - nie przyjęła się. Dziewczynka zaczynała mścić się. Trafiając kolejny raz do nowych bogatych domów, łamała zabawki, mówiła paskudne słowa, nie chciała słuchać. Nerwy rodziców, mających nadzieję na anielskie, czułe, wdzięczne dziecko, szybko wyczerpywały się na ocenie: granica. Siedem razy. Siedem razy ją brano za rękę i uprowadzano z domu dziecka. Siedem razy przyprowadzano z powrotem. Teraz jest dorosła. Nazywają ją chłopem w spódnicy. Gwałtowna, niekobieca, z podejrzliwym spojrzeniem i przepalonym głosem, ona nie była w stanie mieć rodziny, z dzieciństwa nie było doświadczenia dobroci, było doświadczenie zła. Gorzki kielich dziecięcego zastraszenia w tym świecie. Tamara widzi te losy, zna tych ludzi. Poryw, by adoptować dziecko ona przecina w sobie rozmyślaniem o tym, czym to brzemienne. Namysły przecina porywem...

Seminarium na temat problemów żeńskiej emancypacji w hotelu Izmajłowo. Tamara jedzie w windzie na salę sesji. Na jednym z pięter wchodzi niemłoda czarnooka kobieta. W tłoku staje naprzeciwko Tamary:

- Bezwstydna, dziecko czeka na nią, a ta nie idzie, ono do domu się prosi, a ta ciągle nie ma kiedy.

Tamara w przerażeniu patrzyła na kobietę, a ta nie krępowała się w wyrażeniach:

- Idź do swojego dziecka! Nie masz co tu robić. Chłopczyk czeka, a ona...

Tamara poszła w ślad za kobietą z windy:

- Co pani mówi?! Jakie dziecko? Nie mam dzieci...

- Jest. Czeka na ciebie. Idź... - I kobieta podała adres jednego z moskiewskich szpitali dziecięcych.

Kiedy przyszła pod wskazany adres i zobaczyła chłopca, przepowiedzianego przez nieznajomą, drgnęła i omal nie straciła zmysłów. Chłopiec był jak dwie krople podobny do niej. Trzyletnie maleństwo, z lekko (jak u Tamary) ukośnymi oczyma. Już dwa razy chłopiec zdążył doznać na sobie rolę adoptowanego syna. Oba razy niefortunnie. Słabe zdrowie, zła dziedziczność - i zwracali go z powrotem do państwowej sali i szpitalne niańki klęły po-czarnemu z tłuszczem wściekające się kanalie, dla których dzieci to zabawki. Chłopiec nazywał się Maksym.

- Nie pójdę - powiedział Maksym i wczepił się słabiutkimi paluszkami w plecy łóżka.

Ona spróbowała go objąć, ale pod flanelową pidżamką poczuła naprężające się wrogie ramionko.

- Nie pójdę...

Odstąpiła. Zaczęła przychodzić do niego po prostu tak. Rysować, czytać książki, opowiadać historie. I on - poszedł. Chętnie, z błyszczącymi w oczekiwaniu szczęśliwego rodzinnego życia oczętami. Nie, nie, ona nie zaczęła przekupywać. Nie zaczęła opychać czekoladą i obsypywać pozytywnymi emocjami, nie wchodziła w pozycję człowieka, rekompensującego to co nie było dane. Dobrze wiedziała na podstawie swojej pracy, czym kończy się takie rozkapryszanie. Adopcyjni rodzice męczą się własną dobrocią, zaczynają z lekka przykręcać śrubki. A dzieci, swoją drogą, poznawszy, że wszystko im można, boleśnie przyjmują niespodziewane rodzicielskie przeobrażenia.

Tamara i Wiaczesław są mądrymi ludźmi. Oni uniknęli chaosu i pośpiechu. Dali Maksymowi rozejrzeć się, dali sobie rozpęd, tak niezbędny w delikatnej sprawie usynowienia. Nie rozpieścili, przyuczyli pracować sercem. Chłopiec rośnie dziwne zalękniony. W jego małym poważnym serduszku jest jakaś zdumiewająca, dorosła rzeczywistość. Pewnego razu, kiedy byli w Jarosławiu w Tołgskim Monasterze pewna zakonnica, objąwszy Maksyma, powiedziała:

- Chrońcie chłopca. Pan Bóg wielką pociechę wam posłał.

