Na podstawie http://www.wco.ru/biblio/books/suhinina2/main.htmTłumaczenie E. Marczuk
Mała bezbronna kaczuszka, skazana na śmierć, trafia w dobre zaufane ręce i do serdecznego domu. Tak więc okazuje się - radosna bajka? Nie, raczej jednak smutna. Ale jej smutek jest pogodny i dobry, jej smutek z samego naszego życia, w którym zdarza się czasami dużo cierpieć, zanim znajdziemy drżącą miłość i zaufane wsparcie.
Jej prawdziwe imię Ajżamał. Jest Kazaszką. Niewysoka, chudziutka, z żywymi oczami. Czarna grzywka zakrywa czoło, cieniutka szyjka – coś pośredniego między baleriną a szkolna prymuską przesiadującą nad podręcznikami i nie rozpieszczającą siebie spacerami przed snem. Mówi Ajżamał nieśpiesznie, rozważając każde słowo. W oczy patrzy poważnie. I takie dziewczynki są prezentem w każdej szkole, stawiane są za przykład, do nich podciągani są odstający. Mam rację? Ajżamał opuszcza oczy i milczy. Z pomocą przychodzi jej mama – Walentyna Aleksiejewna.
- Ten „prezent” uczył się w szkole specjalnej i oprócz słów „tępa”, „debilka”, „durnowata”, nic nie słyszał. Wspominać się nie chce, co dziewczynka przeżyła. No dobrze, kto stare przypomni… Za to teraz u nas wszystko chwała Bogu, prawda, Ala?
Tak, teraz to wszystko dobrze. Ajżamał otrzymała wykształcenie średnie w normalnej szkole, nieźle rysuje, Ajżamał wspaniale łączy subtelny słuch i piękny głos. Ale dlaczego to ja ciągle: Ajżamał i Ajżamał? Dziewczyna nazywa się Alewtina, ma teraz ruskie imię i nazwisko też ruskie – Fiłatowa i po ojcu – Michajłowna. A kto stare przypomni…
Tak, starego wspominać się nie chce. I ja ciągle w żaden sposób nie decydowałam się popchnąć Alę do wspomnień. Ona nie chce, na pewno, będzie jej boleśnie…
- Chce pani, abym opowiedziała, jak przyszłam do tego domu? Ja opowiem, opowiem z radością.
Mądra Ala pomaga mi. Zaczęłyśmy rozmawiać o głównym.
…Katia śpieszyła się. Postawiła kołnierz swojej sportowej, na podpince kurtki i w podskokach biegła po grudniowym mrozie do cerkwi. Dziś zajęcia w prawosławnej szkole. Jej serduszko radośnie stukało. Ile wszelkiego przed nią! Po pierwsze, Nowy Rok. Ona już narysowała świąteczny plakat i przechowała do czasu. Na plakacie życzenia noworoczne i wesołek – uśmiech od ucha do ucha, czerwone rękawice z jednym palcem, czapka, zsunięta na prawe ucho – zając. Katia wprowadziła rodzinną tradycję noworocznych plakatów. Ona powiesi go w kuchni, kiedy wszyscy będą spać. Wszyscy – to mama i tata. Rano „wszyscy” wstaną, a zając im z plakatu: „Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!” I wszyscy ucieszą się, i wszyscy zaśmieją się.
A jeszcze ona ma nowe buciki. Na niewielkich obcasikach, jak u dorosłych, z boku „błyskawica” z błyszczącym kółeczkiem i naturalny kożuszek. Noga w nich jak pani. A lekkie, oto biegnie i nie czuje, zupełnie nieważkie! Katia podbiegła do cerkwi, odsapnęła. I weszła pod jej wysokie sklepienia. I zobaczyła, od razu zobaczyła… Z boku, pod ikoną Świętego Mikołaja dziewczynka w lnianej przykrótkiej kurteczce. Rękawy kurteczki wytarte, na głowie męska wyleniała czapka, spod czapki spojrzenie wystraszone, czujne. Na cienkich nóżkach nieładne buty, czubki butów białawe, na jednym z nich zamiast sznurowadła szpilka… Katia mimowolnie przeniosła spojrzenie na swoje dorosłe buciki i z jakiegoś powodu zawstydziła się. Zaczęły się zajęcia.
- Dziś mamy nowych. Dzieci ze specjalnej szkoły-internatu. Poznajcie się.
Internackie zbiły się w gromadę, ścisnęły się. Domowe przyglądały się im ze zdziwieniem. A Katia nie odrywała oczu od tej dziewczynki w bucikach. Już wychodzili, a ona, Katia, zacisnąwszy w ręce pieniądze zaoszczędzone na noworoczne prezenty rodzicom, podeszła do sklepiku z ikonami:
- Chcę kupić Ewangelię, oto tą, wielką, ze złotymi literami.
- Weź, to tobie na Nowy Rok.
Dziewczynka przestraszona patrzyła na nią. Potem wyciągnęła rękę, obejrzała się i cofnęła ją.
- No, proszę, weź…
Wzięła, niezręcznie przycisnęła do siebie wielką książkę. Na złote litery legła czerwona, w kurzajkach, spierzchnięta ręka. Tego wieczoru Katia przyprowadziła dziewczynkę do domu.
- Mamo, my z Alą chcemy jeść!
Walentyna Aleksiejewna jest mistrzynią w kuchni. I mało nie umie. Na dużej tacy wysoka górka i – pachną. Ala jadła i nie mogła przestać.
Krępowała się, dużo nie można.
- Jedz, jedz, bo się obrażę – uśmiechała się mama Kati.
Ala z zachwytem patrzyła na Walentynę Aleksiejewną. Wysoka, postawna, pełna, oczy śmieją się, głos donośny, ale dźwięczący jakoś tak – słuchałaby go i słuchała… A u Walentyny Aleksiejewny ścisnęło serce. Dlatego i dźwięczał jej głos, że gotów był zerwać się do płaczu.
- Przyprowadź Alę, nagotowałam barszczu – powiedziała Kati następnym razem.
- Przyprowadź Alę, będę piekła bliny…
Pochodziła Ala tak i została. Na zawsze. Akurat, tak oni i wspominają o tym teraz – pochodziła i została. I Walentyna Aleksiejewna, i Kati tata – Michaił Iwanowicz, i sama Katia. Już siódmy rok żyje w rodzinie Fiłatowych i ostatnie cztery lata jako oficjalnie przybrane dziecko. Łatwo przeszła od „cioci Wali” i „wujka Miszy” do „taty i mamy”. Łatwo przyzwyczaiła się do Ali zamiast Ajżamał. Walentyna Aleksiejewna wystarała się, żeby przeniesiono ją do normalnej szkoły. Jak teraz nie wspomnieć?
Zaszłam do internatu, a mi mówią – dziewczynka w szpitalu. Ja tam. Ala leży – skóra i kości. Mówię, chcę zabrać ją na sobotę i niedzielę, a mi sami lekarze odradzają: dobrze pani pomyśli, żeby potem żałować nie trzeba było. Czego żałować, nie rozumiem. Tego, że dziecko choćby dwa dni nie w państwowych, w domowych ścianach pomieszka? Napisałam wszystkie formularze, idziemy, dziewczynko.
Nie tacy oni, Walentyna Aleksiejewna i Michaił Iwanowicz, żeby żałować tego, co uczynili. Nie po prostu przygarnęli, dali internackiej dziewczynce swoje nazwisko. Nie po prostu pogłaskali, wzięli na siebie odpowiedzialność być jej rodzicami. A ja zaczęłam im mówić, jakiego nadzwyczajnego czynu dokonali, zamachali rękami:
- To Katia, jej dziękować. Ona Alę przyprowadziła.
Łatwo napisać – Ala przywykła do nowego życia. W rzeczywistości wszystko było nie takie łatwe. Dziewczynka przyzwyczajona do internackiego bytowania, chowała na zapas cukierki, nie znała przeznaczenia wielu przedmiotów, na przykład, imbryczka, budzika, nie wiedziała, że można położyć się spać, kiedy się zechce, nie czekać na „sygnał” dla wszystkich, nie mogła przyzwyczaić się do tego, że z nią naradzają się – bała się. Ale powolutku zmiękła. Kiedy ją po raz pierwszy przywieziono na daczę, stała miedzy grządkami – maleńka, czujna, na śmierć wystraszona, dopóki nie wciągnęła się w powszednie dni na daczy, nie polubiła ich.
- Żeby mieć cierpliwość Ali. Czarną porzeczkę zbierać – kara, zamęczysz się. A naszej Ali to radość. Każdą jagódkę ostrożnie zdejmie, każdy krzaczek przejrzy – Walentyna Aleksiejewna uśmiecha się i dodaje. A Ania, ta druga, ta to więcej w domu, gotować lubi, wypieka.
- Jaka Ania? Pytam ze zdziwieniem.
- Ania, Niurija po kazachsku. My przecież jeszcze jedna dziewczynkę wzięliśmy z internatu. Ją już Ala do nas przyprowadziła. Teraz nie ma jej w domu.
Oto jakie sprawy! Szara Szyjka, odgrzawszy się przy ciepłym domowym ognisku, śpieszy się obdarzyć radością jeszcze jedno zamarznięte, przestraszone surowym życiem stworzenie. Ja wiem, gdzie nikt ciebie nie tknie, gdzie będą ciebie strzec i kochać. Ala przyprowadziła koleżankę, a Walentyna Aleksiejewna rozłożyła w ciasnej kuchni stół, wszyscy nie mieścili się. Ania została i stała się Anną Michajłowną Fiłatową. I jeżeli dla załatwienia dokumentów na adoptowanie Alewtiny trzeba było ośmiu miesięcy, to Anna Michjłowna uzyskała swój status za… trzy dni. W maratonie po instytucjach Walentyna Aleksiejewna już znakomicie unikała niepożądanych zakątków. I znów nie zaczął protestować Michaił Iwanowicz. Tylko pracując jako mechanik w warsztacie, musiał teraz dorabiać przewożąc stareńkim samochodem. Trzy dorosłe prawie córki wymagały dużych wydatków.