Od tamtej pory często jeżdżą do matuszki do monasteru. Ta prosi: „Dajcie mi chłopca, niech pomieszka w monasterze”. Na razie nie decydują się, jeszcze mały. Ale zeszłego lata zrobili matuszce prezent: Zawieźli ją, ledwie poruszającą się, do ziemi obiecanej, świętej - do Jerozolimy. Pojechali całą rodziną i jeszcze staruszka. Pieniądze niemałe, a Tamara z Wiaczesławem nie są bogaci, szanują każdą kopiejkę. Ale oni...Sprzedali daczę w Małachowkie, żeby mieć pieniądze na podróż. Maksym nie po prostu obserwował zdarzenia - on uczestniczył w rozmowie o Jerozolimie. Z nim naradzał się ojciec: „Jak uważasz, obejdziemy się bez daczy?” Oczywiście, obejdą się. Natomiast, czy żartobliwą sprawą jest Jerozolima! Maksymowi tak dużo czytali o niej, on ma dziecięcą Biblię, gdzie wielokrotnie jest wspominane to zadziwiające miasto. Chociażby jednym oczkiem zobaczyć - mówiła mama. Chociażby przejść po jej gorących kamieniach - marzył tata. Chociaż oczkiem zobaczyć i przejść - wtórował Maksym. I oto oni w Jerozolimie, matuszka z nimi, cieszy się, jak dziecko i ciągle przytula Maksyma do siebie, ciągle szepcze: „Chrońcie...”

Po tej podróży mają stertę zdjęć. Lubią przekładać je i opowiadać. Lubili. Teraz mają inne troski. Teraz ratują Maksyma, którego, jakby nie napominała staruszka, nie uchronili.

Po raz pierwszy we wspólnym życiu Tamara i Sława zdecydowali się wysłać Maksyma na wakacje do Biełgorodu razem z dziećmi-skautami. Coś przeczytali o tym ruchu, nic ich jednak nie zaniepokoiło. Wychowanemu w tradycjach prawosławnej rodzinie Maksymowi powinno być ze skautami ciekawie. Serce oczywiście drżało: po raz pierwszy bez rodziców, jak to będzie? Ale przywódcy skautowskiej grupy uspokoili: wszystko będzie okej. Maksym wiedział: oni będą na służbie w świątyni, przejadą po mieście z wycieczką. Przygotował notes na notatki, wziął z sobą swoją ukochaną ikonkę - Kazańskiej Matki Bożej. I tylko chłodni okazali się skauci. Pluć chcieli na prawosławny program. Wyrwawszy się spod rodzicielskiej kontroli, nastolatkowie śpieszyli pożyć swoim życiem bez uzd, napominania. Maksym najmniejszy wśród nich i najpełniejszy skrupułów. W świątyni usłyszał przekleństwa krytyki. Przestraszony popatrzył na chłopców:

- Nie można przeklinać w świątyni, grzech to...

Skauci zarechotali, boleśnie trzasnęli Maksyma po czole. On pogubił się, przecież dzieci są wierzący, jak tak można... Znowu zaczął tłumaczyć:

- Mama powiedziała, kto w cerkwi przeklina, tego obowiązkowo skaże Bóg.

Znowu w potylicę. Maksym odszedł na bok, a kiedy ożywiony tłum przed obiadem wywalił ze świątyni, zatrzymał się przy sklepiku ze świecami. Spodobała się mu ikonka - Boża Matka z Dzieciątkiem. Maksym kupił ikonkę. Potem kilka wielkanocnych pocztówek, jeszcze ikonkę. Głodni skauci czekali. Maksym ich opóźniał. Zakląwszy na chłopca brudnym słowem, zagrozili: „Doczekasz się!” W internacie, gdzie oni zatrzymali się, Maksym postawił ikonkę na szafkę nocną. Krzepki rozbijaka przeciągnął do niej rękę, ale nie zdążył. Maksym szybko schwycił ikonkę, schował za pazuchę.

- Z kim zaczynasz? - zburzył się rozbijaka, nacierając się na chudziutką figurkę Maksyma całą masą.

- Ikonka moja, mamie kupiłem, nie dotykaj.

- Poszedł ty...

Bił Maksyma po-dorosłemu. Po głowie, soczyście przeklinając. Przyszli współtowarzysze. Nikt nie krzyknął, nie przestraszył się - bije małego. Nie, oni szybciutko włączyli się do roboty. Na słabo broniącego się Maksyma posypały się i ich uderzenia. Wtedy Maksym położył się na brzuch, na ikonkę:

- Nie oddam.

I nie oddał. On tak rozpaczliwie przeciwstawiał się, że tędzy, mocni chłopcy, dwa razy starsi od Maksyma, nie byli w stanie odebrać ikonki. Leżał prawie bez czucia na podłodze, szczelnie przytuliwszy się do jej zimnych płytek. Bito go długo. Potem on długo płakał z bólu w kościach, wzywał pomocy. Dwóch dorosłych, którzy towarzyszyli skautom na wycieczce, twierdzą teraz, że nie słyszeli ani bójki, ani dziecięcego płaczu. Ale przecież agresja nastolatków przeciwko posiadającemu sumienie i skrupuły Maksymowi zaczęła się jeszcze w świątyni, trwała w autobusie i dla nikogo sekretem nie była.

Wiedziałam, z jaką niecierpliwością oczekują Maksyma rodzice z jego pierwszego samodzielnego wyjścia w świat. Zadzwoniłam.

- Maksym z Tamarą w szpitalu - powiedział Sława. Jego głos był przygaszony, głuchy. Lekarz, opatrując urazy, mówił Maksymowi słowa otuchy: „Trzymaj się, przyjacielu, będzie trochę bolało, wytrzymaj, drogi...” A Maksym milczał. Ścisnąwszy wargi, milczał i wtedy, gdy wypytywali o to, co się stało. Straszny stres, ponad siły dla jego ośmioletniego wieku. Dopiero w domu podając mamie pogniecioną ikonkę powiedział:

- To tobie. Nie oddałem jej.

Wtedy nie zrozumiała jego słów. Zrozumiała później, kiedy siedziała obok przy kroplówce, kiedy zmieniała kompresy na główce, kiedy czule głaskała liliowe siniaki na nogach.

On zaczął bać się ludzi, maleńki Maksym, który był w Jerozolimie i wiedział, że przeklinać w świątyni - grzech. Kiedy do niego do sali zachodził ktoś obcy, właził pod łóżko i płakał. Stres, głęboki stres, plus bardzo silne urazy, wstrząs mózgu, uraz czaszkowo-mózgowy.

- My oczywiście, że go podleczymy. Ale, uwierzcie, duchowy uraz jeszcze długo będzie dawać znać o sobie - powiedział lekarz.

- Dlaczego oni przeklinali? - zapyta Maksym mamę.

- Dlatego, że nie wiedzą, że to grzech.

- Ale przecież powiedziałem im, oni nie posłuchali. A dlaczego się bili?

- Ponieważ oni nie boją się Boga...

Niezrozumiałe, jak mogli trafić do skautów nie bojący się Boga nastolatkowie. Niezrozumiałe, dlaczego teraz, kiedy Maksym leży w szpitalu, do niego nie przyszedł nikt z rodziców tych, którzy go bili, nie poprosili o przebaczanie. Przeciwnie, kiedy Tamara zaczęła obijać progi, szukając sprawiedliwości, wszyscy odmawiali, nawet osądzali ją, że wychowuje takiego nietykalskiego. A ona wychowuje go na skrupulatnego, sumiennego. Wypełniwszy nim - sumieniem całe swoje serduszko, chłopiec uważał, że i inni je mają. Nie wolno, grzech... Te słowa wywołują śmiech tylko u tych, kto sczerstwiał ostatecznie. Straszne, że tym nastolatkom trzeba jeszcze żyć i żyć, a bez sumienia... Opowiedziałam tę historię znajomemu, ojcu trojga dzieci. On powiedział:

- Jeśliby mój syn był wśród tych skautów, uważałbym, że popełnił przestępstwo wobec ludzi. Maksym okrzepnie, ale dzieci, co czeka te dzieci w niedalekiej już przyszłości?