A tu jeszcze Katia zamyśliła za mąż. Siostry z nóg padały, przygotowując się do wesela. Pokazali mi weselna fotografię. Katia i jej wybraniec Aleksander. Ślub cerkiewny. Katia śliczna. Pan młody uroczysty. A z tyłu na drugim planie, twarze dwóch podekscytowanych dziewcząt: Alewtina i Anna. Jeszcze by nie ekscytować się, nie każdego dnia siostra wychodzi za mąż. Teraz już maleńka Jelizawieta, córka Kati, wytrzeszcza oczy na biały świat z nowiutkiego łóżeczka. Ania szyje jej kamizelki, Ania robi jej na drutach skarpetki na wyrost, babcia pierze pieluszki, a dziadek za żywiciela rodziny, jeszcze jedna dziewczynka w ich rodzinie na wspólną radość. A Jelizawieta na razie nie domyśla się, w jak niezwykłej rodzinie błogosławił ją Pan urodzić się. Katia, ta rozumie. Mając osiemnaście lat można już wyciągać wnioski. Wokół u znajomych, nierzadkie są domowe kłótnie, lecą wyrzuty, przeliczane są pieniądze, każdego dnia narzekania obecne życie nie do wytrzymania. A jej mama jak światło w okienku. Bywa, nie ma pieniędzy na chleb, ona naskrobie po beczkach mąki, zamiesi ciasto, upiecze placki. Latem, kiedy dzień rok karmi, przygotowuje na zimę ogórki, powidła.
- Po dwieście słoików robię. No, myślę, na całą zimę, a koło lutego spojrzę, nie ma ani jednego. Co sami zjedliśmy, co rozdaliśmy. Mąż śmieje się, tobie, mówi, wzbogacenie się nie grozi, ty ostatnie oddasz. A ja jemu – kto to mówi, sam ostatnią koszulę oddasz.
Jeśli słoiki z przetworami rozdają na lewo i na prawo, to i ciepła duchowego za pazuchą nie chowają. Oddają szczodrze, w całości i szczerze nie uważają, że robią coś nadzwyczajnego. Ich święta są skromne od tego, że czcigodne są dni powszednie. Ale jak pogodnie i radośnie na tych świętach. Na ten Nowy Rok według wprowadzonej przez Katię tradycji narysowali wielkiego dobrodusznego lwa, chytrze uśmiechającego się pod wielkimi rozkosznymi wąsami. Lew nie lew, kot nie kot, coś bardzo, ale to bardzo sympatycznego. Choinkę jak przyjęte wystroili. Dla Jelizawiety to pierwsza choinka, dla Kati i Ali dziewiętnasta, dla Ani – osiemnasta. Przed nimi wielkie życie. Jak złożone, Bóg wie. Dwie maleńkie Szare Szyjki ze skośnymi kazaskimi oczami odgrzały się w domu ruskiej kobiety i na przekór wszystkim politycznym problemom, wzmagających się nacjonalnych nienawiści mają paszporty z ruskimi nazwiskami. I prawosławne serca. Walentyna Aleksiejewna ochrzciła je i teraz one każdej niedzieli chodzą do cerkwi i modlą się do Matki Boskiej, żeby zachowała i chroniła ich ruską matkę.
Kiedyś Ala, kiedy tylko przyszła do fiłatowskiego domu nie mogła do syta najeść się cukierków i marzyła o zupie cukierkowej. Teraz chce tylko jednego – być podobną, no chociaż troszeczkę, do swojej mamy, tak samo, jak ona, szybkim i lekkim chodem iść przez życie. A Anna, ta też ma nadzieję na „geny” chce przejąć od mamy dar wychowywania i pójdzie pracować do dzieci, żeby ratować szare szyjki od strasznych pazurów wypaczonego życia. A Katia, ta już dawno praktykuje na własnej Jelizawiecie i nie po prostu chce być pedagogiem:
- Chcę pracować w domu dziecka. Tam tyle nieszczęśliwych dzieci.
A Walentyna Aleksiejewna żałuje, że nie może wziąć jeszcze dwoje, troje dzieci. Nie wystarcza środków, jakbyś się nie kręcił, ile byś słoików nie zrobił na zapas.
- Mąż dostał urlopowe. Jednej buty, drugiej kurtkę, trzecia na urodziny kolczyki chce. Oto wykroiłam sobie upragniony samowar. A zębów kilka lat nie mogę wstawić, nie na kieszeń, raczej nie na zęby - śmieje się dźwięcznie i wesoło.
- Karze pani swoje córki?
- A jakże. Wczoraj z Alą przeprawa była. Podpadła, nie powiem za co, a ja jej ultimatum: za to nie kupię ci magnetofonu, który obiecałam, dopóki dwudziestu lat nie skończysz. A ona do mnie – no to i nie trzeba. No, mówię, córko, sama siebie ukarałaś. Powiedziałabyś, wybacz, mamo, nie będę więcej, ja bym i odstąpiła. A skoro tak, nie kupię ci magnetofonu do… ukończenia dwudziestu jeden lat.
Sroga matka. Sroga, ale sprawiedliwa.
Natalia Suchinina