Mamy stoją na straży. Mamy nie chcą szumu. Mamy gotowe są do końca bronić niewinności swoich nicponi. One nie chcą widzieć w tej historii głębokich źródeł. I chociaż są zeznania lekarzy, jest opowiadanie samego Maksyma, są niezaprzeczalne fakty pobicia dziecka przez nastolatków. Tamara i Wiaczesław rozumieją, że doprowadzić do ich ukarania im chyba się nie uda. Teraz zajęci są czym innym. Wyciągają swojego chłopca z głębokiego wstrząsu. On już stopniowo wraca do zdrowia. Rysuje. Narysował po raz pierwszy po nieszczęściu... Bożą Matkę z Dzieciątkiem. Przychodził do szpitala batiuszka Aleksij, zajrzał do sali:

- No co, sługo Boży, za prawosławie krew przelałeś?

A Maksym mu w prezencie ikonkę, własnoręcznie narysowaną. Wzruszył się batiuszka, przymocował ją w cerkwi na ścianie, wszystkim teraz pokazuje, mówi: „Maksym mi podarował, sługa Boży Maksym.”

W międzyczasie, kiedy leżeli w szpitalu, rodzinie Minajewych przydzielono trzypokojowe mieszkanie, tak długo oczekiwane po ich komunalnym. I bezpośrednio ze szpitala zbierają się na nowe miejsce, żeby zacząć życie od nowa, z czystej kartki. Niech zaczynają. Na czystej kartce chce się pisać pięknie i bez błędów. To bardzo trudno - pięknie, ale jeszcze trudniej - bez błędów. Tamara dużo myśli teraz nad tym, na czym polega jej pomyłka. Może, nie trzeba było puszczać chłopca samego, może za wcześnie było mu jeszcze do wojowników Chrystusowych? Ale gdzie jest gwarancja, że podobni skauci nie dogoniliby jej dziecka we własnym podwórzu i nie pogoniliby, zapędziliby w bramę. I, jakby okrutnie to nie brzmiało - wszystko w tej historii jest prawidłowe. Życiowa historia, w której wszystko na swoim miejscu: I dobro, i zło, i Boże światło, i szatańska ciemność. I ona, ta życiowa historia, nie zakończyła się, a dopiero się zaczyna. Ponieważ teraz przed Tamarą i Wiaczesławem przywracanie po ciut-ciut swojego chłopca do normalnego życia. Oni, jestem przekonana i po tym wszystkim co się zdarzyło, nie będą podburzać Maksyma przeciw dzieciom: oddawaj za swoje, broń się. Jemu przecież nie zabrakło odwagi, on bronił się, tylko bronił się nie sam według siebie, a jak prawosławny człowiek, broniąc od pohańbienia to, co dawno i trwale w ich rodzinie jest święte. A w swoich naukowych pracach Tamara będzie teraz studiować problem nie tylko adoptowanych dzieci, ale i problem dzieci, żyjących bez Boga. Problem nie po prostu zarysował się w jej życiu, on boleśnie pchnął ją w samo serce i jeszcze długo będzie szturchać nocami, kiedy Maksym będzie spokojnie posapywać w swoim łóżeczku.

Wszystko w tej rodzinie ułoży się dobrze. I Sława, który wychwycił spojrzeniem cieniutką dziewczynę i powiedział: „Pójdę za nią”, i Tamara, która wyciągnęła do niego rękę w przepełnionym pociągu, i Maksym - niezwykły chłopiec, który się do nich przylepił, którego trzeba chronić. Wszyscy oni są członkami jednej rodziny, u której w poszanowaniu sumienie i czyny rodziny, u której jest wielkie, trzypokojowe mieszkanie z widokiem na las i balkonem na poziomie obłoków. Rodzina, która skompletowała się, ale której nigdy nie będzie łatwo. Ponieważ zacne życie lekkim nie bywa.

Natalia Suchinina


Powrót